Rozdział 1: Percy Weasley i kartel przestępczy
Ostatnie dni przed wyjazdem minęły w mgnieniu oka i, jak Rozella, Fred, George oraz Valerie szybko się przekonali, nie było w nich za wiele czasu na wakacyjną rutynę, do której przywykli. Rodzice pilnowali ich teraz ze szczególną uwagą, tak jakby sądzili, że jeśli tylko ich dzieci wyściubią z domu nos po zachodzie słońca, sprawi to, że zostaną porwane przez jakiegoś zbłąkanego śmierciożercę. Nie było nawet mowy o nocnych spacerach czy zapuszczaniu się dalej niż na wzgórze Stoadshead. Jakby też wierząc, że wszystkie głupie pomysły rodziły się w głowach dzieciaków z powodu zbyt dużej ilości wolnego czasu, upalne popołudnia dorośli wypełniali im obowiązkami.
— Przecież niedługo wyjeżdżamy. Po co sprzątać, skoro po powrocie będzie na nas czekać nowy syf? — pytali nastolatkowie za każdym razem, ale pod groźnymi spojrzeniami rodziców milkli jak zaklęci.
Tak więc ścierali kurze, myli podłogi i wykonywali inne, w ich mniemaniu bezcelowe, czynności. O dziwo to nielubiane odgnamianie ogrodu szło im najsprawniej; głównie dlatego, że sami nie musieli przy tym nawet kiwnąć palcem. Wszystko bowiem robili za nich Kapitan i Wściek.
Dzikie wozaki mieszkały zazwyczaj pod ziemią, gdzie mogły polować na gnomy i krety. Te ich były raczej udomowione — a już na pewno Gryzia, która wzbraniała się przed polowaniem na gnomy, jak tylko mogła, byleby nie pobrudzić swojego śnieżnobiałego futerka — ale Kapitan i Wściek mieli z tego niemałą frajdę. Nastolatkowie też nie narzekali, gdy wylegując się w wysokiej trawie, z mściwą radością oglądali poczynania dwójki zwierzaków i napawali się dźwiękiem gnomowych wrzasków. Gryzia jedynie wywracała na nich oczami.
Dorośli nie chcieli zostawiać dzieciaków w domach bez opieki, a że oboje rodziców Rozelli pracowało, tak samo jak ojciec Weasleyów, dzieciaki pozostawały najczęściej w Norze pod czujnym okiem Molly. Ghul z poddasza wcale nie umilał im dni; wkrótce harmider codziennego dnia przestał być dla niego wystarczający i teraz Weasleyowie oraz ich goście musieli posuwać się do bardzo radykalnych kroków, aby usatysfakcjonować jego spragnione hałasów ucho. W końcu uznali, że celowe krzyczenie i powodowanie wybuchów mija się z jakimkolwiek celem („albo hałasujemy my, albo on, więc w sumie na jedno wychodzi") i odpuścili próby uspokojenia ghula, który teraz bez ustanku wył i uderzał o rury.
— Chyba przeczuwa, że się wynosimy — powiedział pewnego dnia Fred. — Stąd te humorki.
On i Ron grali w szachy czarodziejów. Na sofie naprzeciw nich siedzieli Rozella, George, Valerie, Ginny i Aaron obserwujący grę. Wszyscy mieli zatyczki w uszach i wszyscy udawali, że nie widzą, jak George czaruje pionki, aby te były nieposłuszne wobec Rona. Było to o tyle zabawne, że Ron nigdy nie przegrywał w szachach i dziesiątki razy ograł każdego z nich. Oglądanie jego porażek sprawiało im więc szczególną satysfakcję.
— Teraz, kiedy Nora będzie stać pusta przez dwa miesiące, ten głupi ghul będzie musiał przyzwyczaić się do ciszy — stwierdziła Ginny, przeczesując palcami swoją rudą grzywę. Przez zatkane uszy nikt nie dosłyszał, co dokładnie powiedziała, ale każdy pokiwał zgodnie głową.
Po Norze rozniosły się kolejne jęki ghula i dźwięki uderzeń o rury, od których aż zaszczękały im zęby. W tym samym momencie jeden z gońców Freda zrzucił rycerza Rona z konia i zwlókł go z szachownicy. Ron zmełł w ustach przekleństwo.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Dowellowie, Weasleyowie oraz ich goście chcieli wyprawić się bez pojękiwań ghula nad głowami, to też postanowili spotkać się w Dziupli, a nie — jak to początkowo planowali — w Norze. Przed wyjściem postanowili zjeść jeszcze późne śniadanie. W domu Dowellów roznosił się więc zapach jajek, świeżego chleba i czarnej kawy.
— Powinni tu być za kilka minut. — Wujek Artur zrobił duży krok nad jednym z kufrów, które rzucono niedbale na podłogę i usiadł przy okrągłym stole w jadalni. Dowellowie rzadko korzystali z tego pomieszczenia; było zarezerwowane raczej na napięte, rodzinne spotkania, wymagające bezpiecznych przestrzeni i ograniczenia rzeczy, których można byłoby użyć w celu rozwalenia komuś głowy. Teraz jednak nie mieli innego wyboru, ponieważ ich mała kuchnia nie pomieściłaby wszystkich gości.
— Kto powinien być? — zapytał ojca Ron. Reszta nastolatków siedzących przy stole momentalnie nadstawiła uszu. Wszyscy spojrzeli na Rona, aby po chwili przenieść wzrok na Ginny, gdy ta zadała pytanie:
— Gdzie my w ogóle jedziemy?
— Dowiecie się niedługo — odparła Molly, zanim Artur zdążył choćby otworzyć usta. Nastolatkowie wywrócili zgodnie oczami. Od tygodnia każde ich pytanie ucinano krótką odpowiedzią: „Dowiecie się w swoim czasie" lub równie irytującym „to nie jest przeznaczone dla waszych uszu, zajmijcie się własnymi sprawami". — Hermiono, nałóż sobie więcej jajecznicy. Prawie nic nie zjadłaś.
Hermiona pojawiła się u Weasleyów poprzedniego wieczora za pomocą sieci Fiuu. Teraz Granger, która była już po dwóch sytych porcjach śniadania i sprawiała wrażenie, jakby miała niedługo pęknąć, jęknęła z przestrachem na myśl o kolejnych jajkach. Rozella była pewna, że Hermiona tylko czekała na okazję, by wystawić talerz pod stół i oddać resztę jajecznicy kręcącemu się pod nogami Krzywołapowi — jej rudemu kotowi — lub psu Rozelli. Ewentualnie w akcie desperacji spróbuje jakoś upchać śniadanie w masie swoich gęstych włosów. Rozella jej dopingowała; jeśli będzie trzeba, zajmie nawet ciocię Molly monologiem na temat tego, dlaczego polowanie na wsiąkiewki i przerabianie ich na portfele powinno zostać zakazane.
— Och, nie, dziękuję, pani Weasley — podjęła Hermiona — nie jestem głodna...
— Komu dolać herbaty? — Aurelia weszła do kuchni. Za blondynką leciał kolejny duży talerz jajecznicy. Idąca obok niej Valerie niosła dwa dzbany wypełnione po czubki herbatą. Roberts zazwyczaj nie należała do szczególnie uczynnych osób, ale obecnie czuła się coś winna Dowellom. Pomagała więc jak mogła, chociaż wszyscy powtarzali jej ciągle, że wcale nie musi nic robić. — Aaron, kwiatuszku, ubrudziłeś się. Wytrzyj buzię.
Jedenastolatek zarumienił się po uszy i w moment wytarł usta rękawem. Burknął coś pod nosem, że nie jest już dzieckiem i żeby mama się odczepiła. Posłał przy tym wściekłe spojrzenie Rozelli i Valerie, które nie kryły się ze swoim śmiechem, tak skutecznie jak dzieci Weasleyów i Hermiona.
— Muszę na chwilę wyjść. Niech ktoś tu przyjdzie i przez chwilę popilnuje patelni! — zawołał z kuchni Patrick.
— My pójdziemy, wujku! — zawołali unisono Fred i George. Wszyscy przy stole zdali się momentalnie zblednąć.
— Oj, nie, chłopcy, nie trudźcie się... Naprawdę nie trzeba, usiądźcie.
Ale bliźniacy nie chcieli tego słuchać. Już dopadli do patelni, kręcąc się przy niej i wypychając ojca Rozelli z kuchni. Rozella była pewna, że w dłoni Freda dostrzegła jakiś podejrzany, mały słoiczek z zielonym proszkiem w środku. Zapisała sobie w pamięci, by nie wziąć już ani jednego kęsa jajecznicy.
Patrick spojrzał z rezygnacją na śniadanie, a potem kręcąc głową ruszył do drzwi frontowych. Jednocześnie, gdy czterdziestolatek sięgał do klamki, drzwi otworzyły się z łoskotem, a mężczyzna omal nie zarobił nimi w nos. W wejściu rozbrzmiały kroki.
— Czy to oni? — zapytała z podekscytowaniem Ginny, podskakując na krześle. Reszta młodzieży momentalnie zaczęła wyciągać szyję, aby zobaczyć te tajemnicze postacie, o których wspominał wcześniej wuj Artur. Najwyraźniej ci ludzie mieli towarzyszyć im w trakcie podróży do tajemniczej kwatery.
Do jadalni jednak nie weszły żadne ciekawe osobistości, a nudny jak denka kociołków Percy Weasley. Po pomieszczeniu rozeszły się rozczarowane westchnięcia nastolatków.
— Nie, to tylko pan Wysokie Stanowisko. — George wychylał się z kuchni, gdzie Fred mieszał w patelni drewnianą łyżką.
Percy nie wyglądał na przejętego taką reakcję na jego widok. Wręcz przeciwnie! Uśmiechał się szeroko — szerzej niż kiedykolwiek! — i dziarskim tonem zawołał:
— Dzień dobry! — po czym usiadł na wolnym krześle obok Aarona i nalał sobie herbaty. — Nora stała zamknięta. Tak sądziłem, że znajdę was tutaj.
Wszyscy wpatrywali się w niego oniemieli, gdy beztrosko sięgnął po kromkę chleba i, praktycznie pogwizdując pod nosem, zaczął smarować ją masłem.
— Fred i George mieli rację z tymi hasłami — szepnęła Rozella do Valerie, nie odrywając wzroku od Weasleya, który emanował niepodobną do niego radością. — To na bank nie jest nasz Percy, to musi być śmierciożerca w przebraniu.
— Dobra, Dowell. Na trzy ty robisz zamieszanie, a ja rzucam w niego szklanką — odszepnęła Valerie. Dziewczyny uścisnęły dłonie na znak zatwierdzenia planu.
— Perce, mój drogi... Gdzie jest twój kufer? — zapytała pani Weasley dziwnym tonem. — Mówiliśmy wam, że wyjeżdżamy. Powinieneś...
— Och, tamto. — Percy machnął niedbale ręką. — Nie mogę nigdzie jechać. Właśnie dlatego tu jestem, mam wielkie wieści. Dostałem awans!
Ustał brzdęk sztućców i głośne rozmowy, a Hermiona przestała próbować nakłonić Krzywołapa do zjedzenia jej śniadania. Wszyscy wbili spojrzenia w Percy'ego.
Percy od roku pracował w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów w Ministerstwie Magii. Był chorobliwie ambitny, ale raczej nie odniósł większego sukcesu w swojej pierwszej pracy. Popełnił bowiem dość poważne przeoczenie, nie zauważając, że jego szef, Barty Crouch, znalazł się pod kontrolą Lorda Voldemorta (nie żeby ministerstwo w to wierzyło — wszyscy myśleli, że Pan Crouch zwyczajnie oszalał).
Wszyscy przy stole zdawali się myśleć o tym samym. Nikt nie wyraził jednak większej chęci bycia tą nietaktowaną osobą, która sprowadzi Percy'ego na ziemię i przypomni mu o jego życiowych porażkach.
— A to przypadkiem nie tak, że jeszcze kilka dni temu było dochodzenie w sprawie Croucha? — odezwała się Rozella. Wszyscy spojrzeli na nią z dezaprobatą. — No co? Przez równe trzy dni płakał, że go wyleją. Przy tym jęki ghula z waszego poddasza można uznać za serenadę.
Aurelia pokręciła głową nad córką i wymieniła spojrzenia z Molly. Najwyraźniej między kobietami przebiegła jakaś nić porozumienia, ponieważ blondynka — biorąc na siebie odpowiedzialność zadania pytania, które może rozzłościć Percy'ego — ledwo zauważalnie skinęła głową i rzekła ostrożnie:
— Percy, niedawno mówiłeś, że masz niezłe kłopoty. Więc... jak to się stało?
— Tak, właśnie — odkaszlnął Artur. Opanowawszy pierwszy szok, powiedział do syna: — W ministerstwie twierdzili, że powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że Crouch zwariował i poinformować o tym zwierzchnika. Dlaczego mieliby zmienić zdanie tak nagle?
Percy wzruszył ramionami. Nie wyglądał jakby jakkolwiek go to obchodziło. Najpewniej w ogóle wcześniej o tym nie myślał.
— To nieistotne. Musieli w końcu zobaczyć mój potencjał. — Samozadowolenie zdawało się bić z każdego skrawka twarzy Percy'ego i rozświetlać całe pomieszczenie. Rozella nie sądziła, że zobaczy rudzielca jeszcze bardziej dumnego z siebie, niż wtedy, gdy na balu bożonarodzeniowym oznajmił jej i Harry'emu, że został asystentem pana Croucha. Ale jeśli wtedy wyglądał i brzmiał tak, jakby został władcą wszechświata, teraz pewno podbijał już odrębne galaktyki i nazywał planety swoim imieniem. — Zaoferowali mi posadę w samym biurze Knota. Osobisty asystent Ministra Magii. Nieźle jak na kogoś raptem po skończeniu Hogwartu, prawda?
Spojrzał na swojego ojca. Cała postawa Percy'ego wręcz krzyczała: „Jestem tu, czekam na pochwały! Przyjmuję też pokłony i łzy wzruszenia". Rozella zastanawiała się, czy powinni najpierw mu pogratulować i poklepać po plecach, czy może od razu wyciągnąć Ognistą Whiskey i urządzić imprezę na jego cześć. Właściwie, była praktycznie pewna, że tak właśnie się stanie i że zaraz ciocia Molly rzuci wszystko w kąt, wywali bliźniaków z kuchni i zacznie piec największy tort, jaki kiedykolwiek powstał, a Aurelia jej przy tym pomoże. Wyobrażenie Rozelli okazało się jednak odrobinę przesadzone.
— Wiesz, Percy... — Artur podrapał się po głowie. — Sądzę, że nie powinieneś przyjmować tej oferty.
Percy całkowicie zbaraniał. Kromka chleba, którą trzymał, wypadła mu z ręki i z plaskiem uderzyła o podłogę, lądując — zwyczajem wszystkich kromek świata — na posmarowanej masłem stronie.
— Co? — wykrztusił z siebie. — Ale... tato. — Przeniósł wzrok na Molly, wyglądając na niemal rozbawionego głupotą Artura. — Mamo, powiedz tacie, że oszalał.
Molly jednak zgarbiła się, w tamtym momencie w ogóle nie podobna do energicznej, rezolutnej kobiety, jaką wszyscy znali. Zdawała się w sekundę zestarzeć o dziesięć lat. Spuściła wzrok na dłonie, w których miętoliła skrawek długiej spódnicy.
— Wybacz, Percy, ale myślę, że tata ma rację. — Jej głos był cichy tak bardzo, że Rozella byłaby w stanie uwierzyć, iż kobieta wcale nic nie powiedziała. Jednak powiększający się na twarzy Percy'ego grymas oznaczał, że te słowa faktycznie padły i że kompletnie mu się one nie podobały.
— Nie rozumiem — wykrztusił z siebie. — Powinniście być dumni.
— Och, jesteśmy, Percy, oczywiście, że tak, ale...
— Percy, synu, musisz zrozumieć — wszedł w słowo Artur. — Myślę, że Knot chce cię wykorzystać. Chce mieć cię w swoim biurze, żeby szpiegować naszą rodzinę oraz Dumbledore'a. To byłoby niebezpieczne.
— Co? — Percy brzmiał jakby walczył z przemożną ochotą zaśmiania się.
— Knot wie, że przyjaźniłem się z Dumbledore'em i podejrzewa, że nadal mamy kontakt. Poza tym zawsze uważał mnie za dziwaka z powodu mojego zainteresowania mugolami — ciągnął Artur spokojnie. — A dobrze wiesz, jak wygląda sytuacja w ostatnich dniach. Knot szaleje po ministerstwie, upewniając się, że nikt nie ma żadnego kontaktu z Dumbledore'em. Postawił sprawę jasno, ktokolwiek stoi po jego stronie, może wyczyścić swoje biurko i...
— I nic dziwnego! — zawołał Percy. — Dumbledore ciągle tylko sprawia problemy, gadając te głupoty o powrocie Sam-Wiesz-Kogo!
— Głupoty? — wciął się Ron.
— Tak, głupoty! Wyssane z palca brednie! — Percy wstał od stołu tak gwałtownie, że krzesło aż się zachybotało. — Jedynym „dowodem" jest słowo Harry'ego Pottera! W „Proroku Codziennym" mówią...
— Och, tak, podziel się z nami, co mówią w „Proroku". — Do jadalni wszedł Fred, groźnie wymachując drewnianą łyżką.
— Że ministerstwo to banda zaślepionych bałwanów? — podsunął George.
— I że nie rozpoznaliby zagrożenia, nawet jeśli zatańczyłoby nago przed ich oczami?
Percy zaczerwienił się po uszy.
— Jak... jak śmiecie! — wrzasnął. Spojrzał na ojca z ogniem w oczach. — Nie mam zamiaru rezygnować z tej oferty. To moja szansa.
— Szansa na co? — prychnął George. — Na zajęcie pierwszego miejsca w konkursie na palanta roku?
— Na pokazanie, że nie jestem taki jak ojciec! — Percy walnął pięścią w stół.
Po tych słowach zapadła cisza. Nikt nie śmiał choćby pisnąć słowem czy wziąć głębszy oddech. Oczy Percy'ego rozszerzyły się tak, jakby sam nie mógł uwierzyć, że faktycznie to powiedział.
Wyglądało na to, że dusił w sobie te wszystkie słowa od bardzo dawna. Teraz, kiedy już padły pierwsze z nich, nie miał zamiaru zamknąć się i zamieść tego pod dywan, tylko po to by wszyscy mogli łatwiej zapomnieć i podać sobie dłonie na zgodę. Przełknął ślinę i z całą swoją kumulowaną od dawna złością wycedził drżącym głosem:
— Odkąd tylko znalazłem się w ministerstwie muszę walczyć z twoją fatalną reputacją — zwrócił się do Artura. Teraz, w cichej jadalni, jego półszept zdawał się głośniejszy od jakiegokolwiek poprzedniego krzyku. — Tak, masz rację. Knot uważa cię za dziwaka. Każdy uważa! Ta twoja chora obsesja na punkcie mugoli...
— Percy! — zapłakała Molly.
— To prawda! — wrzasnął przez zaciśnięte zęby. — Ojciec nie ma ambicji i to przez to od zawsze byliśmy biedni! Wszystko mamy z drugiej ręki, a nasz dom, gdyby nie czary, już dawno by się zawalił! Czy nie jest wam wstyd?! — Spojrzał na swoich braci i siostrę. Ci przy stole, którzy nie należeli do rodziny Weasleyów, wyglądali tak, jakby próbowali wygrzebać z siebie moc stania się niewidzialnymi i wniknąć w krzesła.
— A więc to o mnie sądzisz?! — Gdy Artur krzyknął, wszyscy przy stole wzdrygnęli się. Ich oczy były duże jak galeony, bo Artur Weasley nigdy w życiu nie kłócił się z nikim w ten sposób. To tylko podkreślało jak bardzo fatalna była obecna sytuacja.
— Tak. Tak sądzę! — Percy zacisnął dłonie w pięści. — I sądzę, że jesteś skończonym idiotą, kręcąc się wokół Dumbledore'a! Dumbledore pakuje się wielkie kłopoty i, zobaczysz, ty polecisz razem z nim!
— Myślisz, że ryzykowalibyśmy z mamą wszystko, gdybyśmy nie mieli powodu?! Robimy to wszystko dla was!
— Pali się!
— Dla nas?! Jeśli chcecie dla nas dobrze, to powinniście przestać ufać słowom tego starego durnia i zmienić priorytety! Ja wiem, dla kogo powinienem być lojalny, dla ministerstwa!
— A co z lojalnością wobec rodziny?!
Percy wziął głęboki wdech. Spojrzał po twarzach swojego rodzeństwa, a potem wbił spojrzenie w Molly, która teraz już trzęsła się od płaczu. Łzy płynęły ciurkiem po jej okrągłych, czerwonych policzkach.
— Jeśli macie zamiar zdradzić ministerstwo — rzekł — to upewnię się, by wszyscy dowiedzieli się, że nie należę już do tej rodziny. — Wbił spojrzenie w podłogę. — Spakuję się i wyjadę jeszcze tej nocy.
— PALI SIĘ! — krzyknął po raz drugi Aaron.
Wszyscy podskoczyli, momentalnie odrywając wzrok od Percy'ego i Artura.
— Merlinie, patelnia! — zawołał Fred.
O Merlinie, pomyślała Rozella, czując jak strach ją paraliżuje.
Nad patelnią rozrósł się płomień. Zajął firankę i kwiaty, gęsto rozstawione po całej kuchni. Jedna z doniczek spadła i TRZASK, rozwaliła się w drobny mak. Hermiona i Ginny wrzasnęły. Rozella zrobiła się biała jak ściana. Ron i Valerie wyciągnęli różdżki. Molly rozpłakała się jeszcze mocniej. Krzywołap miauknął.
— Odsuńcie się stamtąd natychmiast! — wrzasnęła Aurelia, wypychając z kuchni Freda i George'a, którzy wciąż stali w drzwiach oniemiali. Aurelia i depczący jej po piętach Artur jednocześnie unieśli różdżki, wołając: — Aquamenti! — Ogień jednak wciąż wzrastał.
Wtedy drzwi frontowe trzasnęły.
— Już wróciłem! — zawołał Patrick, wchodząc z korytarza do jadalni. — Właśnie się teleportowali. To jest Tonks. Moody'ego i Mundungusa już znaci-... O mój Boże, pożar!
— Ogień nie opada! — zawołał Artur. — Fred, George, czego tam dosypaliście?!
— Trudno powiedzieć... To była mieszanka tego i tamtego i...
— Nie pora na to! — ucięła Aurelia. — Uciekajcie stąd, natychmiast!
Wszyscy zaczęli tłoczyć się przy wyjściu z jadalni. Wtedy jednak Rozella zamarła.
— Chwila! Chechła! Wozaki!
— Wozaki?! Jakie wozaki?! — zawołał Patrick.
Wtem z salonu, prosto do jadalni, na wielkim czarno-białym huskym wjechały trzy wozaki, niczym rycerze na galopującym rumaku.
— Ewakuacja! Ewakuacja! — darł się Kapitan.
— Ta fretka gada!
— Wszyscy zginiemy! — kontynuował Kapitan.
— POŻAR!
— Mówiłam, uciekajcie stąd natychmiast! Mamy wszystko pod kont-...
— AQUA ERUCTO!
Woda rzewnym strumieniem zalała całą kuchnię. Ogień osłabł, w końcu stając się tylko pachnącym jak dym i spalone jajka wspomnieniem.
Alastor Moody, który nosił długie posiwiałe włosy, a w jego nosie brakowało sporego kawałka, stał po środku pomieszczenia z wyciągniętą przed siebie różdżką. Zezował w kierunku miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą płonęła patelnia. Swoim wielkim, magicznym okiem w elektrycznie niebieskiej barwie, rozejrzał się po pomieszczeniu.
Jedno jego zaklęcie wystarczyło, żeby ugasić płomienie. Wszyscy odetchnęli, zbyt rozemocjonowani, by coś powiedzieć. Łyżka wypadła z dłoni Freda i łupnęła o podłogę. Kapitan zemdlał, Molly wznowiła zawodzenie, Aurelia usiadła ciężko na krześle, a drzwi frontowe trzasnęły, gdy wybiegł przez nie wściekły Percy.
Zapadła cisza.
— Wesoła z was gromadka — skomentowała rudowłosa staruszka, stojąca za Moodym. Również rudy (choć nie tak ogniście jak staruszka czy choćby Weasleyowie) Mundungus Fletcher; przysadzisty, nieogolony mężczyzna w obszarpanym płaszczu, kiwnął głową. A następnie, jakby pod wpływem emocji, czknął głośno. Zaleciało alkoholem i stęchłą tabaką.
~^~
Godzinę później byli już w drodze do kwatery.
— Mówiłem Dumbledore'owi, że chciałbym wziąć jeszcze przynajmniej dwójkę ludzi, ale on twierdzi, że nie ma takiej potrzeby. Jak na moje, im nas więcej, tym byłoby lepiej, ale wszyscy mają już porozdzielane zajęcia na tę noc. No nic, poradzimy sobie... Unikamy używania sieci Fiuu i teleportacji, na wszelki wypadek, gdyby ministerstwo się nam przyglądało. Miotłami nie polecimy, za dużo tu dzieci do pilnowania. Więc pojedziemy mugolskim metrem. Tonks i Mundungus będą udawać, że są z wami spokrewnieni — spojrzał na Molly i Artura, a potem przeniósł wzrok na Aurelię i Patricka, mówiąc: — Jeśli ktoś by pytał, wy i Weasleyowie jedziecie na wspólne wakacje, a te dwie — jego magiczne oko przeniosło się na Valerie i Hermionę, stojące nieco z tyłu — to są wasze córki. Zrozumiano?
Wszyscy kiwnęli głowami, chociaż wcale nie musieli. Moody nie potrzebował potwierdzenia; i tak był pewien, że każdy się go posłucha. Nie mieli zbytniego wyboru.
Tak jak powiedział Szalonooki — ten prawdziwy Szalonooki, a nie podający się za niego śmierciożerca, który nauczał cały poprzedni rok w Hogwarcie — tak też zrobili. Za pomocą zaklęcia Reducio pomniejszyli wszystkie bagaże i wrzucili je do jednego, średniej wielkości kufra. Klatek z sowami nie mogli już pomniejszyć, więc Świstoświnka i Żul trafili do jednej, dużej, niesionej przez Patricka. Listonosz Pat znał drogę do kwatery, a więc puścili go, by poleciał tam sam.
Potem za pomocą teleportacji łącznej przenieśli się w okolice najbliższego metra. Stamtąd musieli już poruszać się po mugolsku. Szalonooki, Mundungus Fletcher i niejaka Tonks — która bardzo się oburzyła, gdy Alastor nazwał ją imieniem Nimfadora — trzymali się raczej z tyłu.
Podczas podróży nikt się nie odzywał. Artur i Patrick — pierwszy wściekły jak nigdy dotąd, a drugi wyraźnie zmieszany — aż zapomnieli się podekscytować na wizję podróży mugolskim środkiem transportu. Patrick próbował początkowo zagadywać przyjaciela, ale w końcu zrezygnował i zaczął przyglądać się ludziom jadącym z nimi (jakiś dzieciak dłubał w nosie, wycierając palec o kurtkę stojącego przed nim niczego nieświadomego mężczyzny. Obok staruszka skarżyła się koleżance na ciśnienie i bóle głowy).
Molly szlochała na ramieniu Ginny, a Aurelia podawała jej ciągle kolejne chusteczki. Ron i Hermiona rozmawiali o czymś szeptem; Rozella była pewna, że usłyszała, jak kilka razy padło słowo „Harry". Aaron czytał jakiś mugolski komiks o Wojowniczych Żółwiach Ninja, aż w końcu go zmuliło i omal nie zwymiotował na kręcącego się wokół Krzywołapa. Valerie zdrzemnęła się z psem Dowellów na kolanach, pochrapując od czasu do czasu. Wozaki ukrywały się w torbie Rozelli, chrupiąc tam krakersy. Fred i George mieli przybite miny; nadal było im głupio przez mały pożar, jaki wywoływali. Rozella wolała o tym nie myśleć. To był tylko głupi, mały płomyczek, mówiła sobie, wypierając z głowy podkoloryzowane i pełne dramatyzmu sceny z udziałem ognia w roli głównej. Jej durny mózg lubił przesadzać. To kompletnie nie to samo, co rok temu, napominała się. I nikomu nie stała się krzywda. Mimo to wciąż wpatrywała się w mamę, chcąc być pewną, że kobieta faktycznie tam była.
Wszyscy milczeli na temat tego małego wypadku w kuchni, tak samo jak na temat wozaków (Rozella wiedziała, że gdy emocje opadną, będzie miała nieźle przechlapane za sprowadzenie do domu tych zwierząt), a najwięcej sił przykładali do niemówienia o Percym.
Rozella czuła się rozdarta w tej sprawie. Percy był... cóż, trudny. Kochała go jak każdego Weasleya — oczywiście, że tak! — i w tym momencie było jej zwyczajnie przykro. Nie powinien był mówić tych wszystkich strasznych rzeczy o swojej rodzinie. Gniew zalewał ją na samo wspomnienie i wzmagał się na widok ponurych min Weasleyów. Ale mimo to rozumiała go, może nawet lepiej niż by chciała. Percy miał swoje ambicje oraz marzenia, które spełniał z uporem godnym osła. A w momencie, gdy sądził, że osiągnął coś wielkiego i oczekiwał słów docenienia, obwieszczono mu, że powinien odrzucić tę szansę, bo nie było w tym jego zasługi — był tylko narzędziem, którym ministerstwo chciało się posłużyć przeciw jego rodzinie. Rozella też by się wkurzyła. Nie wiedziała, czy zachowałaby się w ten sposób, co Percy, czy może przełknęłaby własne rozżalenie, ale z pewnością nie byłaby zadowolona. Wolała jednak zostawić te przemyślenia dla siebie, by już nikogo nie denerwować.
— Wysiadka — oznajmił po długim czasie Moody. Teraz na głowie miał czapkę. Nasunął ją na czoło tak, że zasłaniała jego magiczne oko. Rozella zastanawiała się, kiedy zdążył ją założyć. — Trzymajcie się teraz Tonks. Ja i Mundungus będziemy krążyć wokół i obserwować was z daleka.
— Za mną — poleciła Tonks, uśmiechając się do nich zachęcająco. Wysiedli z podziemnego pociągu i ruszyli za rudowłosą staruszką, która poruszała się wyjątkowo żwawo jak na swój wiek.
Gdy znaleźli się na dworze, Rozella zorientowała się, że jest o wiele później niż sądziła. Nie wiedziała, jak długo jechali, ale niebo ciemniało z każdą chwilą: najwyraźniej zbliżał się wieczór. Rozejrzała się wokół, ale nie zauważyła rudej czupryny Mundungusa Fletchera ani nie usłyszała postukiwania drewnianej nogi Moody'ego, to też tak jak inni ruszyła powoli za Tonks.
Rodzice Rozelli oraz Molly i Artur szli milcząco za staruszką, tylko czasem odmrukując coś niemrawo na jej pytania. Tonks zdawała się nawet nie zauważyć ich ponurych nastrojów, gdy trajkotała w najlepsze. Aaron szedł za nimi, nadal nieco zielony na twarzy, a u jego nogi dreptała wesoło Chechła. Ron, Ginny i Hermiona, trzymająca w ramionach Krzywołapa, szli na szarym końcu, tuż za Rozellą, Valerie i bliźniakami.
— Urocza okolica, co? — zagadnął Fred.
Przechodzili właśnie przez mały plac, wydeptując swoje kroki w dawno niestrzyżonej trawie. Rozella rozejrzała się. Ponure fronty otaczających ich domów z pewnością nie były urocze. Niektóre miały zbite okna, odbijające światło ulicznych latarni, z wielu drzwi łuszczyła się farba, a przy wejściowych schodach leżały stosy śmieci.
— Urocza jak rzygi jednorożca — powiedziała Valerie. Fred zaśmiał się i poczochrał jej włosy, ryzykując straceniem za to dłoni.
Wtedy rozległo się pstryknięcie, a najbliższa latarnia pyknęła i zgasła. To samo potem stało się z kolejną i kolejną, aż w końcu pogasły wszystkie latarnie na placyku. Teraz światło sączyło się tylko zza kilku zasłoniętych okien i sierpowatego księżyca nad nimi. Rozellą wzdrygnął dreszcz.
— Coraz milej. — Usłyszała blisko ucha głos George'a.
— A gwoździem programu będzie śmierciożerca, który zaraz wyskoczy zza śmietnika i poderżnie nam wszystkim gardła — burknęła.
— Nie przejmujcie się — powiedziała Tonks. — To tylko Szalonooki i jego nowy wygaszacz.
— Pożyczyłem go od Dumbledore'a. — Gdy usłyszeli obok siebie głos Moody'ego, wszyscy podskoczyli synchronicznie, jakby próbowali zrobić meksykańską falę na meczu quidditcha. — W ten sposób nie musimy się przejmować żadnymi mugolami wyglądającymi przez okna. A teraz szybko, idziemy.
Rozella pomyślała, że w tej chwili ich przykrywka była kompletnie bezsensowna. Wcale nie wyglądali na dwie, zaprzyjaźnione rodziny, jadące na wspólne wakacje. Po pierwsze: kto chciałby spędzać wakacje w takim zapyziałym miejscu jak to? Po drugie: dorośli dzierżyli w dłoniach różdżki, w każdej chwili gotowi ich użyć (z wyjątkiem Molly, której ręce drżały tak bardzo, że ledwo udawało jej się cokolwiek w nich utrzymać), a przy tym podejrzanie rozglądali się na boki. Moody szedł zaś przed siebie z miną obiecującą problemy każdemu, kto odważyłby się choćby na nich spojrzeć. Wyglądali bardziej jak kartel przestępczy, który dopiero co porwał grupkę dzieciaków, a teraz zamierza pobić i okraść jakąś biedną staruszkę.
Poczuli stęchły zapach gnijących śmieci, gdy stanęli w sieni z wyłamanymi drzwiami.
— Mundungus — powiedział wtedy Moody tonem, jakim wydawało się rozkazy.
— Co? — zapytał Fletcher, a potem, jakby dopiero obudził się ze snu, zawołał: — Och! Jasne, już... — zaczął wywalać kieszenie płaszcza na lewą stronę — mam to... gdzieś... powinno być... — Gdy sprawdził ostatnią kieszeń, kompletnie zbaraniał. Przełknąwszy gulę w gardle, popatrzył na Moody'ego i rzekł: — Nie mam.
Tonks wywróciła oczami.
— Spodnie, Dung.
Moody chrząknął zniecierpliwiony, a Mundungus zrobił ogłupiałą minę. W następnej chwili sprawdził obie kieszenie swoich spodni i wtedy — z bardzo wyraźnym westchnięciem ulgi — wyjął z nich kawałek pergaminu.
— Jesteś aniołem, Nimfadoro.
— Nie mów do mnie Nimf-...
— Nie mamy na to czasu. Daj mi to. — Moody wyrwał kartkę z dłoni Mundungusa. Jego spojrzenie jasno świadczyło o tym, że już nigdy więcej nie zostawi na barkach Fletchera niczego ważnego (prawdopodobnie nie zrobiłby tego i teraz, gdyby Dumbledore zostawił mu inne osoby do wyboru). Wepchnął kartkę w dłoń stojącego najbliżej niego Rona i powiedział: — Przeczytajcie to szybko i zapamiętajcie... Nie, wasi starsi nie potrzebują, oni już tu byli — dodał, gdy Ron podsunął pergamin pod nos ojca.
Rozella nie wiedziała, jaki związek miała kartka z faktem, że ich rodzice już tu byli, ale bez komentarza skupiła się wokół Rona razem z innymi. Młody Weasley był z nich wszystkich najwyższy — chociaż Fred i George ciągle zaprzeczali temu faktu — to też musiał ugiąć kolana, aby wszyscy (łącznie z najniższymi Aaronem i Ginny) mogli zapoznać się z zawartością kartki. Słowa wypisane na pergaminie wąskim, odręcznym pismem, brzmiały:
Kwatera główna Zakonu Feniksa znajduje się w Londynie przy Grimmauld Place 12.
Rozella uniosła wzrok znad pergaminu i spojrzała na domy przed nimi. Stali bezpośrednio przed numerem 11, a obok znajdował się numer 13. Ale z całą pewnością nie było tu numeru 12. Jeszcze raz powtórzyła wszystko w głowie i ponownie spojrzała na kartkę — albo zaczynała miewać problemy ze wzrokiem (oby to nie oznaczało potrzeby kupienia okularów. Nie mogłaby się wtedy dłużej wyśmiewać z bryli Pottera! Tyle dobrych żartów, których jeszcze nie zdążyła użyć, musiałoby się zmarnować!), albo dzień pełen wrażeń i kilkugodzinna podróż tak ją wymęczyły, że wszystko zaczęło jej się mieszać — ale słowa na pergaminie nadal brzmiały tak samo. Grimmauld Place 12.
— Mam pytanie — odezwała się. — Czy wy też nie widzicie numeru... Ee... albo wiecie co, już nieważne. — Zamrugała, ponieważ w tym samym momencie między numerami 11 i 13 znikąd pojawiły się najpierw poobtłukiwane drzwi, a z obu ich stron brudne ściany i ponure okna. Wyglądało to tak, jakby między domami wyrósł nowy dom, rozpychając te stojące po jego obu stronach.
— Wypas — powiedzieli jednocześnie Fred i George.
— Dalej, pośpieszcie się — warknął na nich Moody, gdy Hermiona już zaczęła zagadywać go, jakiej magii użyli do ukrycia tak dużego domu i czy było to legalne oraz czy uczą tego w Hogwarcie. Ron przedrzeźniał ją, robiąc przy tym głupie miny, a Ginny chichotała obok.
Ruszyli po wychodzonych, kamiennych stopniach. Drzwi, które zmaterializowały się przed chwilą pokrywała czarna, złuszczona farba, odpadająca w wielu miejscach. Srebrna klamka miała kształt wijącego się węża. Nie było dziurki od klucza ani szpary na listy.
Tonks wyciągnęła różdżkę i stuknęła nią raz w drzwi. Szczęknęło metalicznie, a drzwi otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie.
— No, wchodzić — zagrzmiał Moody, gdy nastolatkowie nie poruszyli się ani o krok. W końcu to Artur, burcząc coś wściekle pod nosem, przepchnął się i wszedł jako pierwszy, ciągnąc za sobą ich kufer. Wszyscy popatrzyli po sobie i nie chcąc rozjuszyć bardziej ani Moody'ego ani Artura, przestąpili próg, wkraczając w niemal całkowitą ciemność korytarza.
A wtedy rozległ się cichy syk i wzdłuż ścian zapłonęły staroświeckie lampy gazowe. Rzuciły rozdygotane, choć dziwnie martwe światło na stojącego obok Artura mężczyznę. Wszyscy — nie licząc dorosłych, którzy byli tu już nie raz — unieśli brwi w zdziwieniu, bo była to chyba ostatnia osoba, jaką spodziewali się dziś spotkać.
— Wąchacz! — szepnęli Ron i Hermiona.
— Pan-jednak-nie-morderca! — zawtórowała tym samym tonem Rozella, a Ron posłał jej gromiące spojrzenie.
— Witam towarzyszy niedoli — powiedział Syriusz Black; poszukiwany uciekinier z Azkabanu i ojciec chrzestny Harry'ego Pottera. — Nie dotykajcie niczego i bądźcie cicho, gdy jesteście na parterze. Moja mamusia zawisła tu na ścianie i wrzeszczy przy każdym głośniejszym dźwięku. — Uśmiechnął się szeroko, omiatając ich ponurym spojrzeniem. — Witamy w więzieniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro