Krew jak wino
Rozdział V
-Siedemset lat temu ja i mój starszy brat Otton po śmierci naszego ojca - wójta, otrzymaliśmy zaproszenie od księcia Henryka III Głogowskiego na jego dwór. Otton był przeciwny, uważał, że sami sobie poradzimy i nie potrzebujemy nad sobą żadnych możnowładców, ale ja miałem inne zdanie i udało mi się go przekonać byśmy zaakceptowali zaproszenie. Książę przyjął nas ze sztuczną uprzejmością zaprawioną sporą dozą wyższości. Jednak, po krótkich pertraktacjach, udało nam się dojść do porozumienia i mocą jego dokumentu oficjalnie założyć miasto. Wino tej nocy lało się bez umiaru, a tańce nie miały końca. Wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze... Dopóki mój brat nie wciągnął się w czarną magię. Błagałem go, by nie szedł tą drogą. Czułem, że się na nim zemści. Ale jemu zawsze było mało. Poczuł się urażony traktowaniem księcia i pragnął potęgi tak wielkiej, że przewyższyłaby nie tylko jego, ale i samego króla. Taka potęga... Ma jednak okrutną cenę. Otton był jednak zbyt pochłonięty magią i szybko popadł w obsesję. Po latach udało mu się odnaleźć zaklęcie, które pozwoliłoby mu zostać nieśmiertelnym. W tym okresie przestałem utrzymywać z nim kontakt. Był dla mnie straconym człowiekiem, ogarniętym manią większą od niego samego. Skupiłem się na naszym mieście, dbałem o nie, rozwijałem je, a nawet zakochałem się i założyłem rodzinę. To właśnie wtedy wrócił. Do tej pory żył z dala od miasta w zamku pełnym zakurzonych starych ksiąg i Bóg wie tylko jakich chorych eksponatów. Był szalony. Ale był też moim bratem, więc, gdy nalegał na spotkanie ze mną, uległem. I to był największy błąd całego mojego życia. Miałem wtedy dwadzieścia pięć, może sześć lat, byłem niewiele starszy od Ciebie teraz, a moja żona była w drugiej ciąży. Z każdym dniem jej wspomnienie rozmywa się coraz bardziej... To właśnie jest najstraszniejsze w tym wszystkim - powoli blaknące wspomnienia. Teraz pamiętam jedynie jak bardzo ich wszystkich kochałem. Ale na swoje nieszczęście byłem wtedy jeszcze dobrym człowiekiem i niestety naiwnym. Zlitowałem się więc nad moim bratem, wówczas prawie pięćdziesięcioletnim (Nie dziw się aż tak, proszę, w tamtych czasach takie różnice wieku nie były niczym niezwykłym). Pamiętam, że mamrotał. Kompletnie go nie rozumiałem. Żal mi go było. Ale on już wtedy zawarł pakt z diabłem. A ja nabrałem się i zapłaciłem za to najstraszniejszą cenę. Bo widzisz, mój brat poświęcił mnie, by zostać nieśmiertelnym. Nie zabił mnie. To byłoby zbyt łaskawe dla Szatana. Odebrał mi duszę i zmienił w żądnego krwi potwora. Minęło kilkaset lat. Moją rodzinę obserwowałem jakieś dwa wieki, włócząc się za nimi jak pies i płacząc krwią po nocach. W końcu już nie mogłem i odszedłem. Wyruszyłem, jak najdalej mogłem. W międzyczasie zamknąłem mojego brata na te kilka setek lat w wieży głodowej. Może i był potężnym magiem, może i był nieśmiertelny, ale wciąż był równie słaby jak człowiek, a ja już człowiekiem nie byłem. Długo podróżowałem po świecie, ale żadne miejsce nie było mi tak bliskie jak Zielona Góra. Kochałem to miasto, w końcu było dla mnie trochę jak dzieci, których nie dane było mi wychować. Pech chciał, że wróciłem akurat na procesy czarownic i polowania na wampiry, czy wąpierze jak zwykło się mówić w słowiańszczyźnie. Tak było wszędzie, takie były to czasy. Złapali mnie któregoś dnia i wrzucili do trumny na kolejne czterysta lat, a mojego brata wyciągnęli z wieży i próbowali spalić na stosie. Nigdy im się to jednak nie udało. Uciekł i wrócił dopiero sto lat temu. Następne pięćdziesiąt spędził, szukając mojego grobu. Tyle lat wśród cywilizowanych ludzi musiało sprawić, że choć w ułamku tej pozostałej mu jeszcze sczerniałej duszy, zakłuło go poczucie winy. Teraz dał mi połowę naszego majątku i uciekł, nie potrafiąc spojrzeć mi w oczy. Wbrew temu, co o mnie myślisz, nienawidzę zabijać, ale przyzwyczaiłem się do tego. Ten koszmarny przypadek również i Ciebie skazał na to trwanie, gdyż życiem tego nazwać nie można. A skoro nie dane jest nam ani żyć, ani umrzeć jedyne co nam pozostało to krew jak wino i lodowate piękno umarłych.
-A co z ogniem? Czosnkiem i dekapitacją? – zapytał desperacko chłopak, a w jego zielonych jeszcze żywych oczach zabłysła nadzieja. Zdmuchnąłem świece, będące jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Nie chciałem na niego patrzeć.
-Nie ma sposobu na śmierć, będąc już martwym Antoni – odparłem lodowato. W ciemnościach rozległo się ciche łkanie.
Wyszedłem z pokoju nie mogąc znieść jego przytłaczającego smutku. Wiedziałem, że jeszcze tylko kilka tygodni będzie miał te swoje żywe zielone oczy jak tutejsze lasy, uczucia i sumienie. Potem zgaśnie i nie będzie już nawet pamiętał jak to jest być człowiekiem. Spojrzałem w srebrną toń lustra i nic nie zobaczyłem, w końcu i tak od stuleci mnie nie było. Spotkałem kiedyś takiego jak ja, który narzekał straszliwie na brak odbicia, dla mnie nie był to jednak problem. I tak nie byłbym w stanie spojrzeć w oczy temu zimnokrwistemu seryjnemu mordercy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro