sztorm
To był męczący dzień. Nie tylko dla Paimon, która już w połowie zaczęła marudzić, jak to jest styrana ciągłym lataniem, ale i dla Lumine, będącej od świtu na nogach, taszczącej kilka razy towarzyszkę podróży na swoich obolałych od niedawnych walk, plecach. Nic dziwnego więc, że ciało kobiety błagało o sen oraz wygodne łoże, dając o tym znać poprzez irytujące pobolewanie kości ogonowej, czy kręgosłupa.
Jednak fizyczne dolegliwości nie dorównywały psychicznemu wycieńczeniu, jakiego doznała na widok kolejnego, tym razem hydro, Archona. Im dłużej była na tym świecie, tym bardziej zauważała, że każda nowa osoba na jej drodze zawsze coś od niej chciała. Dałaby sobie za to rękę uciąć, że tym razem nie będzie inaczej. Może i nie każdej znajomości żałowała, prawda, ale uszczerbek, jaki ponosiła na zdrowiu, stawał się coraz to poważniejszy, za to bitwy, które staczała, coraz to krwawsze. Grymas niezadowolenia wdrapał się na opaloną przez sumeryjskie słońce twarzyczkę Lumine, na samo wspomnienie kukły Wanderer'a, od której ból kręgów, się tylko nasilił.
— Lumine — piskliwy głosik latającej istotki dotarł do jej uszu, wybudzając kobietę z cierpiętniczej zadumy o konieczności wizyty u kręgarza. — Jak myślisz, co Childe tutaj robi?
Ach, no tak. Był jeszcze on. Rudy Harbinger, którego spotkania gdzieś z tyłu głowy oczekiwała, w tym nowym, dziwnym miejscu. Nie mogła przyznać tego przed nim ani przed nikim innym, ale brakowało jej kogoś stałego, kto pomoże przebrnąć jej przez wszystkie nacje, nieznane kobiecie, jak dotąd. A Tartaglia po części odgrywał tę rolę, co stanowiło ich słodką tajemnicę. Z nieznanych przyczyn, ten dziwaczny Fatui obrał sobie misje, która łączyła się z niekończącą (jak się powoli wydawało) podróżą Lumine przez cały Teyvat. Miejsce docelowe zaś mieli wspólne.
W jednej chwili, obraz Snezhnayi malowany słowami Tartaglii, lśnił przed jej oczami niczym śnieg spoczywający na piętrzących się, ostrych szczytach, a w głowie grały wszystkie opowieści o ojczyźnie, które rudowłosy snuł nie raz. I choć podróżniczka miała w pamięci cały spisek z Rex Lapisem, oszustwo i późniejsze bycie niańką dla jego brata, tak wspominała to wbrew pozorom... pozytywnie? W końcu od tego się zaczęło.
Trudno było objąć umysłem osobie postronnej, ile wysiłku Lumine musiała włożyć w to by poza codzienną walką o przetrwanie, pilnować jeszcze tajemnicy przed tym latającym stworzeniem, by nie wyszła ona na światło dzienne. Czasem niemożliwym wręcz było ukryć coś przed Paimon, mimo że wydawała się nie grzeszyć umysłem. Były to oczywiście pozory, o których podróżniczka szybko zdała sobie sprawę, co jeszcze bardziej komplikowało, cały spisek. Więc biała chmurka, w relacji między Lumine a Childem, była niczym dziecko-potworek, niby tak wyczekiwane, ale po narodzinach, nie pozwalało młodym rodzicom oddać się sobie, spędzając im sen z powiek. Uściślając, Paimon była wścibska, podążała za blondynką krok w krok, na dodatek latała i skrzeczała głośniej niż przekupki na targu w Liyue.
— Pewno jak zwykle, pakuje się w kłopoty — wzruszyła ramionami beztrosko, przygryzając jednak delikatnie dolną wargę, zastanawiając się nad tym, jaki kolejny niecny plan ma do spełnienia tym razem w państwie sprawiedliwości. — Musimy znaleźć nocleg.
Złoto, jakby na zawołanie zabrzęczało w sakiewce przyczepionej do boku jej lekko poszarzałej już sukience, gdy noga Lumine zahaczyła o delikatnie wystającą płytę chodnikową. Na sam dźwięk białowłosa wydawała się zacząć ślinić, dając upust swej pieniężnej obsesji i potwierdzając, że za trochę mory była w stanie nawet i zabić.
— Starczy nam?
Mała twarzyczka podleciała tuż przed nią, wywierając dziurę w głowie kobiety. Kolejnym plusem znajomości z Tartaglią było to, że większość pieniędzy ulokowała bezproblemowo w banku, po kryjomu, nie mówiąc nic Paimon. Lepiej, by nie wiedziała, jakim kapitałem dysponowały. Na początku ich przygody, nie przykładała do tego takiej uwagi, szczerze nie sądziła, że zostanie w tym świecie dłużej niż tydzień, że zaraz wszystko wróci do normy... Ale nie wróciło, a ona dalej tu była. Dlatego w Lumine obudziły się szczere obawy, że pewnego dnia mogłaby obudzić się kompletnie ogołocona. Nie ważne czy przez towarzyszkę, czy losowych poszukiwaczy skarbów. Nie znała dnia ani godziny, w której ktoś uderzyłby ją w potylicę na środku pustyni. Zresztą mądrze było nie chwalić się na lewo i prawo morą, a ona już przekonała się, jak chciwy potrafi być ten świat i jego ludzie.
— Na spokojnie... Na porządną kolację też mamy — zmrużyła oczy, przypominając sobie, ile mniej więcej znajdywało się w sakiewce. — Dzisiaj nie będziemy oszczędzać.
Przez twarz Paimon przeleciał wyraz ulgi, a po chwili radość, na sam dźwięk słowa „kolacja". Lumine też nie ukrywała zadowolenia, wiedząc, że jej towarzyszka po obfitym posiłku, ma równie obfity, twardy sen.
Zmęczenie pukało do drzwi umysłu kobiety, prawie że śpiącej na stole. Budynek przypominał jej trochę karczmę Diluca, wzbudzając nostalgię, pchającą na cienkie usta delikatny uśmiech. W powietrzu unosił się zapach smakowitych potraw i gorącej herbaty, którą zamówiła blondynka, na rozgrzanie. Odkąd opuściła Sumeru, różnica temperatur mocno się na niej odbijała, sprawiając, że nawet w pozornie ciepły dzień, gdy wszyscy w Fontaine zdawali taplać się w swoim własnym pocie, jej było wręcz zimno.
— Ciekawe, co u nich — mruknęła sennie, przeciągając się i zwracając na siebie uwagę Paimon. Chmurka wcinająca do tej pory w zatrważającym tempie przestała na chwile, rzucając pytające spojrzenie kobiecie. — No wiesz, jak się mają Kaeya, Jean, Diluc i inni.
Właściwie nie chodziło tylko o ich znajomych z Mondstat. Lumine szczerze zastanawiała się, jak toczą się losy każdego, z kim spędziła choć trochę czasu. Tęskniła, mimo że wiedziała, jak głupie było to z jej strony. Brutalny świat sprawił, że szybko przekonała się, prawdy. I choć nigdy nie znaczyła dla nich tyle, ile oni dla niej, tak wciąż każdy z nich bliski był sercu kobiety. W końcu szlak połączył ich losy nie z przypadku, prawda?
— Pewno dalej męczą się z magami abyssu i próbują udomowić hilichurle — malutkie ramiona powędrowały w górę, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie, po czym równie malutka paszcza otworzyła się, pożerając kolejne kilogramy jedzenia.
Ta odpowiedź jej nie usatysfakcjonowała. W odmętach zmęczonego mózgu kołatało się słowo „stały", wirując w kółko i w kółko, niczym zaklęcie. Potrzebowała gruntu pod nogami, który nie osunie się przy pierwszym lepszym kroku, zrzucając ją w nicość, pogrążając w samotności. Jej towarzyszka powoli przestawała starczać. Nie ważne, jak uprzedmiotowująco by to nie brzmiało. Lumine potrzebowała drugiego człowieka, w którym miałaby oparcie, a odkąd jej brat zaginął, nie miała nikogo. Nie miała powiernika sekretów, wsparcia, które otarłoby łzy, coraz częściej odwiedzające wycieńczoną wieczną walką kobietę.
W końcu Lumine stała się wojowniczką, dla tego świata. Poświęciła wszystko dla Teyvatu i ludzi, których nie znała, by odnaleźć jedyną bliską jej tu osobę. Osobę, która jak na złość, nie chciała dać się do siebie zbliżyć. A za każdym razem, gdy wyciągała po niego rękę, czuła jakby ktoś odcinał ją, dając do zrozumienia, że nie ma na co liczyć. Każda rana, każda blizna na niegdyś filigranowym ciele powstała w imię misji, która przyświecała jej od początku. Fakt, że odeszło to później na drugi plan, kiedy każdy wciągał kobietę w kolejne układy, prośby, akcje ratunkowe, zdejmowanie klątw, czy szabrowanie po ruinach. Miała wrażenie, jakby każdy chciał wykorzystać ją do rozwiązania problemów swojego świata, a gdy już to zrobiła, zapominali lub ignorowali jej prośbę.
— Chciałam na ciebie poczekać, ale widzę, że nie skończysz do rana — zlustrowała latającą małą kobietkę, której brzuch nadął się już od ilości wchłoniętego jedzenia. — Pójdę jeszcze się przejść przed snem, muszę się przewietrzyć. Nie wiem, o której wrócę, więc się nie krępuj i idź spać.
Obdarowała ją delikatnym uśmiechem, jakby zapewniając, że nie wpakuje się tym razem w żadne kłopoty. Paimon w odpowiedzi machnęła tylko rączką. Blondynka wiedziała, że ta znajduje się teraz w innym świecie, więc nie zwlekając długo, wyszła z budynku, zmierzając w tylko sobie znanym kierunku.
Chłodne, nocne powietrze otulało nagie ramiona kobiety, spacerującej bulwarem z białej kostki, odbijającej światło księżyca. O tej porze, miejsce, które wcześniej rzuciło się w jej oczy, buczące z oddali skwarem ludzi, zrobiło się przyjemnie ciche. Jedynie myśli Lumine wydawały się nadwyraz głośne, psując spokój, jaki panował tam do tej pory. Wiatr delikatnie poruszał zieleniącymi się wzdłuż drogi krzaczkami i kwiatami, których piękno podziwiała. Każda roślinność w nowych nacjach zadziwiała ją swoją fikuśnością oraz swoim własnym pięknem, odróżniającym je od poznanych już wcześniej kwiatków, grzybów, czy drzew. Uczyła się przy okazji ich właściwości, doskonaląc swoje umiejętności w wytwarzaniu lekarstw na jej rany, czy po prostu w gotowaniu. Nie zawsze mogły sobie pozwolić na jedzenie bez umiaru w karczmach, a żywić się czymś, niestety, musiały, by nie paść na następnych kilku kilometrach drogi.
Były w ciągłym ruchu i walce, które to wymagały od niej dużych pokładów energii, dlatego Lumine musiała jeść szczodrzej, niż na początku swej podróży, czy za czasów jeszcze przed nią. Tkanka mięśniowa, która formowała się w jej ciele, również zwiększała dzienne zapotrzebowanie kobiety. Początkowo dziwiły ją nagłe zmiany żywieniowe, ale musiała się przyzwyczaić. Jak ze wszystkim zresztą.
Wszystko dookoła niej się zmieniało. Znowu, nic nie mogłoby być stałe. Nawet cholerne jedzenie.
Zatrzymała się u podnóża fontanny, szumiącej przed gmachem ogromnego sądu. Budynek był majestatyczny, ale doświadczenie i przeczucie kobiety nie wróżyło jej pozytywnych doświadczeń z tym miejscem.
— Co tak piękna dama robi tu, o tej porze?
Znajomy głos zaświergotał obok głowy Lumine, otulając swą melodyjnością jej uszy. Wprawiając w coś, czego od dawna nie czuła. Konkretnie od ich ostatniego spotkania, jeszcze gdzieś w sumerujskich lasach. Pamiętała, że bardzo chciała zapoznać go wtedy z małymi stworkami stworzonymi przez dendro archona, ale Aranara wystraszyły się rudego przybysza, który potknął się o jakąś gałąź i zarył twarzą prosto przed leśne żyjątka, które uznały to za próbę zamachu na nie. Umorusany w piachu, z lekko zdartą brodą podszedł do niej, z obliczem zbitego kundelka. Jej dłoń machinalnie, jakby był to jakiś odruch bezwarunkowy, ruszyła w kierunku zakurzonej twarzy, ocierając skórę z ziemi i kilku kropelek krwi.
Tej nocy, role się odwróciły. Dłoń skryta w rękawiczce powędrowała na policzki Lumine, które szybko zalały się jasną purpurą. Czuła jak dreszcz przebiega niebezpiecznie pod jej skórą, zahaczając o każdy możliwy nerw, drażniąc ciało i umysł, ponownie wprowadzając w dziwny stan, którego nigdy nie potrafiła nazwać. A może nie chciała przyznać przed sobą prawdy, która tkwiła gdzieś głęboko, skryta pod naskórkiem, który zgrubiał, stwardniał i pokryty licznymi bliznami, zwyczajnie nie chciałby coś lub ktoś znowu dostał się głębiej, raniąc kruche wnętrze rzekomej nieustraszonej bohaterki Teyvatu.
— Marznie i szuka kolejnych kłopotów. — Ciekawski przybysz przeszył ją pytającym spojrzeniem, a jego prawa brew powędrowała w górę. — Czyli ciebie. — Tknęła go palcem prosto w klatkę piersiową, z kąśliwym uśmieszkiem na twarzy.
Tartaglia zaśmiał się szczerze, zarażając blondynkę swoją dziecięcą wręcz radością.
— Nie musisz już szukać, bo to ja zawsze znajduję ciebie — mrugnął porozumiewawczo jednym okiem w jej stronę.
Po chwili zlustrował całe ciało Lumine, od stóp do głów, wprawiając ją w nieprzyjemne poczucie, zupełnie jakby oglądał jej jestestwo takie, jakie pojawiło się na tym świecie. Kawałek po kawałeczku, zauważając każde najmniejsze szczegóły, w tym drgania mięśni zaciskających się kurczowo i delikatne zgrzytanie zębami, które starała się za wszelką cenę ukryć, by nie dać mu poczucia żadnej wyższości nad sobą. Jednak Tartaglii nie chodziło o żadną wyższość, jak mogło się jej wydawać z początku. Takie myśli nawet nie śmiały pojawić się w jego umyśle, gdy był w pobliżu bohaterki Teyvatu. Zmarszczone czoło wyrażało jakby zaniepokojenie, a w błękitnych oczach tliła się nutka czułości, którą obdarzał bardzo nieliczne grono ludzi. Grono, do którego od jakiegoś czasu należała i ona. A przecież nie mógł pozwolić, stojąca przed nim kobieta marzła, prawda? Jednym sprawnym ruchem zdjął z siebie szarą kurtkę i najdelikatniej jak tylko mógł, otulił nią dziewczynę, której naga skóra do tej pory jaśniała w blasku księżyca. Czuł lekki żal, że nie był w stanie dłużej przyglądać się odkrytym ramionom i dekoltowi, które o tej porze straciły swój oliwkowy kolor i przybrały alabastrowych barw, sprawiając, że Lumine idealnie wpasowywał się w klimat ogrodów znajdujących się przy gmachu sądu. Przypominała rzeźbę, dla której cały ogrom filarów, krzewów i budynku, stanowił ledwie marne tło, wszystko wydawało się tylko marnym dodatkiem do jej piękna. Childe przez chwile stał skonsternowany, wlepiając błękitne ślepia w żywe dzieło sztuki, stojące przed nim, czując rozdarcie, jak coś tak pięknego, może być zarazem tak zabójcze.
— Chcę cię gdzieś zabrać — typowy dla niego beztroski uśmiech wpełzł na jego usta, chcąc szybko zamaskować swoje lekkie rozkojarzenie. — Czy zechce pani ze mną pójść?
Teatralnie skłonił się przed nią, łapiąc dłoń kobiety, którą przyciągnął sobie aż pod czoło. Podróżniczka nerwowo poprawiła niesforne blond pasma, których skrócenie skrupulatnie odraczała, przez co teraz przysłaniały jej pełną krasę mężczyzny.
— Ależ z wielką chęcią, monsieur Childe —Nieudolna próba naśladowania języka, panującego na ziemiach hydro archona rozbawiła delikatnie Harbingera, który wyprostował się jak struna, łapiąc znacznie niższą od siebie kobietę pod ramię.
Przyjemne ciepło rozlewało się po jego wnętrzu, gdy głowa towarzyski powędrowała na jego ramię, skryte pod materiałem czerwonej koszuli. Westchnął z zadowoleniem, zerkając co chwila na błogi wyraz twarzy Lumine, która zdawała się zapomnieć o całym świecie otaczającym ich. Idąc tak razem, pod ramię, obserwowani przez księżyc, który nie tak dawno wdrapał się na nieboskłon, wyglądali jak stare, kochające się małżeństwo, którego nic i nikt nie jest w stanie rozłączyć...
— Nie skończyłem opowiadać ci o naszej małej wyprawie na ryby...
Podróżniczka z pewną rozkoszą wsłuchiwała się w opowieści Tartaglii, który wydawał się żywię przejęty historii o złowionej jakiś czas temu rybie, tak silnej, że wciągnęła jego brata do lodowatych wód Snezhnayi po kolona, brudząc błotem nowe spodnie.
Silny przypływ zaszumiał w uszach, uderzając w jej łydki, a chłodny morski wiatr obiegł nagie nogi kobiety, delikatnie podszczypując zimnem skórę, której nie sięgała już szara kurtka jedenastego Harbingera. Wspomniany to Fatui, niczym prawdziwy przewodnik wycieczki, prowadził ją za rękę przez nieznane Lumine akweny, w jakich brodzili od dobrych kilkunastu minut. Mógłby teraz prowadzić ją nawet na śmierć, a ona dałaby mu się, niczym bezbronna owieczka, słuchając każdego jego polecenia, z oczami zawiązanymi czerwonym materiałem jego szala. Lumine nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo Tartaglia docenił ten gest, symbol zaufania mu, mimo wszystkich zawiłości ich dziwnej relacji.
Ciężkie buty mężczyzny grzebały w ciemnawym mule, ociągającym jego ruchy. Kobieta pozbawiona jednego ze zmysłów wsłuchiwała się uważnie w syczące dźwięki przesypywanego piasku, przyjemnego plumkania wody, świszczenia morskiego wiatru, dźwięku tańczącego na nim szala i słów Tartaglii, które w akompaniamencie tego wszystkiego brzmiały, niczym melodia, a ona rozkoszowała się każdą ulotną sylabą. Niby nie widziała, ale sprawiało to, że czuła jego bliskość jeszcze mocniej, co tylko pogłębiało skręty kiszek, przy każdym oddechu rudowłosego, muskającego szyje kobiety, gdy tylko zbliżył się, by powiedzieć coś ciszej, tak aby tylko ona mogła go słyszeć. W końcu dotarli do mielizny, wtedy to jej przewodnik zatrzymał się, ściskając mocniej dłoń towarzyszki, co miało być ich umownym znakiem, na koniec podróży, choć kobieta, gdzieś z tyłu głowy czuła, że była to tylko jakaś kolejna wymówka Ajaxa.
— Już jesteśmy, gotowa?
— No, w końcu! Już myślałam, że do jutra nie dojdziemy — wyswobodziła rękę z uścisku mężczyzny, krzyżując ramiona pod piersiami i wypinając biodro w lewo, przyjmując pozę tak dobrze znaną Tartaglii.
— No to teraz nie wiem, czy zasłużyłaś na to, wiesz?
— Oj, pokazuj to już!
Śmiech Lumine wydawał mu się czymś niezwykle rzadkim, więc gdy jej szczery chichot dotarł do niego, udawana uraza mu szybko przeszła. Podszedł do niej, powoli, by trzymać ją w jak największym napięciu, zdejmując swój szal. Oboje wiedzieli, że mogła zrobić to sama, ale wtedy niespodzianka nie miałaby takiego samego wymiaru. Wtedy też nie czułaby tego ścisku w żołądku i serca, które jak oszalałe pompowało, wrzącą wręcz krew, uderzającą do jej głowy, niczym te fale w niewzruszone głazy.
Oczom Lumine ukazała się niewielka wysepka, obrośnięta chaotycznymi krzaczkami, drzewami, kwiatami i pnączy, które wspinały się po skrytej w głębi nich budowli, przypominającej trochę coś na wzór altany. Skakała wzrokiem zszokowana to na niespodziankę, to na Tartaglie, który zdawał się triumfować, widząc, jak kobieta wstrzymała na chwile oddech w szoku. W złotych oczach tańczyły iskry podekscytowania, a kobieta musiała pilnować się, by nie rzucić się biegiem w stronę budowli.
— Oczywiście, nie zabronię ci tutaj tak stać, jeśli chcesz. Wiem, że zapiera dech w piersiach, ale proponuje jednak iść do środka. Gwarantuję, że dalsza część niespodzianki jest jeszcze lepsza — Childe niebezpiecznie zbliżył się do niej, łapiąc obie dłonie kobiety w szczelnym uścisku i wspierając w złote oczy spojrzenie, w którym grasowały uczucia, które wydawały się Lumine niezwykle niebezpieczne, a zarazem bardzo hipnotyzujące. Ich twarze dzieliły ledwo centymetry, a klatki piersiowe niemalże się stykały. Jedyną barierą między nimi, były ich własne dłonie, które drgały minimalnie, przez pulsującą w nich krew i ekscytacje. — Więc jak... Idziemy? — Tartaglia przysunął twarz jeszcze bliżej, zniżając się do jej uszu, a z jego ust wydobył się szept, przez który po karku kobiety przebiegł dreszcz.
— Skoro nalegasz, to prowadź — mruknęła, próbując udawać obojętność, co wyszło jej zdecydowanie marnie, ale Ajax nie zamierzał wypominać tego Lumine. On sam ledwo był w stanie zapanować nad emocjami i krwią, szumiącą w jego uszach, niczym stado trzepoczących motyli.
Wysepka przywitała ich spokojną melodią, którą wydawał piasek zgrzytający pod przemoczonymi butami i delikatny szelest roślin, kołysanych przez wiatr do snu, wszystko w akompaniamencie cykania malutkich owadów, chowających się gdzieś w gąszczu, pobudzonych przez ludzką obecność. Nie puszczali swoich dłoni ani na chwilę, podziwiając piękno przyrody, skąpanej w blasku spokojnej, gwieździstej nocy. Dziwne, nieznane jej jak dotąd roślinki oświetlały cienką, piaszczystą dróżkę, wijącą się niczym górskie strumyki. Czuła się jak dziecko, podążające za nurtem, szukające skarbów i nowej przygody. Co jakiś czas rzucała ciekawskie spojrzenie na Fatui, który również wydawał się tryskać ekscytacją z ich krótkiej wyprawy.
— Panie przodem — zagaił, wyrywając ją z objęć umysłu, podziwiającego do tej pory wszystko, tylko nie ich cel podróży, znajdującego się właśnie przez nimi. Childe skłonił się, odsłaniając mleczno-biały baldachim. — Żartowałem, kto pierwszy ten lepszy!
Lumine przewróciła oczami, widząc jak on, Jedenasty Harbinger, morderczy Fatui rzuca się biegiem do niewielkiej budowli, przypominającej ruiny jakieś starej wierzy, przerobionej na coś na wzór altany, z pięknymi baldachimami, w kwiecisty, ledwo widoczny o tej porze, wzór, łopoczącymi na delikatnym wietrze, przedzierającym się przez gąszcz ciemnych krzewów. Delikatnie odsunęła materiał, wchodząc do pomieszczenia. Oczywiście skarciła siebie porządnie w myślach, przeklinając swą bezmyślność, naiwność i uczucie, które sprawiło, że była właśnie tu, z nim. Z Childem, rozłożonym wygodnie, niczym żaba na liściu, na puchatych kocach i śnieżnych pierzynach. Oczom kobiety ukazała się przeszklona, okrągła kopuła, z widokiem na gwieździste niebo i księżyc, który powoli zaczynał nad nimi górować. Obraz ten przysłaniały delikatnie narośle, pnące się po poszarzałych, niegdyś białych, cegłach, aż na sam szczyt metalowego czubka na kopule. Światło w pomieszczeniu rzucały świece w przeszklonych świecznikach, wiszących nad ich głowami. Wszystko wydawało się mocno przemyślane, budowla była bowiem na tyle wysoka, by nikt nie zahaczył głową o źródła światła, nawet taki Tartaglia, choć on ewidentnie nie miał zamiaru wstawać.
Zdjęła buty, które już delikatnie chlipały w środku, dając jej znać, jakie katusze przeszły w wodzie. Położyła je obok butów Harbringera, śledzącego każdy jej ruch w jakimś dziwnym napięciu. Nie odzywał się jeszcze, co było u niego nowością, ale chciał dać Lumine chwilę, do oswojenia się z pomieszczeniem, które rzeczywiście zapierało dech w piersiach. Co, jak co, bohaterka Teyvatu nie miała wygórowanych oczekiwań co do romantyczności, to co zrobił właśnie Childe, było szczytem jej marzeń. Z podziwem oglądała wszystko, co ją otacza, czując niejaki luksus tego miejsca. Mogło jej się to wydawać po spaniu w namiotach, przydrożnych karczmach, czy sumeryjskich ruinach, ponieważ po tych wszystkich miejscach, altanka Tartaglii sprawiała, że czuła się jak księżniczka w zamku. Rzuciła okiem na pokrytą miękkimi materiałami podłogę, zauważając, że tuż obok jej towarzysza, znajdywała się jaśniejsza, satynowa sukienka nocna, a na twardym kawałku kamienia, stały dwie butelki wina z kieliszkami.
— Mam tu jeszcze jakieś słodycze, kupiłem je dzisiaj, spróbujemy lokalnych przysmaków — zagaił, wyjmując za siebie pudełko z łakociami. — Wiem, że lubisz — zaśmiał się, trzęsąc lekko opakowaniem.
— Aha, czyli chcesz mnie przekupić za wino i słodycze?
— Nie... to są tylko dodatki — westchnął, wstając w końcu, z delikatnym niezadowoleniem w akompaniamencie kręgosłupa, który przerwał nocną ciszę, strzelający obolałymi kręgami. Sięgnął po wino i kieliszek, do którego wlał czerwony trunek, podchodząc z nim do Lumine. — W końcu, już dałaś się przekupić, to ja cię tu ściągnąłem, więc musisz przyznać, że jestem niesamowitym wabikiem na wielką bohaterkę Teyvatu.
Podał jej kieliszek. Spojrzała w czerwoną ciecz, która wydawała się odbijać w sobie jej zdeprawowaną duszę. Przygryzła cienką, lekko sinawą od zimna, wargę, przenosząc wzrok na Ajaxa, wyczekującego odpowiedzi. Choć już ją znał, czekał, aż ona powie mu to wprost, czekał na potwierdzenie, niczym mały chłopczyk, na pierwszy śnieg, czy urodzinowy prezent. Mimo tego, że wiedzieli, co powiedzą, czuli napięcie, rosnące między nimi, którego oblicze czuli w przyjemnym mrowieniu, rozchodzącym się po całym ciele i guli, która stanęła w gardle, nie pozwalając na wypowiedzenie zbędnych słów.
— Skończ pieprzyć i daj te ciastka — mruknęła, odwracając speszony wzrok, zapijając lekkie poddenerwowanie trunkiem. Uśmiech wkradł się na usta mężczyzny, który złapał jej wolną dłoń, ciągnąć kobietę w swoje objęcia.
Oboje czuli się przy tym tak delikatni, jak poranna mgła, która, była gotowa zniknąć, przy każdym, najmniejszym ruchu dłonią. Wino i słodycze poszły gdzieś w odstawkę, gdy Childe przysunął kobietę do swojej klatki piersiowej, opierając swoją brodę o czubek jej głowy, zaciągając się zapachem kwiatu, zdobiącego włosy Lumine. Dziewczyna nie ukrywała, że przez długi czas odczuwała brak obecności denerwującego mężczyzny. Brakowało jej ciepła jego objęć, które zdawały się teraz cieplejsze niż sumeryjskie, pustynne słońce.
— Wiesz, Lumi... Głupio mi to przyznać, ale tęskniłem — czuła drżenie jego głosu, gdy wypowiedział słowa, tak odważne, jak na nich. Do tej pory ani on, ani ona, nie byli w stanie opisywać swoich uczuć, w stosunku do siebie, więc tak czułe wyznanie, wprawiło kobietę w niemałe wzruszenie. Nie mogła pozwolić, by ujrzał jej roztrzęsienie, nie była jednak też w stanie odpowiedzieć na jego wyznanie, dlatego niewiele myśląc, wtuliła się mocniej w jego tors. — Dobrze wiedzieć, że ty też.
Szczery uśmiech nie schodził z ust mężczyzny, którego dłoń objęła tył głowy kobiety, głaszcząc ją delikatnie. Trudno opisać nagły skok temperatury w pomieszczeniu, czy atmosferę, jaka powstała między dwójką kochanków. W otchłani nocy ginęły gdzieś dźwięki cichych pocałunków, szeptów i szelestu ubrań, gdy w końcu ta nieporadna, jak dotąd dwójka, postanowiła zbliżyć się do siebie jeszcze bardziej. Tej nocy, jedno z nich poczuło tę mityczną stałość, której tak pragnęło. Żałowała tylko, że posiadała również świadomość, jak szybko znów straci grunt pod nogami i z objęć Tartaglii, wpadnie w lepkie ramiona samotności i chaosu.
Błękitna poświata księżyca, która kontrastowała z żółtym światłem świec, otaczała leżącą na sobie dwójkę, popijającą w błogim spokoju wino. Alkohol rozplątywał ich języki, popychając do naiwnych pijackich obietnic, czy wyznań i towarzyszących im salw śmiechu. Nagi kark Tartaglii opierał się o zimną ścianę, przez którą prawdopodobnie na następny dzień będzie kaszlał, czy smarkał, jednak mało go obchodził jego stan zdrowia w tym momencie. Błądził opuszkami po bliznach na odkrytych ramionach kobiety, opierającej się o niego, oddychającej trochę ciężej, przez promile, które uderzyły do jej organizmu.
— Childe, powiedz szczerze, jak wielu Fatui wysłałeś za mną, żeby wiedzieć, że będę w Fontaine — odbiła się od jego klatki piersiowej, rzucając mu trochę wyzywające spojrzenie, zupełnie jakby dopiero teraz doszło do niej, jak inwigilowana musiała przez niego być.
— Szczerość nie jest moją najlepszą cechą, wiesz to już zresztą, ale przysięgam ci na dobre imię Tsaritsy, że ani jednego — jakby na potwierdzenie swych słów, przyłożył dłoń do piersi. — Naprawdę, wiem, że to może być dziwne, ale... Ale zawsze trafiamy na siebie przez przypadek. Za każdym razem, gdy próbowałem wysłać kogoś za tobą, albo z nimi walczyłaś i pozostawały po nich tylko ślady bitwy, albo nie byli w stanie cię znaleźć. Wiesz, czasem mam wrażenie, że to przeznaczenie.
— A to wszystko, tutaj? — zakręciła dłonią, wskazując na całą budowlę, w której właśnie się znajdywali.
— Kazałem to przygotować, kiedy tylko spotkałem cię rano. Zabrałem nawet takiemu jednemu dwie butelki wina z Mondstat, bo wiedziałem, że to miejsce dużo dla ciebie znaczy.
Childe czuł się, jakby wykładał przed nią wszystkie karty na stół. Gdzieś z tyłu głowy pragnął nie mieć przed nią żadnych tajemnic, żadnych spisków, obietnic, dlatego odrobiną prawdy, którą wyłonił z morza kłamstw, wstrząsnęła i nim. Musiał odwrócić wzrok od kobiety, wyczekując w niepokoju jej reakcji.
— Wierzę ci — lekko przepity uśmiech wdarł się na twarz Lumine, która w najbardziej beztroski sposób wtuliła się w niego ponownie. Jej oddech świszczał, ogrzewając skórę mężczyzny w miejscu, w którym znajdywało się serce, według niektórych zimne jak głaz. Jakim zaskoczeniem było więc dla niego to, że rozpuściła je podróżniczka z innego świata, której wzrok, złoty niczym promienie słoneczne, stopiły zmarzlinę. - Ja za tobą też tęskniłam, prawie codziennie wypatrywałam dwóch rzeczy... Twojego rudego łba i mojego brata i z każdym kolejnym dniem bardziej się boję.
— Czego?
— Boję się, że pewnego dnia, gdy już odnajdę mojego brata, zgubię i ciebie. Rozumiesz mnie, Childe?
Mężczyzna ze ściągniętymi w zamyśleniu brwiami pokiwał delikatnie głową, obejmując ją jeszcze mocniej.
— Nie musisz się bać, nie mam zamiaru ci uciekać. Jakbym mógł, skro opowiedziałem o tobie już całej mojej rodzinie? Niczego nie pragnę bardziej, niż by pokazać ci mój dom...
Zawahał się. Chciał nazwać ją miłością jego życia, ale nie śmiał nawet w myślach określić ją jako jego. Pomijając fakt, że Childe nie uważał Lumine za przedmiot, który mógłby sobie przywłaszczyć niczym dziecko zabawkę znalezioną w piaskownicy, pojawiała się też pewna kwestia, która z początku odgrywała dla niego mało znaczącą rolę. Gdzieś z tyłu jego głowy słyszał delikatne granie skrzypiec, niewiele znaczące, do czasu. Teraz melodia nabrała mocy, dudniąc niemiłosierny w bębenkach Fatui. Szczegół, który rósł wraz z każdą kolejną nacją, którą kobieta pokonywała, przypominając o pewnej obietnicy, rzuconej niby to na wiatr, która jednak miała się rychło spełnić. Zagryzł wargę, gładząc ramię spoczywającej na jego klatce sylwetki. Bił się z myślami, wiedział, że nie powinni tego robić, w końcu to tylko utrudniło mu całą sprawę, na której wspomnienie żołądek niebezpiecznie się wykręcał, zupełnie jakby miał zaraz zwrócić wszystko, co zjadł w przeciągu całego tygodnia.
— Myślałaś może, nad tym, co ci mówiłem ostatnio?
Pytanie przerwało ciszę, która zapanowała w pomieszczeniu, gdy zmęczona i upojona alkoholem kobieta, zaczynała przysypiać. Jak dotąd błoga atmosfera, wydawała się dramatycznie stężeć, a słowa Ajaxa zawisły między nimi, niczym ostrze gilotyny, czekające tylko na ostatnie, decydujące zdanie skazanych.
— Myślałam i dobrze wiesz, że nie mogę dołączyć do Fatui...
Wraz z wypowiedzianymi przez nią słowami, w sercu Tartaglii zawitała gorycz smutku, gdy bolesna prawda do niego zapukała. Nie ważne jakby się nie starał, Lumine nigdy nie będzie jego.
Ajax nie był w stanie powstrzymać się od kochania jej i może to wbijało mu największe kołki w serce, raz za razem, rozrywając klatkę piersiową i niszcząc go doszczętnie. Świadomość, która odbijała się echem w jego głowie, obietnica, jaką sam złożył... Ścisnął malutki, błyszczący przedmiot w dłoni, pierścionek, który zabrał Lumine dyskretnie, gdy spała, zwyczajnie po ludzku, by mieć pamiątkę, gdy pewnego dnia, to on zakończy jej wieloletnią podróż. Może i czuł się podle po złożeniu jej tej nocy drugiej obietnicy, którą właśnie złamał, zostawiając kobietę w altanie, uciekając przed jej wyciągniętą w jego stronę dłonią.
— Zapowiada się na sztorm — mruknął jakiś staruszek, który nagle pojawił się obok niego, patrzący na kłębiące się nad nimi czarne chmury.
Wzrok Tartaglii powędrował w kierunku wysepki, na której to prawdopodobnie jeszcze spoczywała spokojnie królowa, która opanowała lodową krainę jego serca. Decyzja o odcięciu się była nagła, kierowana wiernością do Fatui, musiał porzucić miłość.
Jedyne ślady, jakie po sobie pozostawili, tropy ich butów, zmyło bezduszne morze, zabierając ze sobą na zawsze jakiekolwiek wspomnienia o kochankach.
Ajax nie miał jednak świadomości, że przeznaczenie, które tyle razy pomagało mu odnaleźć Lumine, szykowało dla nich inny plan.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro