Czarne Motyle
Rozdział I - Rok 2626
Znów śnią mi się te przebrzydłe czarne motyle. Trzepot ich smolistych skrzydeł przyprawia mnie o atak paniki, a ich widok sprawia, że tracę oddech. I nie chodzi o to, że się ich boję. Nie boję się motyli, co więcej, kiedyś uważałam je za najpiękniejsze stworzenia na świecie... Dopóki nie zaczęły mnie nawiedzać. Najpierw był to raz w miesiącu, później raz w tygodniu, a teraz nie było już ani jednej nocy, której nie spędziłabym w ich posępnym, grobowym towarzystwie. Czarne motyle to zły omen. Ci, którzy o nich śnili, przepadli w odmętach nielitościwego czasu. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z losu, jaki czeka tych, których zdecydowały się odwiedzić. Gdy budziłam się zlana potem z ustami złożonymi do krzyku, coraz częściej zauważałam czyjąś twarz spoglądającą na mnie z niepokojem. W sierocińcu zbyt wiele słyszało się o tragicznych dzieciakach, które śniły o czarnych motylach. Co się z nimi działo, tego nikt nie był do końca pewien, a domysły wymieniano między sobą jedynie cichym szeptem. Nie chciałam być jednym z tych dzieciaków. Nikt nie chciał. Wbrew pozorom, dla nas, sierot XXIII wieku, stłoczonych w sypialni o przeszło setce łóżek istniało jakieś jutro. Być może żyliśmy otoczeni przestarzałymi rupieciami, stłoczeni w tej szklanej, sali niczym rozkwitające kwiaty w szklarni, ale nie zmieniało to faktu, że podobnie jak dzieciaki z rodzinami, byliśmy piekielnie dobrze wykształceni. W XXIII wieku nikt nie potrzebuje robotników, więc rząd większość pieniędzy przeznacza na edukację, na przyszłych inżynierów, lekarzy i naukowców. Robotników już dawno zastąpiły roboty, z resztą opiekunów i nauczycieli szkół podstawowych również. W całym sierocińcu nie było prócz nas sierot, żywej oddychającej istoty. Jedyne na czym się skupiano, to na doskonałej edukacji. Nie mieliśmy w końcu nic prócz niej. Dlatego większość naszego życia oscylowała wokół nauki i, o dziwo, sportu. Sport bowiem był naszym wytchnieniem od ciągłego przesiadywania przed ekranem, jedynym uzasadnieniem nieproduktywności, którą te blaszaki uznawały. Naszą jedyną przerwą od nauki za wyjątkiem snu i posiłków.
Byliśmy pierwszym pokoleniem całkowicie wychowanym przez roboty. Mam wrażenie, że przez to stawaliśmy się trochę jak one. Beznamiętne, pozbawione emocji maszyny do nauki, do przyszłej pracy. Myślę, że rządowi się to opłacało. Chcieli doskonale wychowanych robotów z umysłem człowieka. Tego potrzebował rynek. Idealnego pracownika z zaletami wiecznie pracującej maszyny, pozbawionego ułomności człowieczej. Gdyby mogli pozbawić nas emocji i uczuć oraz potrzeby bliskości zapewne by to zrobili. Obecnie mogli tylko próbować, co chwilę karmiąc nas strachem przed porażką, przed życiem ludzi ułomnych, ludzi nikomu niepotrzebnych. Sprawiali, że na wszystkich wokół patrzyło się nie jak na bliskich, jak na przyjaciół, ale na rywali. Było to o tyle przykre, że w ten sposób żadne z nas nie miało nikogo bliskiego. Myślę, że było to niezwykle okrutne, gdyż każdy z nas spędził osiemnaście lat życia wśród obcych ludzi, w skrajnych przypadkach nawet obawiając się o swoje życie. Na szczęście, wśród takiej ilości elektroniki, nie było mowy o żadnych fizycznych atakach. Ale nie było również mowy o żadnej fizycznej bliskości. Miałam prawie osiemnaście lat i byłam u progu rozpoczęcia własnego życia, w końcu z jakąś prywatnością, której przez tyle lat wszyscy byliśmy pozbawieni. I kiedy już udało mi się uspokoić swój tragiczny strach przed porażką, pojawiły się te koszmarne czarne motyle...
– Axis Etney! – wyrwał mnie z letargu mechaniczny głos opiekuna. Zmrużyłam oczy, gdy robot poświecił mi w nie snopem światła z wbudowanej latarki. Okropne blaszaki bez współczucia dla niewyspanych... Rozejrzałam się po sali sypialnianej i, ku mojemu zdziwieniu, odkryłam, że wcale nie przespałam wezwania na śniadanie. Wciąż była noc, a pozostałe dzieciaki nadal spały. Zmarszczyłam brwi. Dlaczego ten durny robot przerywa mi i tak przerywany sen? Już prawie udało mi się zasnąć i przespać choć parę godzin!
– O co chodzi? Dlaczego mnie budzicie? – burknęłam wyraźnie niezadowolona z zachowania robota. Maszyna spojrzała na mnie swoim niezmiennym wyrazem twarzy. To był jeden z problemów tańszych, komercyjnych robotów - kompletny brak wyrazu twarzy. O ile twarzą można było nazwać kawałek blachy z wyświetlaczem.
– Proszę ubierz się, zabierz swoje rzeczy i udaj się ze mną – zakomenderował opiekun, a mnie zmroziło. Dlaczego w środku nocy kazał mi zabrać wszystkie swoje rzeczy i wyjść tak jakbym miała tutaj nigdy nie wrócić? Nie skończyłam jeszcze osiemnastu lat, nie otrzymałam przepustki do samodzielnego życia, nie skończyłam Akademii... Nie mogli mnie teraz wyrzucić! To pomyłka!
– Przepraszam, ale to jakaś pomyłka, nie skończyłam jeszcze osiemnastu lat i jest środek nocy, nie możecie mnie jeszcze przepuścić dalej – odpowiedziałam spokojnie.
– Nie zamierzamy. Proszę, udaj się ze mną i nie zadawaj zbędnych pytań. Mój protokół nie pozwala na udzielenie Ci odpowiedzi – odparł robot kompletnie niewzruszony, a ja poczułam kropelki zimnego potu na plecach. Nie chcieli mnie przepuszczać dalej, ale miałam już tutaj nigdy nie wrócić? Przełknęłam głośno ślinę, czując, jak grunt usuwa mi się pod nogami, gdy przypomniałam sobie Cory'ego, któremu dawno temu też śniły się czarne motyle i pod osłoną nocy zabrano go stąd i nikt nigdy już o nim nie usłyszał...
– Nie zgadzam się. Nigdzie nie idę, dopóki nie otrzymam stosownych wyjaśnień wyjazdu w środku nocy – odezwałam się nieubłaganie, siadając na łóżku i zakładając się rękoma. Robot natychmiast bez słowa opuścił pokój. Zdziwiona tym, jak łatwo mi poszło, omal się nie roześmiałam. Chwilę później jednak nie było mi do śmiechu. Do sali sypialnianej wkroczyli kosiarze, a przynajmniej tak, ich nazywaliśmy. Były to roboty bojowe, ale nie należące do policji czy wojska, a do tajnych służb rządowych, o których mało kto wiedział cokolwiek więcej niż to, że istnieją. Momentalnie zerwałam się z łóżka, kompletnie przerażona. Jasna cholera! Chcieli mnie zabić?! Ale po co?! Po co mieliby mnie zabijać? I po co im byłam? Cory'ego też spotkał taki los? Czy oni znają nasze sny? Czy oni je na nas zsyłają? Kim są Ci oni? Jezu, proszę nie chcę skończyć w jakimś laboratorium...
– Axis Etney pójdziesz z nami – odezwały się jednym upiornie połączonym mechanicznym głosem cztery bojowe roboty, a ja zamarłam. Jak mogłam się obronić przed uzbrojonymi, koszmarnie drogimi maszynami do zabijania? Owszem, na którymś roku Akademii uczyli nas samoobrony i sztuk walki, ale wobec ludzi, nie robotów. Pewnie nawet gdybym próbowała takiego uderzyć to pokaleczyłabym bardziej siebie niż jego. Jedyną pozostałą mi możliwością była ucieczka, której oczywiście spróbowałam. Bez powodzenia. Roboty były znacznie szybsze i silniejsze ode mnie i szybko pojmały mnie w swoje zimne, metalowe ramiona. Jedynym rezultatem mojego oporu były ciekawskie oczy zbudzonych ze snu współlokatorów wpatrzonych we mnie z wyrazem przerażenia w oczach. Wiem, że mi nie współczuli. Bali się o siebie. Bo jeśli mnie spotkał taki los, to może ich czeka podobny. W końcu niczego złego nie zrobiłam. Oczywiście zaczęłam to im wykrzykiwać w panice, cholernie bojąc się, że czeka mnie straszliwy los szczura laboratoryjnego, o którego nikt nie dba, bo przecież nie ma żadnej rodziny, żadnych bliskich. Więc nikt nikogo nie pozwie i nikt nie będzie mnie szukać, ani mieć pretensji do nikogo... Trzęsłam się więc cała, wrzeszczałam, kopałam, gryzłam i biłam. W którymś momencie mojej syzyfowej walki poczułam ukłucie igły na szyi i zrozumiałam, że nie ma już dla mnie nadziei, bo nie mam nikogo, kto by o mnie walczył i kogo obchodziłby mój los.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro