Chapter 5
- Karolina! - dobiegł ją pełen wściekłości krzyk matki z głębi mieszkania - Czwarty raz nie będę wołać! Do zmywania! Ale już!
- Daj mi jeszcze dziesięć minut - jęknęła z rozpaczą, pochylona nad wypracowaniem z polskiego - Dokończę to i pozmywam.
- Ale gary są brudne teraz, nie za dziesięć minut! - rzuciła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Była pijana. Karolina nie musiała nawet podnosić głowy, żeby mieć pewność. Wystarczyło jej rozeznanie w kalendarzu i świadomość dzisiejszej daty.
- Za dziesięć minut też będą, bo nikt inny ich przecież nie umyje - wymamrotała cicho do siebie, ale wstała posłusznie.
- Zamknij pysk, albo cię szmatą zdzielę! Do roboty zasrany darmozjadzie. Żreć to by się chciało, ale robić nie ma komu! - wrzasnęła agresywnie. Karolina bez słowa przeszła do kuchni. Dalsza dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Przemilczała fakt, że dzisiaj nie było obiadu i gary leżą tak od wczoraj. Pociągnęła parę razy dyskretnie nosem, otarła mokry policzek wierzchem dłoni i zabrała się za zmywanie. Jeszcze tylko skończyć liceum i studia - próbowała pocieszyć się w myślach - Potem znaleźć jakąś pracę i podnająć mieszkanie. To tylko kilka lat. Przemęczyć się i...
Poczuła mocne uderzenie w pośladek. Niewiele myśląc, bez słowa, złapała za brudny nóż i przytknęła do szyi ojczyma. Nie wiedziała, co bardziej przekonało go do odwrotu, chęć mordu w jej oczach, czy realna groźba rozprucia tętnicy. Na szczęście dla niej, mimo wysokiego stężenia promili we krwi, wycofał się bez słowa. Wiedział doskonale, że Karolina nie należy do dziewczyn, które potulnie idą na rzeź, a mimo to co jakiś czas próbował. Oparła się rękami o zlew i próbowała uspokoić oddech. Nienawidziła go. Nienawidziła swojego życia, matki, bycia jedynym oparciem i źródłem utrzymania siebie i brata.
Ciężko znosiła teatrzyk szkolny, udawanie kogoś, kim nie jest, ukrywanie swojej sytuacji, wiecznej walki i bycia karaną za błędy matki i zboka, z którym się związała. Świetnie jej wychodziło maskowanie rzeczywistości, aż do momentu, w którym zastała Krzysztofa rozgoszczonego w najlepsze w jej własnym pokoju. Czuła, że jeżeli czegoś nie wymyśli, jej utkany z cienkiej sieci pozorów świat, porozrywa się na miliard kawałków. Z tym tylko, że nie mogła zrobić zupełnie nic. Pozostało jej bierne czekanie na ciąg dalszy historii, której się bała i której wcale nie była ciekawa. Skończyła zmywanie, profilaktycznie zabrała ze sobą nóż z kuchni i położyła go sobie pod poduszką.
Mały od dawna był całkiem dobrze obeznany z tematem, więc kiedy wróciła do pokoju, nie zastała go w jego łóżeczku. Założywszy ogromne, zepsute słuchawki z obciętym kablem, skulił się w szafie i tam też zasnął. Obserwowała go chwilę przez uchylone drzwiczki i serce ściskało jej się z bólu i wściekłości. Tak bardzo chciała oszczędzić mu takiego życia. Zacisnęła zęby na prześcieradle i wytarła w nie mokre od łez policzki. Tradycyjnie, z sąsiedniego pokoju dobiegały odgłosy awantury.
Wstała, podeszła do biurka i spakowała się na następny dzień. Wiedziała już, że pisanie wypracowania będzie musiała odłożyć na jutro rano. I że zmruży oczy dopiero, gdy nastanie zupełna cisza. W domu czuła się jak w pułapce, dopiero kiedy z niego wychodziła, zaczynała oddychać. Żałowała, że od tej chwili dzieli ją jeszcze kilkanaście godzin. Sprawdziła, czy w kącie pokoju leżą "awaryjne toboły" - reklamówki z najpotrzebniejszymi rzeczami na wypadek, gdyby zrobiło się na tyle gorąco, że trzeba będzie uciekać z domu, a potem profilaktycznie zgasiła światło.
Usiadła na powrót na łóżku i podciągnęła kolana wysoko pod brodę. Od samego początku wiedziała, że będzie musiała zgodzić się na udzielanie lekcji Krzysztofowi. Odrzucenie takiej oferty zupełnie nie wchodziło w grę. Zaplanowała sobie, że założy drugie konto w banku, o którym nie będzie wiedziała matka i tam zacznie składać każdy zaoszczędzony grosz. W końcu się wyprowadzi i przestanie być własnością ludzi, którym zawdzięcza tylko jedno, ale za to wielkie dobro - schowane teraz na dnie szafy, zwinięte w kłębek, pochrapujące na przymałym materacyku.
***
- Ok, możemy spróbować – Karolina podeszła do niego na długiej przerwie – ale na moich warunkach. Uczymy się u ciebie. Zabieramy ze sobą Młodego. Płacisz mi za pełne godziny zegarowe, wliczając w to czas zmarnowany na prywatę, głupie pytania i korzystanie z toalety. Nasze spotkania są czysto formalne i polegają TYLKO – podkreśliła dobitnie – na nadrobieniu materiału. Jakiekolwiek zaczepki słowne, insynuacje z podtekstami, albo próba podjęcia najmniejszego kontaktu fizycznego skutkuje rozwiązaniem umowy w trybie natychmiastowym. Masz być fair - dokończyła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Widzę, że się przyłożyłaś do tej przemowy – uśmiechnął się złośliwie i jakby chcąc złamać warunki umowy, jeszcze przed wprowadzeniem jej w życie, zbliżył się do niej.
- Masz - Być - Fair! - wyartykułowała z naciskiem, nie dając się zbić z pantałyku – Albo to, albo koniec wspólnej podróży przez spienione fale arytmetyki. Wybieraj.
- Dobrze - odsunął się posłusznie, przyzwyczajony do dobrodziejstw płynących z pozornej uległości - Będę fair.
- I pamiętaj, że dalej cię nie lubię. Robię to tylko i wyłącznie dla pieniędzy.
- Jeżeli już jesteśmy przy robieniu czegoś dla pieniędzy - podrapał się po nosie i popatrzył na nią spod uniesionych brwi - To znam przyjemniejsze sposoby na zarabianie, a i stawka godzinowa wychodzi dużo korzystniej...
- Nie przeginaj - warknęła ostrzegawczo - poza tym, jeszcze nie skończyłam. Zgodzę się, oczywiście... ale mam jeszcze jedno życzenie. Pomożesz mi w projekcie potrzebnym do ukończenia kursu malarstwa. W sobotę mam zajęcia na ASP i NAPRAWDĘ potrzebuję, żeby ktoś mi towarzyszył. Mógłbyś mi w ten sposób wynagrodzić swoje niedawne... karygodne zachowanie – przymknęła powieki i uśmiechnęła się słodko.
- Dobra, nie ma sprawy. Mówisz i masz – wzruszył ramionami i odwzajemnił jej uśmiech – Pomógłbym ci nawet gdyby od tego nie zależało moje matematycznie być, czy nie być. Jestem porządnym człowiekiem, wyobraź sobie. Empatycznym wielce.
- Do soboty w takim razie – kiwnęła głową, zostawiając bez komentarza jego czcze przechwałki. Zrobiła krok do tyłu, ale zatrzymał ją.
- Mogę prosić cię o numer telefonu? - wyciągnął komórkę i włączył funkcję zapisywania danych.
- Nie sądzę, żeby było to możliwe – potrząsnęła głową.
- Spokojnie, nie mam zamiaru wydzwaniać do ciebie z płaczem w środku nocy - popatrzył na nią krytycznie, unosząc w górę jedną brew - Już jestem duży, potrafię sam zasypiać we własnym łóżeczku. Numer...? - ponaglił.
- Nie mam - zająknęła się nieśmiało.
- Jak to nie masz? Numeru nie masz? - zdziwił się.
- No, nie mam. Ostatnia komórka popsuła mi się jakiś czas temu i od tamtej pory nie kupiłam nowej.
- To w jaki sposób kontaktujesz się ze światem? - zmarszczył brwi. Sam nie wyobrażał sobie jak można wyjść z domu nie zabrawszy komórki - Używasz komputera?
- Komputera też nie posiadam. Jeżeli czegoś potrzebuję korzystam z tego który stoi w szkolnej bibliotece. Nie patrz tak na mnie, Krzysiu. Bez elektronicznych zabawek też można przeżyć.
- Być tak może - kiwnął głową - ale ja muszę się z tobą jakoś kontaktować. Wiesz... Jeżeli będę potrzebował ewentualnej pomocy z matmy, czy coś - dodał szybko.
- Nic na to nie poradzę - wzruszyła ramionami - Nie mam, nie stać mnie. Będziesz się musiał ze mną umawiać jakoś tak tradycyjnie, jak ludzie zwykli robić jeszcze pięćdziesiąt lat temu.
- Spoko, coś wymyślę - zapewnił bardziej siebie niż ją, a potem patrzył jak odchodzi, trzymając głowę dumnie w górze. Czuł się nieswojo. Tak, jakby właśnie podpisał cyrograf z samym Lucyferem. Nie umknął mu ten moment, kiedy jej oczy nabrały dziwnego, tajemniczego blasku.
Kombinowała coś, wiedział o tym doskonale. Jego instynkt samozachowawczy wołał o natychmiastowy odwrót, jednak Krzyś zagłuszył te rozpaczliwe pokrzykiwania, wpychając sobie w uszy słuchawki z ulubioną muzyką.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro