Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12. Michaił

    Krajobraz za oknem umykał mi sprzed oczu, zlewając się w jedną biało-szarą plamę, zresztą olbrzymie, puchate płatki śniegu, opadające swobodnie na wszystko wokół skutecznie ograniczały widoczność. Starsza kobieta stanęła nade mną, licząc zapewne, że ustąpię jej miejsca, i pewnie zrobiłbym to dla świętego spokoju — ale pozycja stojąca w jadącym autobusie skończyłaby się dla mnie w najlepszym przypadku potłuczeniami. Chcąc, nie chcąc, zignorowałem ją, otulając się szczelniej szalikiem i narzucając dodatkowo kaptur.

   Jechałem do Pavla, ale nie o nim teraz myślałem. Miałem w głowie tylko jedną osobę, rudowłosą chudzinę, z którą dzisiejszej nocy przekroczyliśmy pewną granicę. Świadomość tego faktu wywoływała jednocześnie radosne podekscytowanie, jak i przerażenie: oto zaprosiłem kogoś do swojego życia tak blisko, pokazałem Ewie każdy zakamarek swojego ciała i, przy okazji, wstydliwe zakamarki duszy. Już raz sobie na to pozwoliłem, i nie skończyło się to dobrze.

    W oddali za oknem zamajaczył już szpital, więc wstałem, jedną ręką podnosząc swoją wierną towarzyszkę, kulę, drugą zaś kurczowo zaciskając na metalowej rurce, prowadzącej do wyjścia. Ledwo zrobiłem krok, a starsza pani z zadziwiającym wdziękiem wskoczyła zadowolona na miejsce przeznaczone dla inwalidów i ciężarnych. Gdy tylko pojazd się zatrzymał, wysiadłem, potykając się o wysoki wał śniegu, oddzielający jezdnię od chodnika, i niemal upadając. Zakląłem pod nosem, zaciskając zęby z bólu, a lodowata, brązowa breja wpadła mi do butów. Choć na przystanku stało kilkanaście osób, nikt nie zapytał, czy pomóc. Mimo to pozbierałem się w sobie, tym razem ostrożniej pokonałem przeszkodę i ruszyłem chodnikiem w stronę szpitala.

   Przejmujące zimno, kąsające moje stopy, dobitnie oznajmiało mi, że pewnie nieźle odchoruję chwilę nieuwagi. Korzystając z windy, wjechałem na odpowiednie piętro i przeszedłem korytarzem do sali, cicho pozdrawiając mijaną pielęgniarkę. Trafiłbym do łóżka Pavla z zamkniętymi oczyma, tak często tu bywałem. Odetchnąłem, zbierając siły, zapukałem i otworzyłem drzwi.

   Mama siedziała tyłem do wejścia, czytając na głos "Percy'ego Jacksona i bogów olimpijskich", książkę z ulubionej serii mojego młodszego brata. Stanąłem obok niej i położyłem jej dłoń na ramieniu. Zamilkła.

   — Zmienię cię, idź odpocząć — rozkazałem. Odpowiedziawszy mi milczącym skinieniem głowy, wyszła z sali. — Siema, młody.

   Pavlo odwrócił oczy w moją stronę i mrugnął na przywitanie. Uśmiechnąłem się, choć chciało mi się wyć, że to jedyny znak, jakim jest w stanie porozumiewać się mój brat.

   — Byłem na noc u Ewy. — Regularnie opowiadałem mu o swoim życiu miłosnym, więc był w temacie. Mimo że był młodszy, zawsze mogłem z nim pogadać i podzielić się swoimi sekretami, a on nigdy by mnie nie wydał, więc i teraz mówiłem mu o wszystkim. — Zaliczyłem ostatnią bazę... Jeśli wiesz, o co mi chodzi.

   Uniósł brwi w sugestywny sposób i mrugnął. Zrozumiał. 

   — Chciałbym, żebyś ją poznał. Co ty na to, żeby ją tu kiedyś przyprowadzić?

   Trzy mrugnięcia. Czyli "nie wiem".

   — Myślisz, że się przestraszy, czy coś? Znam ją na tyle, że bardzo w to wątpię. Owszem, jest wrażliwa, ale nie w taki sposób. Nie wiem, jak to powiedzieć... Jest totalnie otwarta i wyrozumiała.

   Pavlo mrugnął. Z perspektywy musiałem wyglądać idiotycznie, prowadząc taki niby to dialog, niby monolog. Machnąłem ręką i wróciłem do czytania w miejscu, gdzie przerwała mama.

   W sali zawsze trzymałem się twardo, uśmiechając się i żartując, żeby młody spędził czas jak najlepiej, tak jakbym chciał mu wynagrodzić, że jest w takim stanie przeze mnie. Natomiast gdy przekraczałem próg... rozklejałem się totalnie. Tak było i tym razem. Zamknąwszy za sobą drzwi po trzech godzinach, poczułem palące łzy, napływające do oczu. Otarłem je ukradkiem, i tak szybko, jak pozwalała mi moja noga, podążyłem do windy. Tam poddałem się emocjom, a słone krople niemal całkowicie przesłoniły mi widok. Gdy tylko wyszedłem na parterze, oparłem się o ścianę i czekałem, aż uda mi się trochę uspokoić.

   — Antonow? — Usłyszałem gdzieś z prawej znajomy głos. — Wszystko w porządku?

   Otarłem łzy i spojrzałem na dziewczynę przede mną. Bez makijażu i w zwykłych jeansach oraz szarym swetrze prawie jej nie poznałem. Gabriela zbliżyła się, kładąc dłoń na moje ramię, a w jej oczach dostrzegałem szczerą troskę. Jedyne, na co się zdobyłem, to potwierdzenie nieznacznym ruchem głowy.

   — Przyjechałam do dziadka, a ty? — Przejęła rolę opiekunki i poprowadziła mnie do ławeczki, złożonej z kolorowych krzeseł, połączonych ze sobą stelażem. Posłusznie usiadłem, a ona zajęła miejsce obok mnie.

   — Do brata — przyznałem zdawkowo, choć nie bardzo miałem ochotę na wyznania.

   — Chcesz o tym pogadać?

   — Nie — uciąłem stanowczo. — Właściwie, właśnie wychodzę.

   — To dobrze się składa, bo ja też. Pojedziesz ze mną. — Uśmiechnęła się. Spojrzałem na nią tępym wzrokiem, nie rozumiejąc, o co jej chodziło. — Widziałam kilka razy, jak idziesz na przystanek albo z niego wracasz. Mieszkamy dwa bloki od siebie, podwiozę cię.

   Chciałem skłamać, że ktoś po mnie przyjedzie, ale potem przypomniałem sobie niewygodne, zimne wnętrze autobusu, pomyślałem o tłumie, jaki zapewne zastałbym tam o tej porze, o upierdliwych staruszkach, które w tym tłumie już czekały, i o swoim prawie-upadku. Nieznacznie skinąłem głową, zawstydzony tym, że kolejny raz bezinteresownie pomagała mi koleżanka z klasy. 

   — Gdybyś czegoś potrzebował, to daj znać — odezwała się miękko na pożegnanie.

   — Dziękuję — wydukałem i wysiadłem na parkingu kilka kroków od swojej klatki.

   Kiedy wszedłem do domu, mama jeszcze spała, a taty nie było: pojechał na większe zakupy, jak co tydzień. Przekroczywszy próg swojego pokoju, opadłem ciężko na łóżko i leżałem przez chwilę, otumaniony, po czym zsunąłem się na podłogę, by sięgnąć pod nie, w najdalszy kąt za stolikiem nocnym.

   W końcu moja dłoń natrafiła na znajomy kształt, który wyciągnąłem z triumfem. Dużo trudu i przeklinania swojego kalectwa kosztowało mnie podciągnięcie się na powrót do pozycji siedzącej, ale wreszcie mi się udało. Odkręciłem właśnie wydobytą butelkę wódki i łyknąłem z gwinta.

   Od razu zrobiło mi się trochę lżej, nawet zaśmiałem się pod nosem. "Głupio pić tak samemu" — pomyślałem i pokuśtykałem do łazienki bez kuli, opierając się o meble czy ścianę. Zagarnąłem z szafki małe lusterko mamy, a wróciwszy z nim do pokoju, przekręciłem za sobą klucz w drzwiach. Postawiłem przyniesiony przedmiot naprzeciwko siebie na biurku i złośliwie się uśmiechnąłem.

   — No to zdrowie, stary — mruknąłem do swego odbicia, unosząc butelkę. Podniosłem ją do ust, by pociągnąć kolejnego łyka. — Różańskiej by się do pewnie nie spodobało, ale pieprzyć ją — wybełkotałem głośno. 

   Tak naprawdę nie miałem nic do niej, ale w tamtej chwili byłem zamroczony i zły na cały świat. Może i niesłusznie, miałem jednak poczucie, że mnie skrzywdził, a inni, chodzący na własnych, zdrowych nogach, wywoływali tylko pulsującą tępym bólem wściekłość.

   

   Obudziłem się później niż zwykle; rodziców już nie było. Poprzedniego dnia nawet się z nimi nie zobaczyłem. Musiał urwać mi się film, ale chyba nie byłem za głośno, skoro najwidoczniej uznali, że śpię, i dali mi spokój. Głowa pulsowała nieznośnym bólem, język stawał kołkiem w gardle, a nieprzyjemny posmak przetrawionej wódki przyprawiał mnie o mdłości. Nie ma to jak do wszystkich smutków dołożyć kaca.

    Złośliwy chochlik podpowiedział mi, że powinienem postąpić w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz", i chociaż rozsądek bił na alarm, że to zły pomysł, postanowiłem posłuchać tego pierwszego. Zajrzałem do barku, akurat stała tam zaczęta whiskey taty. Zrobiłem sobie drinka, mieszając ją z colą, i wychyliłem duszkiem całą szklankę. Po kilku minutach rzeczywiście zrobiło mi się trochę lepiej.

   Rozsiadłem się na kanapie, przykryłem kocem i zamierzałem włączyć telewizor, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zmarszczyłem brwi ze zdziwieniem, nieczęsto zaglądali do nas goście; dopiero gdy wstałem, mój przytępiony alkoholem umysł przypomniał mi, że umówiłem się wczoraj z Różańską na wizytę u jej dziadków. Kurwa! Naprędce psiknąłem się pierwszymi lepszymi perfumami i włożyłem do ust gumę do żucia.

   — Ale ogolić to się mogłeś — mruknęła z niezadowoleniem, pocałowawszy mnie w policzek. — Gotowy?

   — Już, tylko zgarnę plecak i możemy jechać.

   Zostawiłem kartkę dla rodziców, ubrałem się ciepło i starannie zamknąłem za nami drzwi. Zjechaliśmy na parter windą, a na parkingu Ewa wzięła mnie pod ramię, pilnując troskliwie, abym nie upadł.

   — Przepraszam, że tak daleko stoję, ale nigdzie bliżej nie było miejsca — wyjaśniła. Machnąłem dłonią wspartą na kuli lekceważąco, chcąc jej pokazać, żeby się tym nie przejmowała. Wrzuciłem plecak i kulę na tylne siedzenie, a sam zająłem miejsce z przodu. 

   Jadąc przez miasto, obserwowałem brudne, nieodśnieżone chodniki i szarych, smutnych ludzi. Kiedy Różańska skręciła w znajomą drogę, zmroziło mi krew w żyłach. Gwałtownie wyprostowałem się na siedzeniu.

   — Coś się stało? — Zerknęła na mnie z niepokojem.

   — Długo będziemy jechać tą drogą?

   — No, praktycznie do jej końca, a co?

   Ponad rok temu ostatni raz jechałem tędy jako kierowca. Zapadał wtedy zmrok, a my mieliśmy jeszcze doskonałe humory. Mój brat cieszył się ostatnimi minutami sprawności. Ja po raz ostatni czułem wolność, jaką dawał mi w tamtym czasie motocykl. Ileż ja bym oddał, by mieć choć namiastkę tej wolności przynajmniej na krótką chwilę!... W mojej głowie zrodził się pewien pomysł.

   — Zatrzymaj się tu, na poboczu — poleciłem Różańskiej. Zaskoczona, zjechała na bok i zaciągnęła ręczny. — Daj mi poprowadzić.

   — Co?

   — Daj mi poprowadzić — powtórzyłem. Samochód to nie to samo, ale zawsze coś. Zawsze to jakaś władza nad tym, jak i gdzie jedziemy. Czułem przerażenie wymieszane z ekscytacją. — Nie bój się, mam przy sobie prawo jazdy, a to jest automat, więc jedna noga nie będzie mi potrzebna. — Wskazałem na skrzynię biegów.

   Z dużym wahaniem, ale wysiadła z samochodu, więc zrobiłem to samo. Zamieniliśmy się z miejscami.

   Z namaszczeniem, powoli ustawiłem fotel i lusterka, delektując się każdą chwilą. Lekko musnąłem zdrową nogą gaz, słuchając przyjemnego mruczenia silnika nowej Kii, należącej do ojca Różańskiej. Spuściłem ręczny i ruszyliśmy.

   — Tędy jechał sprawca wypadku. — Zebrało mi się na wspomnienia, właściwie to odtwarzałem wszystko klatka po klatce, jakby miało miejsce wczoraj, a nie rok temu. — My właśnie wracaliśmy z przejażdżki. On musiał nas słyszeć i widzieć, my jego nie, bo miał wyłączone reflektory.

   — Misza... — łagodnie próbowała coś wtrącić. 

   — Spotkaliśmy się tam, za tamtym zakrętem. O, tu! — nie pozwoliłem wejść sobie w słowo. Dodałem gazu, znacznie przekraczając dozwolone w tym miejscu siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.

   — Zwolnij trochę. — Kątem oka dostrzegłem, że pobladła i wbiła się w fotel. Chyba się mnie bała. Powinienem być tym przejęty, ale tylko mnie to nakręciło; roześmiałem się i jeszcze przyspieszyłem.

   — Na motocyklu jeździłem powoli, jak należy, i co mi to dało? — zapytałem retorycznie.

  — Miszka, proszę cię, zwol... — Nie zdążyła dokończyć, bo z lasu po naszej lewej stronie wyłonił się jeleń i stanął na środku jezdni, wpatrując się tępo w światła samochodu. Uśmiechnąłem się, podziwiając potężne, kilkusetkilogramowe ciało z rozłożystym porożem; nawet nie hamowałem. 

   Różańska szarpnęła kierownicą, odbijając w lewo, by uniknąć zderzenia. To mnie ocuciło i próbowałem się zatrzymać, lecz na próżno — pędziliśmy już zaśnieżonym poboczem bez żadnego panowania nad autem. Ja rozpaczliwie wciskałem hamulec, licząc, że to coś pomoże, gdy tymczasem dziewczyna odpięła swój pas i otworzyła drzwi.

   — Co ty, kurwa, robisz? — zdążyłem zapytać, nim usłyszałem trzask lodu pod kołami i miękka kołderka śniegu zapadła się do wody, razem z samochodem i nami.

   Woda, cholernie ciemna i zimna, spowalniała moje ruchy. Próbowałem odpiąć pas, lecz na próżno, mechanizm nie działał tak, jak powinien. Drzwi po stronie pasażera pozostawały otwarte, a siedzenie obok mnie — puste. “Czyli jednak miałem umrzeć przy tej drodze„ — pomyślałem tylko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro