Krew jak wino
Rozdział I
Noce od zawsze były moją ulubioną częścią cyklu dobowego. Mroczne i świetliste emanowały tym tajemniczym rodzajem piękna, który rozumiał tylko ten kto się go nie bał. Absolutnie niezwykłym wydawał się fakt, że blask tego samego księżyca w pełni, który oświetlał moją bladą twarz, kiedyś oświetlał twarze tych biednych kobiet, palonych na stosach w XVII wieku, niesłusznie skazywanych za rzekome pakty z diabłem. O dziwo spalono tutaj także jednego mężczyznę. Zawsze ciekawiły mnie powody, które kierowały ich egzekutorami. Czego tak się bali? Co mogli zyskać? Dlaczego akurat Ci ludzie, a nie inni? Od prawie trzech lat studiowałem historię na zielonogórskim uniwersytecie, ale nadal nie poznałem odpowiedzi na te pytania. Oczywiście wokół samych procesów, jak i tortur, czy makabrycznych pochówków istniała niezliczona ilość legend, wypełniona fałszywymi świecidełkami zabobonów niczym gniazda tutejszych srok bezużyteczną starą biżuterią. Tylko jak człowiek XXI wieku mógłby wierzyć choć w ułamek tych nasączonych średniowieczną ignorancją bzdur? Westchnąłem, zdmuchując kolejną porcję kurzu z książki w archiwum i odstawiłem ją na swoje miejsce na nowej, prawidłowo opisanej półce. Szlag trafiał już mnie i moją alergię od tego cholerstwa. Że też tak wyglądały jedyne praktyki jakie udało mi się zdobyć w mieście. Czy już nikt nie docenia wartości historii? Kichnąłem przeraźliwie, dokładnie w momencie gdy do dusznego pomieszczenia wszedł profesor Nowicki, znany na całą katedrę ze swojego ponadprzeciętnego zainteresowania archeologią oraz szeroko pojętej ekscentryczności. Jedni zarzucali mu geniusz, inni zwykłe dziwactwo.
-Panie Ryski, może chusteczkę? - zaoferował profesor z lekko wyczuwalną nutą sarkazmu w głosie. Podziękowałem, przyjmując paczkę chusteczek higienicznych i przetarłem swój zakatarzony, czerwony nos. Nauczyciel zmierzył w tym samym czasie wzrokiem stertę nieopisanych książek i do połowy wypełniony regał z etykietkami tak nowymi, że wręcz niewłaściwymi pośród tych wszystkich staroci.
-Jak mijają Panu wakacje Panie Ryski? - zagaił profesor, a ja ledwo powstrzymałem się od kąśliwego komentarza.
-Produktywnie. Wiele się uczę na tych praktykach - odpowiedziałem zamiast tego bez mrugnięcia okiem. Profesor Nowicki momentalnie wybuchł śmiechem. Spodziewałbym się każdej możliwej reakcji, tylko nie śmiechu. Stałem, więc jak ostatni idiota, nie wiedząc co właściwie powinienem w tym momencie zrobić.
-Wybaczy mi Pan, Panie Ryski, ale nie trudno odgadnąć jak się tutaj człowiek Pana pokroju męczy. Ja sam dobre paręnaście lat temu utknąłem w tym samym archiwum, w którym i Pan dzisiaj klnie na wybór fakultetu - odparł po chwili mężczyzna z wyraźnym współczuciem w głosie. Westchnąłem, darując sobie tą szopkę i mu przytaknąłem.
-Czy naprawdę tak ma wyglądać moja praca? - westchnąłem, opierając się o ciężki dębowy regał, wyraźnie zmatowiały w koszmarnie żółtym świetle długich świetlówek. Czy i ja po jakimś czasie tutaj też tak zmatowieję? Zacznę przypominać tych suchych archiwistów o pozbawionych życia oczach i oddechu ciągle gorzkim od kawy?
-Niekoniecznie. Moja tak nie wygląda. Historia to tylko początek Panie Ryski, to co Pan z nią zrobi później, to jest kluczowe. Ale nie będę dłużej kolokwialnie mówiąc owijał w bawełnę. Lubię Pana, jest Pan dobrym studentem, ale nie będzie Pan dobrym historykiem. I zanim Pan zacznie się bronić i zrobi się Panu przykro już wyjaśniam o co mi w tym momencie właściwie chodzi. Historia jako taka znudzi Pana. Archiwum i długie godziny w nim sprawią, że Pan ją znienawidzi. Jest Pan człowiekiem ciekawym świata, człowiekiem poszukującym, człowiekiem nieumiejącym usiedzieć za biurkiem. Jest Pan dokładnie taki jaki ja byłem w Pana wieku, być może stąd mój sentyment i moja propozycja. Nie widzę w Panu, Panie Ryski materiału na historyka, widzę natomiast materiał na archeologa. Dlatego zaproponuję Panu znacznie ciekawsze praktyki, a ciekawsze bo terenowe. To co Pan na to? Dołączy Pan do mojego składu?
-Obecnie dołączyłbym choćby do trupy cyrkowej, gdyby to mogło mnie uchronić przed kolejnymi trzema tygodniami w tym zatęchłym archiwum - odpowiedziałem zupełnie szczerze. Mężczyzna klasnął w dłonie z satysfakcją.
-Świetnie! Wyruszamy natychmiast, akurat słońce zachodzi! Jakże idealna pora na rozkopywanie grobów! - wykrzyknął uradowany profesor i zanim zdążyłem zrozumieć na co się zgodziłem, pociągnął mnie za sobą do wyjścia z archiwum, przy dezaprobacie jednego z archiwistów, kręcącego głową i szepczącego do drugiego jedno krótkie słowo - ,,wariat''. Nie byłem tylko pewien czy odnosiło się ono do mnie, czy do nękającego zmarłych profesora Nowickiego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro