Rozdział V
Dotknąłem miękkiego materaca i niepewnie usiadłem na łóżku. Wszystko wydarzyło się zdecydowanie za szybko.
Gdy tylko pielęgniarka - która wyglądała jak najnormalniejszy człowiek świata - powiedziała, że mogę już opuścić szpital, to za wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami czekała już Alice.
- Zaprowadzę cię do pokoju - powiedziała bez emocji, a ja wbrew sobie zatęskniłem za jej upierdliwym uśmiechem.
Wszystko w tej szkole wyglądało jak część pałacu. Wielkie korytarze, piękne ogrody, bogate dodatki i ozdoby... Ale pusto. Nikogo tu nie było. Albo nikt nie chciał się pokazywać.
Wyszliśmy z - jak się dowiedziałem - głównego budynku Szkoły i ścieżką otoczoną soczyście zielonym trawnikiem kierowaliśmy się do akademików. Po prawej budynek dziewczyn, po lewej - chłopaków.
- Po szkole zostaniesz oprowadzony przez swoich współlokatorów z pokoju 2. Możesz skontaktować się z rodziną. Zostali już powiadomieni o twoim przeniesieniu...
- Też w to nie wierzysz - wywnioskowałem. Alice spojrzała na mnie z cieniem uśmiechu.
- Zara musiała mieć powód. Jej pytanie ZAWSZE brzmi "czy chcesz chodzić do Szkoły Morderców". Podczas gdy ty... nadal tego nie rozumiem - wyznała. Potem skinęła na mnie głową i pokazała akademik.
Westchnąłem i wyciągnąłem komórkę z kieszeni. O dziwo nadal tam była.
- Najpierw zadzwonię - powiedziałem. Alice pokiwała głową, a potem odeszła do głównego budynku Szkoły.
Z listy numerów wybrałem ten zatytułowany "Ojciec"
- Halo?
- Cześć, to...
- ...
Ojciec natychmiast się rozłączył. Widocznie nie miał ochoty na pogawędki pod tytułem "Jestem psychopatą tatusiu".
Przejrzałem wszystkie pozostałe numery i po dłuższym zastanowieniu wybrałem z listy numer o tytule "Gordon - kolega".
- O, Hell! Brachu, nie było cię w budzie. Coś ci leży na wątrobie?
- Nie Gordi... Ale muszę ci coś powiedzieć.
- Wal śmiało, brachu - nie wiem czemu, ale gdy mówił do mnie "brachu", czułem delikatne ukłucie, gdzieś w mózgu. Teraz oprócz tego ukłucia, towarzyszył mi niewyobrażalne wielki wstyd.
- Raczej już nie pójdę do szkoły.
- Wyprowadzasz się? Jak to?!
- Nie Gordi... przenieśli mnie.
- Dokąd?
- Do Szkoły Morderców.
- A. Czyli ty... jesteś psychopatą?
- Tak Gordi.
- ...
Znów ten nie przyjemny dźwięk zakończenia połączenia. Nic dziwnego, że ludzie na pytanie Zary o Szkołę Morderców od razu odpowiadają "nie".
Spojrzałem na telefon. Miałem jeszcze numer do macochy, lekarza pierwszej pomocy i mojego psychologa. Rozważałem zadzwonienie do tego ostatniego z tekstem "coś ci nie wyszło", ale zrezygnowałem.
Zły na świat wyłączyłem komórkę i ruszyłem ku akademikom.
Niepewnie zapukałem do drzwi oznaczonych srebrną dwójką. Mój nowy pokój na... tak właściwie to ile lat mam tu spędzić?!
Otworzył mi chłopak o tak kolorowych włosach, że wyglądał jak kucyk pony.
Miał włosy pofarbowane na czerwony, żółty i fioletowy, a oczy miał po prostu szare. Na uszach pobrzękiwały srebrzyste kolczyki-kółka, tak samo jak na lewej brwi.
Szczerze mówiąc wyglądał jak psychopata, ale czy też morderca?
- Ty jesteś Hell?! - wykrzyknął z tak szczerą radością, że zrobiło mi się strasznie miło. Potem schował głowę z powrotem do środka i wydarł się na całe gardło "już jest". Gdy z dala usłyszałem jakiś tupot, kolorowy chłopak znów spojrzał na mnie i łapiąc mnie za nadgarstek wciągnął do środka.
Muszę przyznać, że pokój tak naprawdę wyglądał jak luksusowy apartament na ostatnim piętrze wieżowca w Nowym Jorku. Wszystko było zadbane, czyste i... normalne.
Oprócz chłopaka, który ciągnął mnie przez salon do kuchni z wyspą kuchenną do której przystawiono cztery wysokie krzesła bez oparcia. Na jednym z krzeseł siedział drugi z moich współlokatorów.
Nawet kiedy siedział mogłem stwierdzić, że jest wysoki. Chyba trochę ode mnie starszy. Miał włosy przystrzyżone po bokach i za uszami, pozostawione włosy były postawione do góry na żel. Wyglądał jak koleś żywcem wyjęty z okładki "Idola". Przeszły mnie ciarki, gdy przeszył mnie spojrzeniem swoich ciemno zielonych oczu. Mógłby być mordercą... widziałem w jego oczach, że zabicie człowieka to nie był dla niego wielki wyczyn. Zastanawiałem się jak oni mogą żyć ze sobą pod tym samym dachem.
Chłopak wstał i wyciągnął rękę w powitalnym geście. Z niepewnym uśmiechem, chciałem ją uścisnąć, ale kolorowy chłopak mnie powstrzymał.
- Pierwszego dnia mamy być dla siebie mili, pamiętasz? - upomniał go.
- Taa... myślałem, że zapomniałeś, Artmate...
- To się myliłeś - odparł kolorowy, nazwany Artmate i chwyciwszy nadgarstek chłopaka, wyciągnął z rękawa jeansowej koszuli...
Płaski, mały i zaostrzony nóż...
Poczułem jak ciarki przechodzą mi po całym ciele.
- Wybacz Deanowi - powiedział Artmate. - Jest przyzwyczajony do zastraszania wszystkich dookoła...
- Emm... co?
- Czy ten dzieciak jest taki głupi, czy tylko udaje? - westchnął Dean wyrywając swój nadgarstek z rąk Artmate. - To Szkoła Morderców. Tutaj trzeba być gotowym, na to, że każdy nowy to nieopanowany dzikus, który zabije wszystko co się rusza!
- Nie dramatyzuj Dean - jęknął Artmate wyraźnie znudzony osobą Deana. - Choć Hell! Jeszcze trzeba cię przedstawić Tyrowi! - oznajmił i znów pociągnął mnie za sobą.
Wyszliśmy (A za sprawą Artmate - wybiegliśmy) na taras. Oparty o balustradę i wpatrzony w las sosnowy w oddali stał chłopak odwrócony do nas tyłem. Gdy usłyszał nasze kroki, odwrócił się i uśmiechną w moją stronę.
- Witaj Hell.
Jego twarz... chciałem uciec z wrzaskiem gdy tylko odwrócił się do nas. Wszędzie miał głębokie rany. Przez lewe oko, aż do szczęki przebiegała najgrubsza z nich. W miejscu prawego oka miał opaskę jak pirat, tyle że na opasce miał wyrzeźbione obrazek brakującego oka. Wyglądał na starszego ode mnie o co najmniej dziesięć lat, ale po postawie i sposobie w jaki na mnie patrzył, był raczej w moim wieku.
- W-witaj - zająknąłem się. Bliznowaty uśmiechnął się z pobłażaniem.
- A więc to jest wielki morderca Hell Aliquid...
- Stigmatus - poprawiłem go, odzyskując pewność siebie. Jednooki marszczył brwi lustrując mnie po raz kolejny.
- Pewny jesteś?
Chciałem zaprzeczyć, ale zaraz przypomniało mi się, jak w gimnazjum musiałem zrobić drzewo genealogiczne mojej rodziny. Od strony ojca było łatwo, ale znalezienie jakichkolwiek informacji o mamie graniczyło z cudem. Jednak po długim szperaniu na strychu, znalazłem starą teczkę z dziecięcymi obrazkami malowanymi tanimi farbkami.
Podpisana koślawym, aczkolwiek dokładnym pismem. Literka po literce układając się w imię i nazwisko.
Mia Aliquid.
- J-ja... nie wiem...
Uciekłem.
Wpadłem do jakiejś pustej sypialni i zamknąłem za sobą drzwi, starając się uspokoić oddech...
#Siemaneczko! I jak? Może być?
Wiem, robię strasznie wiele błędów i pewnie trudno się przez to czyta, ale proszę o wyrozumiałość ☺
A tak ogólnie to jak wam się podoba?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro