Rozdział XLVII
- Nie wiedziałem, że tyle czasu spędziłaś z Mefistofelesem - przyznałem, gdy obserwowałem dziewczynę, próbującej swoich sił w załadowaniu zwykłego pistoletu. Strasznie się siłowała z tym, Bogu ducha winnym, magazynkiem. Sky pokręciła nad tym głową i odłożyła obie części na pieniek z drzewa. Dookoła panowała cisza, odeszliśmy specjalnie od obozowiska by na moment choć zapomnieć o załamanych psychopatach, dzieciach bez szans na dożycie sędziwego wieku. Bez domu, bez wody, bez przyszłości. Przerażająca wizja rozdzierała delikatne serce dziewczyny od środka, widziałem to po niej.
- Nie zrozum mnie źle, ale byłam do tego zmuszona przez twoją matkę - odparła, a gdybym jej nie znał uznałbym, że między wierszami kryła się uraza i oskarżenie. Wzruszyłem lekko ramionami, nie mając nic na swoją obronę. Nie odpowiem za matkę, choć mogłem przypuścić co nią kierowało.
- Pewnie nie chciała brać do tego zadania żadnego z dwulicowych psychopatów. Miał być to tajny projekt, a nikt nie utrzyma go w tajemnicy tak długo jak największa tajemnica Szkoły we własnej osobie - uznałem. Argument ten nie przemawiał jednak do blondynki. - Sky...
- Wezwała mnie pewnego dnia do swojego gabinetu - przerwała mi, swoim spokojnym i łagodnym tonem. - Powiedziała, że potrzebuje pomocy, której nie wyświadczył jej nikt inny. Nikt w Szkole nie był tak czysty i szczery jak ja. Nawet Zara, wychowana na zabójczynię była zbyt podstępna w swojej naturze. Tylko ja mogłam to zrobić...
- Czyli nie chodziło tylko o karmienie go, gdy był w celi - mruknąłem, marszcząc brwi. Uniosłem pistolet z pieńka i sprawnie wsunąłem do niego magazynek jakbym się urodził z nim w ręku. Choć kto wie co mogłem mieć w rękach, w czasie narodzin.
- Nie - przytaknęła. - Miałam go poznać. Miałam się nim opiekować. Nawet gdy go wypuściliście, byłam zawsze obok...
[Perspektywa Sky Xanthopoulos]
Kilka miesięcy temu...
- Nazywam się Sky - powiedziałam drżącym głosem, ściskając tacę z jedzeniem w ręku. Chłopak siedzący w środku na niewielki stołku zupełnie mnie zignorował miał głowę opuszczoną, jasne włosy były rozsypane po ramionach, sięgając aż do kolan. Ręce miał ściągnięte kajdankami za plecy.
Czuła wszechobecne zimno, od którego dostawała gęsiej skórki. Nawet gdy oddychałam widać było obłoczki pary. Chłopak zdawał się być odporny na chłód, na wilgoć i samotność.
- Mam dla ciebie obiad...
- Nie chce - powiedział uparcie, głosem, który odbił się echem od więzienia, jak i od wnętrza mojej czaszki. Skuliłam się dodatkowo, starając się nadal nie wypuścić z rąk obiadu dla więźnia.
- Musisz... Nie jadłeś nic od trzech dni... - wydukałam, tracąc wiarę, że cokolwiek osiągnę. Obserwowałam jego blond włosy, bardzo długie. Dlaczego były takie długie? Na pewno nie pomagały mu w swoim zawodzie, a z tego co usłyszałam był zabójcą na zlecenie... Przełknęłam ślinę głośniej.
- Nazywam się Sky...
- Już to mówiłaś.
- ... Jak ty się nazywasz? - dokończyłam. Z drugiej strony przez chwilę trwała cisza, by zaraz przerwać ją niespodziewaną odpowiedzią.
- Mefistofeles - przedstawił się. Pokiwałam głową, przyswajając sobie tą informację. Choć trudno by było zapomnieć takiego imienia.
- Poproszono mnie, bym przyniosła ci jedzenie - wyjaśniłam, trochę spokojniej. Otworzyłam celę, wsuwając się przez wejście i zamykając je od środka. Nie miałam się czego bać, przecież nawet jeśli był zabójcą, nie zrobi tego tutaj, nie zabiłby mnie, nie miałby czym... Spojrzałam na kanapki jakie przyrządziłam w swoim niewielkim pokoiku na uboczu akademika. Nie mógł mnie przecież zabić plastikową tacką! Chyba... choć mógłby też mnie zabić gołymi rękami...
- Rozkuję cię - powiedziałam, stawiając tacę na metalowej pryczy z cienkim materacem, bez koca. W rogu stało wiadro, a jedynym źródłem światła była słaba żarówka zwisająca z sufitu. Lekko mrugała.
- N...Nie zabijesz mnie - dodałam, bardziej prosząco. Chłopak prychnął, a ramiona mu lekko zadrżały. Zaśmiał się?
- Nie zabijam dla zabawy, idiotko - zauważył, na co się wzdrygnęłam. Podeszłam powoli do jego dłoni za plecami i zaczęłam szukać odpowiedniego kluczyka. Jego zachowanie było inne od ludzi, których tutaj znałam. Wyjątkowo... normalne. Jak na zabójcę, oczywiście.
Odpięłam jego ręce, a potem odskoczyłam od krzesła i więźnia. Od razu chwyciłam się krat, otwierając je i zaraz zatrzaskując za sobą.
- Nie ucieknę - rzucił od niechcenia, obserwując mnie z pryczy. Już trzymał kanapkę w rękach. Zmarszczyłam na jego słowa brwi, przyglądając się mu uważnie, gdy już lekko podniósł głowę. Miał przystojną twarz, choć pod oczami biegły cienie zmęczenia, nadając mu wygląd... udręczonego życiem.
- Dlaczego...? - zapytałam dość naiwnie w swojej prostocie. Chłopak znów zaśmiał się lekko, ale tym razem zobaczyłam jego uśmiech, a nie tylko drżące ramiona.
- Bo nade mną stoi Szkoła Morderców, gdzie ty i większość uczniów moglibyście mnie spokojnie zabić na setki sposobów? - prychnął z nutą sarkazmu. Zacisnęłam usta, zamykając jednak celę i przyglądając się mu między kratami.
- Nie jestem uczennicą - powiedziałam tylko, odsuwając się lekko od krat. Chłopak uniósł swoje oczy na mnie, z wyraźnym zaskoczeniem. To była... nowość. Szczera reakcja, szczerego zdziwienia. Być może z powodu zaskoczenia jego zdziwieniem, albo po prostu szczerością, a nie zakłamaniem, cofnęłam się o krok. Powód był jeszcze jeden - jego przerażające oczy, w kolorze hipnotycznie jasnego błękitu. Lśniły w tej wilgotnej i ciemnej celi jak dwa kamienie szlachetne.
- Nie pierdol... Ty naprawdę jesteś taka jak ja... - wyszeptał, prawie uratowany. - Co normalna dziewczyna robi w Szkole Morderców? - zapytał zaciekawiony.
- Jestem więźniem. Jak ty - odparłam, otulając się ciaśniej swetrem. - Tyle, że moja cela jest odrobinę większa. Choć bardziej niebezpieczna - dodałam ciszej. Pokręciłam głową. Nie powinnam wdawać się z nim w rozmowy. Głupia ja.
- Nie będę cię już skuwać - powiedziałam głosem, mającym udawać pewność siebie. - Ale musisz być spokojny - postawiłam warunek. - Przyjdę jeszcze wieczorem, by dać ci kolacje i wodę - poinformowałam go, ruszając spod celi do schodów.
- Czekaj! Sky...! - jęknął chłopak. Zatrzymałam się w pół kroku i spojrzałam na blondyna o niesamowitych oczach.
- Tak?
- Przynieś więcej jedzenia - poprosił. - Dużo jem.
Miał rację. Jadł bardzo dużo. Codziennie rano, o godzinie ósmej przynosiłam mu obfite śniadanie i wróciłam do Szkoły. Mia postanowiła mnie trzymać blisko siebie. Byłam tym lekko przerażona, w końcu poznawałam ściśle tajne dokumenty, oraz więcej i więcej tajemnic Szkoły, zamieciony pod dywan, jeszcze przez mojego biologicznego ojca.
Zawsze jednak byłam odsyłana na przerwę około godziny pierwszej po południu, by przygotować Mefistofelesowi obiad. Schodziłam na dół, do cel, by podać mu je, a gdy zjadł i wymieniliśmy się kilkoma uwagami na temat kolacji, czy kolejnych posiłków... To były przyjemne rozmowy o niczym. Jednak nie zawsze były o niczym.
- Sky - zaczął pewnego razu, dźgając widelcem spaghetti. Zazwyczaj nie ociągał się w jedzeniu, dlatego zwróciłam na to uwagę.
- O co chodzi? - zapytałam spokojnie, podsuwając swoje krzesło bliżej krat celi. Mimo jego zapewnień, że nie będzie mnie zabijał oraz, że jestem bezpieczna, nie miałam zamiaru wchodzić do środka. Nieufność to cecha, którą wykształciłam dopiero tutaj i na razie dzięki niej jeszcze żyłam.
- Nurtuje mnie strasznie to co mi powiedziałaś, przy pierwszym spotkaniu - wyjaśnił. - O tym, że też jesteś tu więźniem - dodał. Skrzywiłam się, bo w duchu miałam nadzieję, że już zdążył o tym zapomnieć, albo po prostu nie będzie zwracał na nią takiej uwagi, by pytać.
- Nie jestem psychopatką, ale nie mogę opuścić terenu Szkoły. Tak zdecydował Rząd - wyjaśniłam. Mefistofeles wyglądał na jeszcze bardziej zainteresowanego.
- A więc Rząd wie o waszym istnieniu? Czyli ta informacja o jej zniszczeniu i egzekucji wszystkich psychopatów była faktycznie kłamstwem? - pytał dalej, na co skuliłam ramiona. Nie mogłam mu odpowiadać na te pytania, nie wolno mi było, Mia tyle razy mnie pouczała bym nie dała się zmusić, ani szantażować.
- Muszę już iść - orzekłam. - Wrócę z kolacją, wieczorem - dodałam, wstając ze stołka. Chłopak nie wydawał się zadowolony, a nawet obawiałam się, że zaraz może zrobić coś niespodziewanego, z czego byłabym niezadowolona. Pośpiesznie cofnęłam się od krat, by nie być w zasięgu jego rąk.
- Gdyby się dowiedzieli, że z tobą rozmawiam... - mruknęłam, bardziej do siebie niż do niego. - Zazdroszczę ci klatki. Przynajmniej nie jesteś otoczony przez psychopatów, przez ich szalone spojrzenia, przez ich obezwładniającą aurę, nie jesteś... - pokręciłam szybko głową i ruszyłam prężnym, krokiem. Kolana mi drżały, bynajmniej z zimna.
- Sky...
- Do kolacji - rzuciłam przez ramię wspinając się już po schodach.
[Perspektywa Hella Aliquid]
- Czyli co? Kiedy zamierzałaś nam powiedzieć, że przyjaźnisz się z naszym podpalaczem? - zapytałem, gdy blondynka celowała w czerwone kółko, namalowane sprayem, na pniu jednego z drzew. Kora była już w tym miejscu bardzo zmaltretowana przez poprzednich ćwiczących tu uczniów.
- Nie przyjaźniliśmy się - odparła pośpiesznie, próbując uspokoić drżenie dłoni, trzymających broń. - Ale rozmawialiśmy. Nie jest taki jak wy, potrzebuje powodu by zabijać...
- Oh, my też potrzebujemy - wywróciłem oczami. - Martwimy się o siebie, Artmate i Zector gdy zabili ratowali się przed szalonymi rodzicami? Co myślałaś, że my tak po prostu zabijamy dla zabawy?
- Nie wiem jak ty... - zaczęła, wyjątkowo niskim głosem. - Ale większość z was zabija dla intrygi, właśnie dla zabawy. Dla satysfakcji płynącej z krzyku rozpaczy. Urządzacie zabawę w kotkę i myszkę, a gdy ofiara jest zmęczona ucieczką zabijacie ją z zimną krwią. Albo gwałcicie. Co za różnica? - powiedziała z takim chłodem, że nawet mnie zmroziło. Padł wystrzał, a kula po raz pierwszy od dawna trafiła w drzewo, co prawda nie w środek kółka, ale... trafiła w pień. Sky opuściła broń, przyglądając się chwilę miejscu w które wbił się nabój, podczas gdy ja myślałem o jej słowach.
Zgwałcona przez własnego ojca-psychopatę. Żyjąca wśród psychopatów. Widziała psychopatę, który ranił jej siostrę. Być może kierowała odrazę nawet do mnie, z powodu nocy spędzonej z Kornelią. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że mimo wszystkich naszych stwierdzeń, że jesteśmy w podobnych sytuacjach... Ona nienawidziła mnie z całego serca. Tak jak każdego innego psychopatę, każdego innego, kto ją zmanipulował i zranił. Każdego kto ją zostawił. Straciła tylu ludzi, odebraliśmy ją od jej rodziców zastępczych, potem Zarę odebrał jej Tyr, a gdy zginęła Iskra...
- Wracajmy - oświadczyłem, gdy dziewczyna znów uniosła ręce z pistoletem. Tym razem jej dłonie nie drżały.
- Jeszcze nie - powiedziała cicho. - Zaczęłam chyba to łapać - dodała, palcem naciskając spust. Tym razem kula trafiła tam, gdzie miała trafić, w sam środek czerwonego kółka.
Towarzysząca nam cisza przy każdym kolejnym strzale Sk,y coraz bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że człowiek normalny, który przez tyle lat był poddawany przerażeniu i nosił w sobie tyle gniewu i nienawiści, może być bardziej niebezpieczny niż najbardziej pokręcony psychopata.
Gdy wróciliśmy z lasu, Zara rozmawiała z Tyrem. Prawdopodobnie zapewniała go, że jest w stu procentach bezpieczna, i że to ona powinna się martwić o niego. Słusznie. Sky dołączyła do nich, a ja z braku laku podszedłem do Vogela, który pakował coś do plecaka.
- Jak tam młody...?
- Jestem zajęty - warknął. Oczywiście, że to uszanowałem i odszedłem na stosowną odległość. A właściwie usiadłem mu tuż przed nosem, zaglądając do jego jakże cennego plecaka.
- Co tam fajnego pakujesz 'Q'? Dasz nam laserowe zegarki? Gdzie stoi mój Aston Martin? - dodałem sarkastycznie, przyglądając się zawartości plecaka, nim zabrał mi ją sprzed nosa. Zmarszczyłem brwi, patrząc na Niemca.
- Czy ty zbudowałeś...
- Nieistotne - warknął. - Uważam, że w starciu z Mefisto przyda nam się coś więcej niż chore zapędy zemsty - dodał, na co musiałem przytaknąć. Bo tak właśnie było, powinniśmy mieć ze sobą cały arsenał!
- Gdzie Alva? - zapytałem, wstając z ziemi, po uznaniu, że zasłużył na spokój.
- Od kiedy interesuje cię mój android? Jej do łóżka nie zaciągniesz. Przynajmniej tak podejrzewam - prychnął, przez co straciłem do niego szacunek, uzyskany chwilę temu.
- Chcę porozmawiać z nią o stanie Deana. Ma zamiar przejść kawał drogi, a gdy stąd widziałem go ostatnio, ledwo stał na nogach - wyjaśniłem. Vogel wzruszył ramionami.
- Pewnie w szałasie. Bliźniaki przynieśli tam broń, więc może ustalać tam z Dyrektorem strategię nim wyjdą - dodał. Skrzywiłem się, kiwając głową.
- Jasne. Baw się dalej, Vogel.
- Nie ma sprawy - odparł, zupełnie nie przejmując się już moją osobą i ponownie skupiając się zupełnie swoim plecakiem. Ruszyłem w stronę szałasu, mijając Artmate i Zecotra, którzy próbowali się obwiesić jak największą ilością magazynków. Przy nogach mieli po dwa pistolety, oraz noże. W kieszeni Artmate widziałem granat dymny.
Nikt mi nie powiedział, że idziemy na wojnę. Od razu zacząłem się zastanawiać, gdzie podziałem bicze mojej matki, oraz czy powinienem wziąć też jakąś broń palną. Z drugiej strony powinniśmy być raczej przystosowani do tropienia, a nie mordowania. Nie miałem jego zamiaru przerywać bliźniakom przygotowań. Wyglądali na mocno zaaferowany co coraz bardziej mi się nie podobało. Gdy wszedłem do szałasu moje obawy tylko się powiększyły.
Dean trzymał swój karabin snajperski i typowym sobie, zaciętym spojrzeniem, słuchał jakichś wyliczeń Alvy.
- ...przy dobrej pogodzie, wietrze, oraz stałym tempie, do Kapitolu dotrzecie w trzy, do pięciu godzin marszu - powiedziała, unosząc wzrok na Dyrektora. - Dasz radę?
- Leki jakie znaleźli w szpitalu utrzymają mnie przez dwanaście godzin. Potem powinienem wrócić do odpoczynku - wyjaśnił. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, odpocznę już na miejscu, tak jak reszta rannych, albo wymagających pomocy - powiedział. Dopiero potem zauważył mnie, pochylonego w wejściu. Uśmiechnął się słabo, z przyćmionymi iskierkami szaleństwa w oczach.
- Weź coś dla siebie Hell. Może wam się przydać...
- Co ty pieprzysz? - mruknąłem. - Mamy znaleźć tylko Mefistofelesa i go zabić, a bliźniaki szykują się na trzecią wojnę światową - zauważyłem, wchodząc w głąb szałasu. - Jaki ty im rozkaz wydałeś?
- Wyraźny - odparł. - Mefistofeles nie działa sam. Działa z Morcorpem - powiedział, a jego uśmiech znikł. - A skoro działa z Morcorpem, oznacza to też, że zamierza nas sprzątnąć z powierzchni ziemi. Podążajcie za nim, zabijacie, a na koniec staracie się ujść z tego cało - streścił, ładnie podsumowując i związując kokardką wszystkie moje obawy. Skrzywiłem się i rzuciłem spojrzenie Alvie. Android wycofała się, mówiąc coś, że idzie przygotować zespół pod przewodnictwem Zary. Zostawiła mnie i Deana samych sobie.
- Chcę by zginął Hell - powiedział tylko, a jego głos zmienił się o 180 stopni. - Chcę zobaczyć jego krew na waszych rękach, chcę zobaczyć jego odciętą głowę. Rozumiesz?
- Wiem, że jesteś wstrząśnięty śmiercią Julie, ale musisz się uspokoić - mruknąłem, podchodząc bliżej Dyrektora. - Gdzie chłodne myślenie, gdzie snajperskie opanowanie? Jesteś Dyrektorem tego bagna, nie daj się porwać emocjom... - dodałem. Dean nie wyglądał na przekonanego. To była raczej mina z rodzaju tych, które mówią "nie posłucham cię, nie ma nawet takiej opcji".
- Zabił Julie, zabił pozostałych uczniów i naprawdę zniszczył Szkołę. To piekło zostało zdobyte, cel Mefisto i całego Morcopu został osiągnięty... - mamrotał jak obłąkany, ale nie w ten sam obłąkany sposób co zwykle. To było gorsze.
- Wiem - mruknąłem. - Ale wpierdalamy się w sam środek pułapki - dodałem, łapiąc ramie Deana i lekko je ściskając. Był całkowicie spięty.
- Chcę zemsty... - szepnął tylko, zachrypniętym głosem. - Musimy się zemścić. Musimy przeżyć. Zaatakowali nas, myślą, że uciekniemy z podkulonym ogonem? - mówił z coraz większym napięciem i przejęciem. - Nigdy Hell. Nigdy nie możemy uciekać. Powierzam ci misję, powierzam ci ludzi. Masz zniszczyć zagrożenie.
- Zagrożenie dla kogo? - jęknąłem. - Może Morcorp jest odpowiedzią na zagrożenie ze strony psychopatów? Czy nie tak działa świat? Psychopaci zginą z rąk sprawiedliwości?
- Sprawiedliwości?! - powtórzył. - Morcorp jest zwykłą firmą. Dla tych ludzi zabójstwa są po prostu opłacalne, po prostu... nie myślą o tym tak jak my, nie myślą o zabójstwie jak o akcje przemocy, akcie okrucieństwa, nie podziwiają tego tak jak my. Oni mordują tych, którzy im przeszkadzają. To są prawdziwi psychopaci, Hell. Wyrachowani, nie czerpiący z morderstwa nic prócz dalszej drogi do wyimaginowanego celu zajęcia miejsca jako pierdolony Bóg tego świata...
- Dean, cholera, weź oddech - kontynuowałem spokojnym głosem. - Musisz się uspokoić, serce ci nie wytrzyma jak tak dalej pójdzie...
- Jeśli nie wyruszysz by zniszczyć Morcorpu, zginę szybciej niż przez zawał - przerwał mi grobowo. - Wszyscy zginiemy. Wybici jak szczury - mówił dalej. - Szkoła padła, ale my nie możemy zginąć. Ten sztucznie stworzony świat, państwo... Od początku byliśmy skazani na śmierć, od początku...
- Dobra, rozumiem - mruknąłem i potrząsnąłem trochę ramieniem. - Uspokój się... Idziemy tam, wyciągnę kuzynowi odpowiedzi przez flaki, a ty w tym czasie spróbujesz... przeżyć - skrzywiłem się i puściłem go. Mężczyzna spojrzał na mnie swoimi lśniącymi, zielonymi oczami. Nie czaił się w nich już mrok, a zmęczenie. Jakby ta kurtyna ciemności, miała zasłaniać to jak słaby na zdrowiu i duchu jest Dyrektor.
- Boję się zmian Hell, ale teraz? Teraz nawet nie mamy już opcji - jęknął cicho i przymknął oczy. Skrzywiłem się, ale z westchnieniem, objąłem Dyrektora.
- Weź się w garść idioto - uznałem tylko. - Nie czas na obawy. Idziesz i spluniesz Rządowi w twarz, a potem wywalczysz nam drogę na wolność - uznałem klepiąc go po plecach. Usłyszałem tylko ciche parsknięcie.
Zgrywanie twardego było trudno, tym bardziej, że obawy Deana wzbudziły i moje uśpione obawy. Nie martwiłem się, że to pułapka. To było wręcz oczywiste. Martwiłem się, czy aby na pewno tylko pułapki powinienem się obawiać, czy może tego, co za nią stoi. Kto za nią stoi.
[Perspektywa Zary Xanthopoulos]
Rozstaliśmy się w obozowisku. Tyr, wraz z resztą ekipy Hella oraz moją przyrodnią siostrą wymaszerowała pierwsi. Szli zwartym szykiem, Sky i Vogel w wewnętrznej części grupy. Ja ze swoją częścią wyruszyłam najpóźniej ze wszystkich. Byliśmy najliczniejszą grupą, pełną młodych ludzi, czasem dzieci.
Prowadził Kilian - blady chłopak, bardzo chudy, ubrany głównie w odcienie ciemnej zieleni i czerni. Szedł lekko przygarbiony, rozglądając się nieustannie. Czasami przystawał na kilka sekund, uginając kolana, jakby szykował się do biegu, jednak zaraz mu przechodziło i szliśmy dalej.
Roy Knight szedł u boku Septimusa, bardziej na końcu naszej grupy. Sam Roy zaproponował, by ktoś z nim szedł. Wyjaśnił to bardzo krótko:
- Jestem głodny - odparł, gdy go zapytałam o tą decyzję. Musiałam mu też przyznać część racji - odkąd wchodziliśmy coraz głębiej w las, zaczął się robić coraz bardziej niespokojny. Wiedziałam co przeszedł jako dziecko. Porwany, zmuszony do życia w niewoli, został zmuszony do zjedzenia konającego człowieka, swojego wuja, by samemu przeżyć. Za każdym razem gdy sobie o tym przypomniałam, ściskało mnie w przełyku, na myśl o kilkuletnim dziecku, z kawałkiem ludzkiej skóry między zębami. Roy opowiadał kiedyś Sky, że był do tego zmuszany wielokrotnie, a choć nie zdarza się często by żołądek mógł strawić mięso ludzkie, przez taki tryb życia, po kilku latach Roy stał się wręcz fenomenem naukowym, potwierdzeniem na teorię ewolucji i mutacji na potrzeby przeżycia. Nie zmieniało to faktu, że jego życie zmieniło się nie do poznania.
To co my trawimy, dla niego jest bezwartościowe. A to, co my nazywamy kanibalizmem, on przeżywa jako obiad.
W Szkole radziliśmy sobie z tym, niezbyt apetycznie. Zazwyczaj podawano mu posiłki ze specjalnie przygotowanego mięsa ludzkiego, którego pochodzenia nie znaliśmy. Roy jednak zapewniał nas, że jest w porządku nie mniej...
Nikt się nie zastanawiał nad pochodzeniem mięsa dla Roya. Kiedyś przypuszczałam, że mogły być to oprawione zwłoki po torturach Deana, jednak Dyrektor upewnił mnie niejednokrotnie, że wszystkie zwłoki trafiają do krematorium. Później coraz bardziej zaczęłam się obawiać dostaw jedzenia z Rządu do Szkoły.
- Niedaleko będzie polana - poinformował nas Kilian. - Przed zmrokiem będziemy na miejscu.
- Będzie tam bezpiecznie? - zapytałam, choć nie łudziłam się na pozytywną odpowiedź. Blady tropiciel, obrócił się w moją stronę.
- Jest wiele rzeczy, których się obawiam, jednak to najbardziej bezpieczne miejsce w tym niebezpiecznym lesie - zapewnił, idąc dalej. Kilka mniejszych chłopców westchnęło ciężko, idąc dalej. Wszyscy byli na skraju wytrzymałości.
- Więc idziemy na polanę... - westchnęłam, przyglądając się każdemu z osobna. Wszyscy byli tak samo zmęczeni, spragnieni i głodni.
Mieliśmy plan by rozbić obóz w jakimś bezpiecznym miejscu i uchronić cię przed wysłannikami Rządu, czy innymi atakami ze strony Morcorpu. Nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać, a odkąd Szkoła Morderców przestała pełnić swoją rolę jako rynsztok dla odrzuconych ze społeczeństwa, niewielu z tej grupki potrafiło się bronić, albo zrobić cokolwiek innego niż pogrążenie w przerażeniu i obłędzie. Ci ludzie nie umieli już zabijać, oni umieli tylko się bać i coraz bardziej zamykać się w sobie, chowając delikatną i wrażliwą duszę.
Wiedziałam o tym i jako jedyna, która nie ukrywała swojego strachu, czułam się silniejsza niż wszyscy tu zakwalifikowani jako "niebezpieczni mordercy".
- Zara...? - szepnął ktoś do mnie, na co natychmiast sięgnęłam do pistoletu przy pasku. Kwestie bezpieczeństwa. Na szczęście zaraz go puściłam, gdy zobaczyłam Roya. Nadal był blady, ale wydawał się spokojniejszy niż jeszcze kilka chwil temu. Choć... czy minęła chwila, czy godzina? Ile już szliśmy przez ten dziewiczy las?
- Co się stało, Roy? - zapytałam łagodnie, idąc dalej. Starałam się grać jak najspokojniejszą, co nie było dla mnie żadnym wyzwaniem. Nauka czyni mistrza. A ja byłam arcymistrzynią kłamstwa.
- Chciałbym zapytać o to samo - mruknął, dziwnie ściszając głos. - Dziwnie pachniesz - dodał, na co natychmiast się spięłam. Nie powstrzymałam też odruchu sięgnięcia do brzucha, co było kolejnym błędem. Chłopak już wiedział. Nie sądziłam, że zmianę zapachu i wyglądu można tak łatwo zauważyć, ale mogłam się tego spodziewać po kimś dla kogo zapach ludzki jest bardziej naturalny.
- Szybko się zorientowałeś... - mruknęłam jedynie, na co Roy zmrużył oczy.
- Być może dlatego, że mam dwoje oczu - zauważył, na co skrzywiłam się znacząco. Naprawdę wspomnienie teraz o jednym oku mojego narzeczonego było ciosem poniżej pasa. Martwiłam się o niego.
- Gdyby wiedział, pewnie już byśmy uciekli ze Szkoły - westchnęłam. - Albo gorzej... Tyr nie jest gotowy na dziecko...
- A jest jego...? - zapytał nieśmiało kanibal. Ponownie się skrzywiłem teraz jednak obrzydzenie odnosiło się do mnie.
- Tak. Alva wielokrotnie sprawdzała. To na sto procent dziecko Tyra... Co nie zmienia faktu, że on może go nie chcieć. Chyba... mimo tylu lat w swojej długowieczności, nie doszedł jeszcze do tego poziomu odpowiedzialności... - wyjaśniła cicho. Roy pokiwał głową, co prawda tylko udając, że rozumie.
Nie miałam jednak czasu poprosić go, by mnie nie zdradził, dopóki sama nie powiem o wpadce narzeczonemu. Wszystko wydarzyło się szybko, gdy usłyszeliśmy zawodzenie wilków z oddali.
Cała nasza grupa przystanęła, a Kilian z początku grupy obejrzał się w panice dookoła siebie, znów szykując się do biegu.
- Polują - powiedział przez ramię i ruszył biegiem, gdy kolejne wycia poniosły się echem po lesie. My, mimo zmęczenia ruszyliśmy pędem za nim. Sięgnęłam do kabury, wyciągając pistolet. Tylko ja, kanibal Roy oraz dwoje starszych chłopców z grupy miało broń. Tylko ja jednak miałam zapasowe magazynki.
Krótkie nóżki dzieci nie nadążały za tempem jakie nadał wychowany przez dzicz Kilian, jednak dzielnie się trzymały. Biegły ile pozwalały im na to siły. Septimus nadal zamykał naszą grupę, jednak on nie miał żadnej broni. Roy biegł po boku, zamykając grupę wraz z pozostałymi posiadaczami broni. Ja dołączyłam do Septimusa na końcu, ledwie omijając drzewa, czy wystające korzenie.
Ujadanie i wycie nieuchronnie się zbliżało.
Wpadliśmy jednak na polanę, cali zdyszani. Faktycznie był to niewielki obszar, dookoła otoczony lasem. Wydawało mi się, że widziałam jakieś resztki fundamentów niewielkiego domku, jednak nie to teraz zaprzątało moje myśli.
Za nami wypadły wilki. Zmrok zapadał już, oblewając polanę ostrym, czerwonym światłem zachodzącego słońca. Wszystko wyglądało jakby było skąpane w gęstej, gorącej krwi.
Od strachu szumiało mi w uszach, a jedyne o czym mogłam myśleć, to życie, które nosiłam w brzuchu, oraz naładowany pistolet wycelowany w wilka, niebezpiecznie zbliżającego się do naszej grupy.
Dzieci ścisnęły się w ciasne koło, a Roy i Septimus zasłaniali je własnymi ciałami. Cofałam się do nich, obserwując jak wilki powoli wyłaniające się z ciemnego lasu powoli nas otaczają.
- Strzelaj - pośpieszył mnie Kilian, chowając się wśród grupy, na co syknęłam tylko, nadal z wysoko uniesioną bronią i zaciśniętymi zębami. Nie mogłam załatwić wszystkiego strzałem, sprowokowała bym zwierzęta do ataku. Musiałam wyczekać dobry moment. Nie mogłam też zbyt długo zwlekać - otoczeni nie mielibyśmy szansy.
- Przygotujcie się - zarządziłam, i stając twardo na nogach, wycelowałam między oczy wilka, najbliżej naszej ściśniętej grupy.
Tak jak się spodziewałam, wilki rzuciły się bez opamiętania na nas jak na słabą zwierzynę. Oddałam jeszcze trzy strzały - dwa z nich były celne i uśmierciły drapieżnika. Jednak pozostali strzelcy nie mieli tyle szczęścia ile miałam ja, uczona strzelania do celu od dziecka, przez nikogo innego jak zimnokrwistego mordercę.
- ROY! - wykrzyknął ktoś, na co sama odwróciłam się gwałtownie. Kanibal wybiegł z ciasnego grona do przodu, by ściągnąć na siebie uwagę wilków, które z prędkością światła otaczały go, blokując dalszą możliwość ucieczki. Idiota!
Wycelowałam i oddałam strzał. Jeden wilk padł, na co zareagowały inne. Strzały z pistoletu rozdrażniony je, nie mieliśmy już szans by uciec od ich wściekłości. Kolejne strzały oddał już Roy, nie były celne, ale jakimś cudem zwierzę padło. Ostatni został zastrzelony przed skokiem w stronę idealnej ofiary.
Gdy las ucichł, a dookoła nie niosło się echo wystrzelonych pocisków, ani wilczego zawodzenia, wszyscy praktycznie przewrócili się na trawę.
Adrenalina powoli schodząc ze mnie niczym alkohol, powodowała ciężkie zawroty głowy. W jednej chwili poczułam, że bolą mnie mięśnie o których nawet nie miałam pojęcia.
- Roy... - sapnęłam, na tyle głośno, by mnie usłyszał. - Ty... skończony idioto - wycharczałam. Chłopak zaśmiał się, co wprawiło mnie w jeszcze większą furię. Był to jednak nerwowy śmiech, którym jak zawsze starał się zasłonić, to jak bardzo się bał.
- Tam - westchnął Kilian, podnosząc się z trawy, bo chwilowym odpoczynku. - Tam są pozostałości po domkach... Była tu lata temu szkółka leśna... - wyjaśnił nasz tropiciel i ruszył w jej stronę. Chwilę podążyłam wzrokiem za chłopakiem, a potem sama próbowałam ogarnąć wzrokiem krwawe plamy wilków, które były wszędzie.
- Lepiej one, niż my - oświadczył chłodno Septimus, widząc mój wzrok, na co prychnęłam tylko. Schowałam pistolet i nie próbując ukryć tego odruchu sięgnęłam do brzucha, który jeszcze przez parę miesięcy nie będzie okazywać ciąży.
- Ta... Lepiej one niż my - powtórzyłam, a potem ruszyłam w stronę starej zabudowy.
#hello there...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro