Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tęskniąc za Cork | Tekst powstały w ramach projektu Noorshallanckich Opowieści

~*~

Cykl irlandzki, część 3.

~*~

Nie odnalazłszy mojego przyjaciela, kolejny raz z bólem serca opuściłem Tralee. Znów jestem w Waterford.

Głód kazał mi pracować nad powieścią o rodzinie Foleyów. Dość miałem już tych pieczonych szczurów, zresztą paru starszych sąsiadów się już nimi potruło i pochorowało. Ostatnio cudem udało mi się załapać na posadę dziennikarza w „Evening Times". Tylko dlatego mam za co kupować resztki chleba. Gdybym jeszcze nie musiał udawania brytyjskiego kolaboranta, byłbym o wiele spokojniejszy.

Szkoda, że moja ukochana o tym nie wie. W końcu byłaby ze mnie dumna albo przynajmniej nie powiedziałaby słowa. Cieszyłaby się, że przynoszę coś do domu, a nie tylko ślęczę nad maszyną do pisania.

Uśmiecham się mimowolnie. Nie rozumiała mnie, ale nigdy też nie więziła w domu. Odkąd odeszła, smutek i rozpacz stały się już moimi nieodłącznymi przyjaciółmi. W zasadzie mógłbym to nazwać „rozpaczliwym smutkiem". Przyjemnie jest myśleć, że jest jej teraz lepiej i naszemu synowi.

Z teczki wypełnionej maszynopisami wypada mi strona z kolumną dla kur domowych Constance Taylor. Ile bym dał, by tej napuszonej narcyzki nigdy więcej na oczy nie widzieć! W innym świecie zwyczajnie zwolniłbym się z redakcji. W świecie, w którym Adele i Liam są ze mną, ja mam pieniądze poupychane po kieszeniach, a złodzieje się nawet nie wysilają, by mi je kraść.

Ach, Adele! Chłód przejmuje moje ciało i umysł na samą myśl o niej. Nieprzebrany smutek wbija się cierniem w me serce, sprowadzając na nie agonię. Czy wciąż żyją, czy może z desperacji wsiedli bez biletu na statek do Ameryki? Och, Adele, nadal myślę o Tobie. To wszystko robię dla Ciebie. Piszę książkę dla Ciebie. Daj mi choćby znak, że żyjecie.

Nie mogę się poddać. Dla niej muszę iść naprzód. Muszę skończyć, co zacząłem. Jakkolwiek zniszczony bym się nie był, jak bardzo bym nie cierpiał, nie mogę okazywać tej słabości. Tylko kilka rozdziałów dzieli mnie od jej powrotu — tak przynajmniej pragnę myśleć, bo w nic już więcej nie wierzę.

Staję w progu znanego mi pubu „Buicéad Farraige". Z miejsca przeczesuję wzrokiem zatęchłą mordownię w poszukiwaniu jasnowłosego młodzieńca, z którym grałem tu przed kilkoma miesiącami. Zapach palonego tytoniu drażni mój nos, ale staram się nie zwracać na to uwagi. Z dala od pijackich bijatyk, przy jednym ze stolików dostrzegam go siedzącego w samotności z wyłożoną talią, lecz bez kufla. Najwyraźniej zaszedł tu krótko przede mną i jeszcze nie zdążył się sponiewierać. Doskonale, lepszego momentu nie będzie.

— Jeszcze jedna partia, Foley? — Kładę mu dłoń na ramieniu. Wzdryga się w pierwszej chwili, jednak rozpoznawszy moją siną, niezbyt szlachetną twarz, uśmiecha się do mnie szyderczo.

— Jesteś szalony, Byrne. Co masz zamiar teraz przegrać, swoją duszę? — Wyraźnie błyska mu w oczach. Zapewne właśnie obmyśla, jakim by tu drogim trunkiem tym razem uczcić kolejne miażdżące zwycięstwo nade mną.

— Mówisz zupełnie, jak twój stryj — zauważyłem. — To dobrze, właśnie go szukam.

Staram się nie tracić rezonu, mimo że ręce zaczynają mi dygotać jak wątłe osiki. To znak, że potrzeba mi rumu. Nie tknąłem go od trzech lat, od tamtego wieczora w Cork.

— Grasz z nami? — Mojego towarzysza zaczepia jakiś zarośnięty jegomość w poszarpanym płaszczu, stawiając szklanę piwa na naszym stoliku. Dopiero teraz orientuje się, że ja także tam jestem.

— Pan Connor Byrne, dzięki niemu jestem bogaty. — Przedstawia mnie mój znajomy, przy okazji nie omieszkując wypomnieć mojej nieudolności w kartach. Nie mógł z tej możliwości nie skorzystać.

Zaciskam zęby, by nie rzec nic bezmyślnie obraźliwego. Młodzieniec ściska mu rękę na znak, że zaraz do niego dołączy, po czym odwraca się do mnie.

— Czego tak naprawdę chcesz? — pyta podejrzliwie, marszcząc nieskażone jeszcze starczymi zmarszczkami brwi. Wyglądało, iż analizowanie tego, co nieoczywiste, sprawiało mu przyjemność.

— Wskazówek. Powiedz, gdzie jest stary Foley wielorybnik — mówię prosto z mostu na jednym oddechu.

Widzę, jak uchodzi z niego powietrze. Nie jest już tak pewny siebie jak jeszcze chwilę temu. Mam okazję zdobyć przewagę.

— Na morzu — odpowiada surowo po jakichś dwóch minutach.

— Tego się domyślam. Kiedy wraca? Będzie w Cork? — rzucam na oślep słowami, o które mógłby się zaczepić.

— Po co ci ta wiedza? — Nagle zmienił ton na brzmiący bardziej bojowo. Musiałem uderzyć w bardzo czuły punkt.

— Muszę skończyć książkę o jego życiu. O waszym życiu, to też ciebie dotyczy — wyjaśniam spokojnie. Nie zauważyłem, kiedy znalazłem się zawieszony nisko nad stolikiem niemal całą górną połową ciała.

— To ją skończ. — Tym krótkim stwierdzeniem wyrywa mi z rękawa połowę asów. Rozgląda się niepewnie wokół. Myśli, że już wygrał dyskusję.

— Najpierw musi mi opowiedzieć o wszystkim, co przeżył od chwili, gdy się poznaliśmy — nalegam. — Wspomniał, że łowił ryby, tak? Na kutrach?

— Nie zrobi tego — odpowiada zdenerwowany, próbując zamaskować targające nim emocje. W ten sposób do niczego nie dojdziemy.

— Do diabła, bo tracę cierpliwość! Gadaj, gdzie stary!

Wstając, uderzam pięścią o blat, a Foley mało nie dostaje zawału. Degustatorzy ze stolików obok uznali to za świetny znak do rozpoczęcia prywatnej burdy.

— Zginął na Morzu Karaibskim dwa miesiące temu — wydusił wreszcie. — Rekiny już pewno dawno rozszarpały jego ciało. Niczego się od niego nie dowiesz. Wziął się zawinął, zginął i już nie wypłynął.

Nagle się obruszył, rozpoznając kogoś odchodzącego od baru. Gwiżdże, by zwrócić jego uwagę.

— Sean, podejdź tu — woła na grubawego, niskiego człowieka, który zaraz rozsiada się z kielichem tuż obok niego. — Sean był akurat w Meksyku, gdy mój stryj... wiadomo. Niedawno wrócił.

Nie wiem, dlaczego, ale ten człowiek od razu wzbudził moje zaufanie. Twarz ma prawie zupełnie okrągłą i małe, śmiejące się oczy. Musi mieć też zatem przyjazne usposobienie. Może od niego będzie łatwiej coś wyciągnąć.

— Czego się pan dowiedział? — pytam bez ogródek.

Marynarz kręci głową, strzela z karku, odchrząka, aż wreszcie rozprostowuje ramiona, by móc rozpocząć mowę.

— Pamiętam, siedziałem wtedy w porcie — zaczął ochrypłym głosem. — Słyszałem od miejscowych, jak się kłócili, czy Bóg wpuścił do nieba La Malinche. Większość mówi, że nie, ale wtedy paru Kreoli się im wbija i tym nierozumnym wyjaśnia, że...

— Do rzeczy, panie! — przerywam mu. — Ja tu nie o Meksykanach przyszedłem rozmawiać. Powiedz mi pan o Foleyu.

— Stary Foley zginął — odparł lakonicznie, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

— Tyle już wiem. Interesuje mnie, jak zginął.

Mam wrażenie, że z każdą sekundą coraz bardziej głupieję. Tkwię w martwym punkcie i nie mam jak się z niego wydostać. Mężczyzna przede mną zdaje się być bardziej zajęty własnymi przygodami za oceanem, a ja muszę się dowiedzieć prawdy o tragedii.

Zapewne odczytał rysujące się na mnie coraz wyraźniejsze oznaki zniecierpliwienia. Niepohamowana pustka ogarnia mnie od środka. Wyrosła z bezsilności i głębokiego żalu stała się moim udziałem. Nie jestem w stanie tego dłużej ukrywać.

— Powiadają, że wypadł z łodzi, jak marlina próbował ułapać. Tak mówił jakiś rybak Santiago. Albo że sztorm go złamał. Albo...

Sean widocznie się waha. Nie chce czegoś powiedzieć, czy to ze wstydu, czy z obawy o szarganie dobrego imienia zmarłego.

— Mówże! — rozkazuję, klaszcząc dłonią o stolik.

— Sam się utopił — przyznaje wreszcie, po czym spuszcza wzrok. Nie zamierza spoglądać mi teraz w oczy. Pewnie czuje, że go zawiódł. — Tylko łódź pustą wyrzuciło na plaży. Ani jednej kości nie znaleźli — dodaje po chwili.

Próbuję to sobie przeanalizować, ale mam problem z niektórymi informacjami. Nie rozumiem, skąd brały się te sprzeczne wersje. Czy tylko po to, by zaczernić ten nędzny obraz wątpliwościami? Nie wierzę, że stary mógł rzeczywiście chcieć odejść. Mimo tylu przeżytych na morzu przygód i umiłowania... życia.

Gdyby nawet było to prawdą, to dlaczego tak postąpił? Czyżby dręczyły go wyrzuty sumienia za, nie wiem, śmierć Joego? Wątpię. Foley nie należał do ludzi biorących na siebie winę za nieszczęśliwe wypadki.

— On, widzi pan, zupełnie odwrotnie niż Pedro de Heredia — kontynuuje Sean. — Pan gubernator wypłynął sobie kiedyś z Cartagena de Indias i zginął na morzu, a pan Foley w drugą stronę i nie zdążył miasta zobaczyć, bo go morze wcześniej zabrało. Tylko że na niego żadna piękna Indianka nie czekała, może to jest powód.

— To mam napisać, że szukał śmierci? Taką dać radę tym, co tu z głodu zdychają w tej przeklętej Irlandii?!

— Ciszej, wezmą cię za rewolucjonistę — powstrzymuje mnie młody Foley, lecz moja szaleńcza gorączka jedynie narasta.

Zaczynam naprawdę tracić rozum. Wykrzykuję brednie na Bogu ducha winnych ludzi. Nie oni przecież stoją za śmiercią wielorybnika. Tylko, że nie mogę! Nie mogę zapisać w powieści dla ludu, że bohater, weteran wojen morskich z lewiatanami, stary wiarus nie widział innej drogi, niż zakończyć swój żywot na morzu. Teraz gdy setki tysięcy chłopów cierpią głód, a szczęście mają ci, co zdążą przed morem uciec do Ameryki, mam im podsunąć tę myśl, by nie walczyć? By się poddać, skonać ku uciesze pazernych angielskich panów? Mieć tych wszystkich nędzników na sumieniu?

— Do diabła, zdradzieckie meksykańskie fale! Parszywe Karaiby! — drę się bez opamiętania, że aż pół pubu nadstawia uszu. — Bóg już dawno ten kraj opuścił, jeszcze zanim nasłał na nas plagi i heretyków z Anglii — wyrażam głośno skrywane w sercu zażalenie. Może Pan je wreszcie usłyszy.

— Nie bluźnij, Byrne. — karci mnie znów młody Foley, przenikliwym wzrokiem niebieskich oczu przywołując do porządku. Siadam na miejscu i odtąd słucham go uważnie. — Ty masz szansę żyć dalej, moi bliscy już nie — ciągnął. — Wracaj do domu, do żony.

— To żona musi wrócić do mnie — prycham. Ach, Adele, gdyby była teraz ze mną...

— Myślisz, że nie wiem, po co to robisz? — zagrzmiał już ostrzej młodzieniec. — Chcesz się na nas wzbogacić, na mnie i na stryju nieboszczyku. A potem pewnie na reszcie rodziny, co pomarła na zarazę.

Zdziwiły mnie te słowa. Nie pasują do flegmatycznej natury mojego towarzysza. Czyżby obudziły się w nim jakieś ludzkie odruchy? Cóż, w końcu nawet tak nieczułe zwierzęta jak krokodyle bronią swej rodziny, zatem młody Foley nie mógł być wyjątkiem.

— Uznajmy to za rewanż. Takie małe wyrównanie rachunków, ale bez przelewu krwi — zaproponowałem obojętnie, czując, że wreszcie obaj wiemy, na czym stoimy.

— Nieuczciwy. Nie masz honoru, Byrne, ani nawet przyzwoitości — stwierdza z niekrytą pogardą w głosie.

— Nie jestem paniczykiem, Foley, ani go nie udaję — odpowiadam mu w tym samym tonie, a w sercu muszę przyznać mu rację. Nie mam błękitnej krwi, więc honoru posiadać też nie mam w obowiązku. Z pewnością moje słowa jego także ubodły, ale mniejsza. Biorę swój kapelusz i postanawiam opuścić tę ponurą kaplicę rozpusty. — Nic tu po mnie. Żegnajcie. Na razie, Foley. Bądź zdrów.

Natychmiast kieruję się w stronę wybrzeża. Pierwszy raz od jakiejś godziny mogę odetchnąć pełną piersią. Czyste nadmorskie powietrze jest zbawienne dla skołatanych goryczą dusz, poszukujących prawdy i natchnienia. Mnie potrzeba ich wręcz dramatycznie.

„Smutno mi, Boże". — Patrząc w niebo, przypominam sobie słowa jakiegoś polskiego wariata, wypowiedziane łamanym angielskim. Jak miał na nazwisko, Neimorevsky? Nie, na pewno nie, jakoś inaczej się to wymawiało w ich szatańskim języku. Próbował, zdaje się, przetłumaczyć ichni wiersz na nasze. Dziwnym trafem idealnie pasuje do tej chwili, a przynajmniej to, co z niego zapamiętałem.

Zwijam się w pół, siadając na brzegu klifu. Słyszę, jak niespokojne błękitne fale rozbijają się o skały pode mną. Kilka stron maszynopisu porywa mi bryza. Widzę, jak fruną niczym moja modlitwa ku słońcu, przed tron Najwyższego. Stronę z „Evening Times" sam biorę w dłonie, rozrywam na kawałki i puszczam je na wiatr. Pojawiający się znikąd głuchy płacz przejmuje nade mną stery. Nie mogę już pisać. Nie dokończę książki. To ponad moje siły.

Jeszcze nigdy tak bardzo nie tęskniłem za Cork, a bardziej za chwilą, kiedy jeszcze nie miałem pojęcia, jak się potoczy nasza wspólna droga. Miasto jawiło mi się dziś jako tamta chwila. Wtedy jeszcze Adele nie wyobrażała sobie beze mnie życia, ja zaś miałem pieniądze i beztrosko przelewałem je w pubie.

Śmierć Foleya rozwiała moje ostatnie nadzieje. Przyniosła mi przygnębienie, z którym być może nigdy sobie nie poradzę. Nie wiem, dlaczego tak bardzo brakuje mi teraz człowieka, którego spotkałem zaledwie raz w życiu. Może uwierzyłem, że był jedyną drogą odzyskania mojej żony i syna. Ból jest tym większy, im bardziej zdaję sobie sprawę, że Adele może nigdy nie wrócić.

Chciałem jej dać wszystko. Pisałem tę historię dla niej i dla Liama, dla naszej wspólnej przyszłości. Rzuciłbym jej do stóp zarobione pieniądze, byle była szczęśliwa! A tak... tak nie ma ani Foleya, ani książki, ani mojej żony, a i mnie też już powoli może nie być.

Moje szczęśliwe życie rodzinne właśnie wysmykło mi się z rąk.

Poniekąd zaczynam zazdrościć Foleyowi, że nie musi już patrzeć na wszechobecną nędzę. I na biedną Irlandię, uginającą swe obdarte kolana przed Anglikami. Patrzę na morze przed sobą, lecz nie mam odwagi. Jestem tchórzem i słabeuszem. Tylko on był w stanie mi to powiedzieć w twarz. Mój Boże, czemu on miał wtedy rację?

— Wybacz mi, moja Adele. — Wzdycham do siebie, licząc w swej naiwności, że moje słowa wiatr zaniesie aż do niej. — Znajdź swoje szczęście tam, gdzie będziesz mieć wszystkiego pod dostatkiem. Ja nie mogę ci tego dać. Pamiętaj, że wciąż Cię kocham.

~*~

Przed Wami trzecia część przygód Connora i Foleyów, powstała w ramach projektu Noorshallanckich Opowieści od wspaniałej xNoorshally

Na łamach projektu moje opowiadanie raczej nie cieszyło się zainteresowaniem, zatem wstawiłam je również tutaj. Więcej informacji dotyczących tego cyklu, czasu akcji oraz moich luźno rzuconych na jego temat myśli znajdziecie w przypiętym tutaj linku do oryginalnej publikacji projektowej ->

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro