Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Michaił

   Otwierałem właśnie drzwi mieszkania, kiedy cicho pisnęła winda za moimi plecami i ktoś z niej wysiadł. Odwróciłem się gwałtownie — swoje zrobiło zdenerwowanie ostatnich godzin, a może nawet tygodni, podczas których z tyłu głowy ciągle miałem poczucie zagrożenia. 

   Na szczęście to tylko ojciec, wracający z pracy. Głęboki wdech, Antonow, traf tym kluczem do zamka.

   — Kogo ja widzę? — Mężczyzna na mój widok uniósł brwi teatralnie. 

   — Przepraszam, tato. Wiem, że to wygląda źle... — W końcu udało mi się otworzyć drzwi i weszliśmy do przedpokoju. Przerwałem na chwilę, by się rozebrać z odzieży wierzchniej. — Chyba nie umiem się wytłumaczyć. Ta noc była od cholery ciężka — przyznałem się szczerze.

   — Noc? Ciężka? — Pozostawał przy tej samej mimice, a jego głos wszedł na kpiącą nutę. — Ciężki to ja miałem poranek, kiedy okazało się, że zniknęło moje auto, a razem z nim pewien nieodpowiedzialny młodzieniec.

   W milczeniu usiadłem na taborecie, ustawionym obok szafki na obuwie z myślą o mnie, abym nie musiał balansować przy pomocy kuli podczas ściągania butów. Westchnąłem.

   — Jeszcze raz przepraszam. Po raz kolejny was zawiodłem. Problem w tym, że wam pożyczeniem... — Zignorowałem pogardliwe prychnięcie, oznaczające chyba, że ojciec nie uważał tego za pożyczkę. — ...samochodu nie zrobiłem żadnej krzywdy, a to naprawdę była kwestia życia i śmierci. 

   Może to kwestia cichego tonu, a może czegoś w moim głosie, w każdym razie tata chyba zauważył, że mówiłem poważnie. Przyjrzał mi się badawczo.

   — Wszystko z nią w porządku?

   Wstałem, pomagając sobie kulą. Ruszyliśmy w kierunku salonu. Cały czas nie podnosiłem na niego wzroku. 

   — W miarę — odpowiedziałem w końcu. — Jest lekko poturbowana, ale cała.

   — Groziło ci coś? — Teraz to on mówił prawie szeptem. — Wiesz, że matka by nie przeżyła, gdyby coś ci się stało.

   — Wiem, tato. — Po raz kolejny uświadamiałem sobie, że miałem wokół siebie ludzi, którzy mnie kochali, i na których mogłem liczyć. Po raz kolejny tego nie doceniałem. — Dla mnie nie było żadnego zagrożenia, ale po Różańską mogli wrócić w każdej chwili. Zgwałcili ją, skurwysyny. — Z trudem przeszło mi to przez gardło z przez chwilę musiałem walczyć z napływającymi do oczu łzami.

    Na twarzy mężczyzny odmalował się szok. Pokuśtykałem do okna, czując, że jeżeli choć na chwilę nie rozproszę myśli, to zacznę ryczeć jak baba. Poważnie zastanawiałem się, czy pod łóżkiem lub w innej skrytce pozostało mi jeszcze trochę whiskey.

    — Nie będzie mnie przez kilka dni — oznajmiłem, zapanowawszy nad własnym głosem. — Zostanę z nią, dopóki nie poczuje się bezpiecznie.

   Sam nie wierzyłem we własne słowa. Po czymś takim nie dało się odbudować poczucia bezpieczeństwa tak łatwo, na pewno nie dzięki dzieleniu łóżka przez tydzień lub dwa. Przed dziewczyną całe miesiące lub lata bujania się z problemem, emocjonalnej sinusoidy, pewnie i terapii.

   Tata chciał coś chyba powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów. Wobec milczenia mojego rozmówcy, poszedłem do pokoju, by się przebrać i spakować potrzebne rzeczy. Wypaliłem dwa czy trzy papierosy, ale wciąż nie mogłem oderwać myśli od złocistego, pachnącego intensywnie trunku. Jedna szklanka pozwoliłaby rozwiązać tyle problemów, wrzucić na luz i z nową energią stanąć przed kłopotami.

   Telefon zabrzęczał w kieszeni spodni. Wyciągnąłem go i sprawdziłem, kto do mnie napisał. Tak jak sądziłem, była to Różańska.

   Dojechales w calosci? — Pozornie prosta wiadomość, bez zbędnych słów i wyznań, a jednak wywołała pewne wzruszenie. Nawet w tak trudnym momencie swojego życia ta dziewczyna wciąż potrafiła się o wszystkich troszczyć!

   Tak. Bede najszybciej jak dam rade, trzymaj sie jakos — odpisałem równie zwięźle. Wziąłem prysznic i przebrałem się w swoje własne ubrania, a te pożyczone od pana Różańskiego wrzuciłem do kosza na pranie w łazience. Wróciwszy do pokoju, sięgnąłem pod łóżko po sportową torbę, do której chciałem spakować kilka rzeczy.

   Tyle że coś innego przyciągnęło mój wzrok. Niepozorny przedmiot, niemal pusta butelka Jack Daniels'. Chwyciłem ją w dłoń i wyciągnąłem z słysząc przyjemne chlupotanie — na dnie znajdowało się może pół szklanki złocistego płynu. 

   Wystarczająco dużo, żeby poczuć się lepiej, ale nie na tyle, by się wstawić. Pewnie nawet guma do żucia załatwiłby sprawę i Różańska nie zorientowałaby się, że cokolwiek piłem. Obracałem szkło niepewnie w dłoniach, chociaż głos rozsądku podpowiadał mi, że to najgłupsze, co mogłem teraz zrobić. Że dość już narobiłem dziewczynie problemów przez alkohol, że teraz powinienem być dla niej siłą i oparciem.

   Całe szczęście nie musiałem się przekonywać, czy zdołałbym odeprzeć taką pokusę. Rozległo się pukanie do drzwi, więc automatycznie pchnąłem whiskey w najdalszy kąt pod łóżkiem i odwróciłem się w kierunku wejścia do pokoju, wołając "proszę".

   — Tata mi mówił, co stało się Ewie. — Mama najpierw zajrzała tylko do środka, a potem nieśmiało weszła. — Bardzo mi przykro, kochanie.

   Nie wiedziałem, co zrobić. Chciałem trzymać ją na dystans, odtrącać dalej, żeby tak się o mnie nie martwiła i nie cierpiała patrząc, co robię ze swoim życiem. Z drugiej strony, wciąż była to moja ukochana mama, której jeszcze niedawno, bo zaledwie ponad rok wcześniej, mogłem zwierzyć się ze wszystkiego. Postanowiłem więc to, co podpowiedziały mi moje własne potrzeby — wtuliłem się w nią, jakbym znów był jej małym, potrzebującym opieki synkiem.

   — Pomieszkam kilka dni u Różańskiej, prosiła mnie o to — zacząłem, kiedy odsunąłem się trochę od matki. Pokiwała poważnie głową. — Pójdę też na terapię — obiecałem po chwili namysłu, a ona obdarzyła mnie zmęczonym uśmiechem.

   — Zastanawia mnie jedno — zmieniła temat. — Czemu ty ciągle mówisz o Ewie po nazwisku?

   Zmarszczyłem brwi. Miała rację — nie tylko tak o niej mówiłem, ale i myślałem. Nie zastanawiałem się wcześniej nad tym, po prostu wydawało mi się to takie naturalne. 

   — Pasuje do niej. — Wzruszyłem ramionami, po czym sięgnąłem do szafki przy łóżku, by spakować przepisane przez lekarza tabletki przeciwbólowe. Nie brałem ich za często, odkąd poznałem Różańską, ale w razie czego wolałem je mieć. — Róża to niby popularny i pospolity kwiat, ale jednak bardzo piękny i za każdym razem wyjątkowy. Ona też taka jest... jeśli wiesz, o co mi chodzi.

   Mama przekrzywiła głowę i roześmiała się krótko.

   — Dobrze, nie przeszkadzam ci. Pewnie chcesz jak najszybciej wyjść. — Ruszyła w stronę drzwi, jednak, wciąż uśmiechnięta, zatrzymała się z dłonią na klamce. — Mam nadzieję, że nawet jeśli zostaniesz tam dłużej, to w piątek pojawicie się oboje na imprezie powitalnej Pavla.

    Zamarłem, patrząc na nią z mieszaniną zdziwienia i niezrozumienia. Uśmiech nieco jej zbladł.

   — Pewnie będzie bardzo ciężko, kiedy wróci do domu — dodała cicho, wywołując tym jeszcze większe moje zdumienie — ale on zasługuje na odpowiednie powitanie, Misza. Poza tym, to tylko kilka tygodni, później ma już zarezerwowane miejsce na trzymiesięczny turnus rehabilitacyjny.

   — Pavlo wraca do domu?! — wybuchnąłem, zły i zaszokowany tym, że nikt wcześniej mnie nie poinformował.

   — Tak. Niedawno podjął samodzielny oddech, zaczyna coraz więcej mówić i może być pionizowany do siadu już przez kilka godzin dziennie. Chyba rzeczywiście ostatnio nie rozmawialiśmy z tobą o tym zbyt wiele, ale miałeś, no wiesz... własne problemy.

   Po prostu pięknie. Byłem tak zapatrzony we własne ego i swój ból, że zapomniałem o własnym bracie i jego stanie. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłem u niego w szpitalu, ale nawet tego nie potrafiłem. Złość na samego siebie póki co przesłaniała wszelką radość z poprawu stanu młodego, lecz pewnie miało to niedługo przejść.

   — Jedziemy teraz do szpitala. Pozdrów Ewę — mruknęła na odchodne mama, pozostawiając mnie samego.

  Przes chwilę jeszcze stałem niemrawo, wpatrując się w drzwi, później jednak zdobyłem się na uśmiech, a podczas pakowania ubrań zacząłem nawet pogwizdywać. Kiedy torba była gotowa, postanowiłem się jeszcze ogolić, później zaś zaniosłem ją do przedpokoju, ubrałem się ciepło i wyszedłem z mieszkania, jak zwykle starannie zamykając za sobą drzwi. Zjechałem windą na dół, by wyjść z budynku wprost w nieprzyjemnie lodowaty podmuch wiatru. Na zewnątrz zapadł już zmrok.

   Szedłem powoli w dół ulicy, a torba, przewieszona przez ramię, obijała mi się o zdrowe udo, niezmiernie mnie tym irytująca — kiedy usłyszałem swoje nazwisko. Spłoszony, uniosłem wzrok znad chodnika i zobaczyłem ciemnoszarego terenowego lexusa z przyciemnianymi szybami, zatrzymanego nonszalancko na strefie wyłączonej z ruchu. Tylna prawa szyba powoli się zsunęła, a ze środka przyglądały mi się uważnie znajome, kaprawe oczy rekina, pochylonego mocno w moją stronę.

   W pierwszej chwili myślałem, że może mój były szef miał dla mnie informacje o wynajętym mordercy, jednak po jego minie zorientowałem się, że bynajmniej nie chodziło o wyświadczenie mi przysługi. Patrzył poważnie, może nawet nieco nienawistnie, nie było w nim tego charakterystycznego pobłażliwego rozbawienia.

   — Wsiadaj, musimy pogadać.

   — Chyba nie mamy o czym — mruknąłem, zerkając ukradkiem na dwóch szemranych karków, zajmujących przednie siedzenia. W jednym z nich rozpoznałem ochroniarza z Republiki, który prowadził mnie kiedyś do gabinetu szefa.

   Ruszyłem przed siebie, mocniej zaciskając dłoń na kuli. Tamci nie dali jednak za wygraną, jechali powoli wzdłuż chodnika, utrzymując moje tempo. Wreszcie, chyba zirytowani moim zachowaniem, wyprzedzili mnie nieco, pokonując bez trudu wysoki krawężnik, by zajechać mi drogę, a przednie drzwi pasażera stanęły otworem.

   Poczułem uderzenie adrenaliny, serce podskoczyło mi do gardła, kiedy jeden z umięśnionych mężczyzn wysiadł, przewyższając mnie o głowę. Przeanalizowałem sytuację: nie miałem szans z tym swoim szczudłem, żeby uciec wysportowanemu facetowi. A kiedy już by mnie dorwał... Nie byłby miły. Szef surowo karał, oczywiście cudzymi rękami, wszystkich, którzy śmieli mu się przeciwstawić.

   Posłusznie szarpnąłem za klamkę tylnych drzwi i usiadłem na jasnym, skórzanym siedzeniu Lexusa, obok faceta, którego darzyłem szczerą nienawiścią. 

   — Mówiłem ci już kiedyś, że ja ciebie generalnie lubię, Gorbaczow?

   — Przejdźmy do rzeczy, szefie — poprosiłem ze spuszczoną głową.

   — Chyba mówiłem. Naprawdę cię lubię, ale, cholera, nienawidzę konfidentów. — Jego cichy, pozornie spokojny ton nie zwiastował nic dobrego. Zaskoczony słowami, które właśnie usłyszałem, gwałtowanie uniosłem na niego wzrok pełen niezrozumienia. Jego trzy podbródki zatrzęsły się z irytacją. — Daj spokój, chyba nie powiesz mi, że przypadkiem w nocy widziano cię na komisariacie, a rankiem dziwnym trafem psy zawinęły mojego najlepszego dilera, i przy okazji jego brata.

   Przełknąłem ślinę, czując, jak pomimo wszechogarniającego zimna spociły mi się dłonie. Starałem się nie dać poznać po sobie zdenerwowania, lecz chyba tylko ślepiec by tego nie zauważył. 

   — Kiepsko poinformowany ten szefa informator — rzekłem niby lekko, spoglądając w oczy, które teraz zrobiły się jeszcze bardziej drapieżne, przyjmując postać dwóch badawczo wlepionych we mnie szparek.

   — Co masz na myśli?

   — Nie zamieniłem z psami ani słowa. — Zacząłem bezwiednie bawić się paskiem mojej torby, którą trzymałem na kolanach. — Moja dziewczyna składała zeznania, ale spokojnie. To nic związanego z twoim interesem, po prostu brat Arcziego nie umie utrzymać swojego miękkiego chuja na wodzy.

   Otyły mężczyzna zaśmiał się rubasznie. Zastanawiałem się, czy w ogóle uwierzył w moją relację, a jeśli tak — jaki będzie miał do tego stosunek? 

   — Jestem w stanie w to uwierzyć, bo nasz Arczi też nie jest mistrzem powściągliwości. Sprawdzę to i lepiej dla ciebie, żebyś mówił prawdę — powiedział, kiedy jego chichot ucichł. O to ostatnie akurat byłem spokojny. — Zmykaj do tej swojej laski.

   Z ulgą opuściłem luksusowe wnętrze samochodu, kuśtykając szybko w stronę przystanku. Kilkanaście minut jazdy autobusem dzieliło mnie jeszcze od domu Ewy, i mogłem być względnie spokojny o nią i o siebie.

   Kiedy stanąłem przed jej drzwiami, samochodu zastępczego pana Różańskiego jeszcze nie było, co oznaczało, że wciąż pracował. Nie widziałem światła, lecz zrzuciłem to na zasłonięte rolety i zadzwoniłem do drzwi. Dziewczyna niemal natychmiast mi otworzyła.

   Jej rude włosy związane były w niedbały kucyk, z którego wymykały się niesforne kosmyki. Pod oczyma wyraźnie malowały się sine oznaki zmęczenia, a na bladej twarzy panowały bezsilność i strach, i to pomimo słabego, sztucznego uśmiechu, który przywołała na mój widok.

   Jakim okropnym dla ofiary przeżyciem musiał być gwałt, skoro zmienił Różańską — huragan energii i pozytywnego myślenia — w smutne zombie?

   — Co tak pięknie pachnie? — zagadałem, rozbierając się w przedpokoju, by przerwać ciszę.

   — Chilli con carne z pieczonymi ziemniaczkami.

   — Nie musiałaś gotować. Masz inne zmartwienia, coś bym zamówił — zganiłem ją łagodnie.

   — No właśnie, mam inne zmartwienia. Zeżrą mnie, jeśli będę siedziała bezczynnie, muszę się czymś zająć. Potrzebuję chociaż pozorów normalności. — Spojrzała na mnie błagalnie.

   Cóż, jeśli to był jej sposób radzenia sobie z traumą, to kim ja byłem, żeby jej tego zabraniać? Żaden ze mnie ekspert, w końcu jak dotąd nawet nie poradziłem sobie z własną.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro