Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Krew jak wino

Rozdział V

-Siedemset lat temu ja i mój starszy brat Otton po śmierci naszego ojca - wójta, otrzymaliśmy zaproszenie od księcia Henryka III Głogowskiego na jego dwór. Otton był przeciwny, uważał, że sami sobie poradzimy i nie potrzebujemy nad sobą żadnych możnowładców, ale ja miałem inne zdanie i udało mi się go przekonać byśmy zaakceptowali zaproszenie. Książę przyjął nas ze sztuczną uprzejmością zaprawioną sporą dozą wyższości. Jednak, po krótkich pertraktacjach, udało nam się dojść do porozumienia i mocą jego dokumentu oficjalnie założyć miasto. Wino tej nocy lało się bez umiaru, a tańce nie miały końca. Wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze... Dopóki mój brat nie wciągnął się w czarną magię. Błagałem go, by nie szedł tą drogą. Czułem, że się na nim zemści. Ale jemu zawsze było mało. Poczuł się urażony traktowaniem księcia i pragnął potęgi tak wielkiej, że przewyższyłaby nie tylko jego, ale i samego króla. Taka potęga... Ma jednak okrutną cenę. Otton był jednak zbyt pochłonięty magią i szybko popadł w obsesję. Po latach udało mu się odnaleźć zaklęcie, które pozwoliłoby mu zostać nieśmiertelnym. W tym okresie przestałem utrzymywać z nim kontakt. Był dla mnie straconym człowiekiem, ogarniętym manią większą od niego samego. Skupiłem się na naszym mieście, dbałem o nie, rozwijałem je, a nawet zakochałem się i założyłem rodzinę. To właśnie wtedy wrócił. Do tej pory żył z dala od miasta w zamku pełnym zakurzonych starych ksiąg i Bóg wie tylko jakich chorych eksponatów. Był szalony. Ale był też moim bratem, więc, gdy nalegał na spotkanie ze mną, uległem. I to był największy błąd całego mojego życia. Miałem wtedy dwadzieścia pięć, może sześć lat, byłem niewiele starszy od Ciebie teraz, a moja żona była w drugiej ciąży. Z każdym dniem jej wspomnienie rozmywa się coraz bardziej... To właśnie jest najstraszniejsze w tym wszystkim - powoli blaknące wspomnienia. Teraz pamiętam jedynie jak bardzo ich wszystkich kochałem. Ale na swoje nieszczęście byłem wtedy jeszcze dobrym człowiekiem i niestety naiwnym. Zlitowałem się więc nad moim bratem, wówczas prawie pięćdziesięcioletnim (Nie dziw się aż tak, proszę, w tamtych czasach takie różnice wieku nie były niczym niezwykłym). Pamiętam, że mamrotał. Kompletnie go nie rozumiałem. Żal mi go było. Ale on już wtedy zawarł pakt z diabłem. A ja nabrałem się i zapłaciłem za to najstraszniejszą cenę. Bo widzisz, mój brat poświęcił mnie, by zostać nieśmiertelnym. Nie zabił mnie. To byłoby zbyt łaskawe dla Szatana. Odebrał mi duszę i zmienił w żądnego krwi potwora. Minęło kilkaset lat. Moją rodzinę obserwowałem jakieś dwa wieki, włócząc się za nimi jak pies i płacząc krwią po nocach. W końcu już nie mogłem i odszedłem. Wyruszyłem, jak najdalej mogłem. W międzyczasie zamknąłem mojego brata na te kilka setek lat w wieży głodowej. Może i był potężnym magiem, może i był nieśmiertelny, ale wciąż był równie słaby jak człowiek, a ja już człowiekiem nie byłem. Długo podróżowałem po świecie, ale żadne miejsce nie było mi tak bliskie jak Zielona Góra. Kochałem to miasto, w końcu było dla mnie trochę jak dzieci, których nie dane było mi wychować. Pech chciał, że wróciłem akurat na procesy czarownic i polowania na wampiry, czy wąpierze jak zwykło się mówić w słowiańszczyźnie. Tak było wszędzie, takie były to czasy. Złapali mnie któregoś dnia i wrzucili do trumny na kolejne czterysta lat, a mojego brata wyciągnęli z wieży i próbowali spalić na stosie. Nigdy im się to jednak nie udało. Uciekł i wrócił dopiero sto lat temu. Następne pięćdziesiąt spędził, szukając mojego grobu. Tyle lat wśród cywilizowanych ludzi musiało sprawić, że choć w ułamku tej pozostałej mu jeszcze sczerniałej duszy, zakłuło go poczucie winy. Teraz dał mi połowę naszego majątku i uciekł, nie potrafiąc spojrzeć mi w oczy. Wbrew temu, co o mnie myślisz, nienawidzę zabijać, ale przyzwyczaiłem się do tego. Ten koszmarny przypadek również i Ciebie skazał na to trwanie, gdyż życiem tego nazwać nie można. A skoro nie dane jest nam ani żyć, ani umrzeć jedyne co nam pozostało to krew jak wino i lodowate piękno umarłych. 

 -A co z ogniem? Czosnkiem i dekapitacją? – zapytał desperacko chłopak, a w jego zielonych jeszcze żywych oczach zabłysła nadzieja. Zdmuchnąłem świece, będące jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Nie chciałem na niego patrzeć. 

-Nie ma sposobu na śmierć, będąc już martwym Antoni – odparłem lodowato. W ciemnościach rozległo się ciche łkanie. 

Wyszedłem z pokoju nie mogąc znieść jego przytłaczającego smutku. Wiedziałem, że jeszcze tylko kilka tygodni będzie miał te swoje żywe zielone oczy jak tutejsze lasy, uczucia i sumienie. Potem zgaśnie i nie będzie już nawet pamiętał jak to jest być człowiekiem. Spojrzałem w srebrną toń lustra i nic nie zobaczyłem, w końcu i tak od stuleci mnie nie było. Spotkałem kiedyś takiego jak ja, który narzekał straszliwie na brak odbicia, dla mnie nie był to jednak problem. I tak nie byłbym w stanie spojrzeć w oczy temu zimnokrwistemu seryjnemu mordercy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro