Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XLIII

Siedziałem obok łóżka, gdzie aparatura wydawała z siebie miarowe piknięcia. Twarz Deana była rozluźniania, a oddech równy, choć słaby. Jakby spał.
Jakby spał... wolałem sobie to powtarzać niż "nie wiemy czy się obudzi".

Blisko dwie godziny po przyjęciu serum czekałem z Zarą, Artym i Sky pod drzwiami. Tyr z Alvą nadal byli w środku i starali się pobudzić akcję serca Trzeciego.
Atmosfera była napięta. Sky spacerowała w te i we te, jakby rozładowując napięcie, które nią targało. Zara opierała się o ścianę przy drzwiach. Jej twarz nie okazywała wielu emocji. Zresztą jak zawsze odkąd ją znam. Nie okazuj uczuć, nie okazuj łez. Nawet gdy ją gwałcono, gdy ją raniono... była silna. Teraz stała w milczeniu, patrząc co jakiś czas na mordercze tempo spacerów Sky.
- Druga godzina - oświadczyłem grobowo. Blondynka jęknęła cicho, jakby ta informacja dodała jej dodatkowego ciężaru na barkach.
Sam siedziałem na przeciw drzwi, wpatrując się to w zegarek na ręku, to w drzwi do szkolnego szpitala. Liczyłem sekundy, liczyłem minuty. Było trochę łatwiej uświadomić sobie jak długo czekam. Z jednej strony chciałem wiedzieć jak długo już czekam. Ile czasu minęło. Z drugiej strony byłem wściekły na siebie, że uważam Deana już za martwego i liczę minuty, by określić godzinę zgonu.
W momencie, kiedy byłem prawie pewien iż za moment sam umrę przez ciężar atmosfery, drzwi uchyliły się powoli. To Tyr. Zara natychmiast rzuciła mu się w ramiona, okazując w końcu żal i ból jakie w sobie nosiła. Przerażające było widzieć te emocje na jej twarzy, jednak jeszcze gorsze było dostrzeżenie ich na twarzy Tyra. Był blady. Ściskał Zarę, jakby właśnie tego potrzebował. Drugiego człowieka.
Obawiałem się najgorszego.
Na szczęście nie zostałem zmuszony do pytania. Gdybym zaczął pytać, pewnie zacząłbym krzyczeć, a gdybym zacząłbym krzyczeć, wpadłbym w furię. Gdy już furia by minęła, po prostu zacząłbym płakać tak rzewnie, jak płakała Alicja w Krainie Czarów, tworząc wokół siebie morze.
- I jak...? - zapytał Arty za nas wszystkich. Tyr westchnął. To był dobry znak. Gdyby milczał, uznałbym, że nie wie jak przekazać nam najgorsze. Jednak gdy wzdychał, po prostu szukał słów by opisać nam co się dzieje.
- Żyje - oświadczył. - Ale nie obudził się jeszcze. Jeżeli nie obudzi się do rana... Nie wiem czy będzie miał szansę obudzić się już kiedykolwiek - wyjaśnił grobowym tonem.
Żyje, ale nie do końca. Świetnie.
Zrobiłem krok do przodu, w stronę drzwi. Tyr spojrzał na mnie niepewnie.
- Musisz odpocząć.
- Odpocznę tam.
- Chyba nie rozumiesz...
- Nie chce rozumieć - upierałem się. Zara odsunęła się już od narzeczonego i patrzyła to na mnie to na Jednookiego. Położyła mu dłoń na piersi, patrząc łagodnie.
- Niech czuwa przy nim. Najwyżej uśnie na jednym z łóżek. Albo nawet z Deanem. Nie sądzę by mu to przeszkadzało - uznała.
W tej chwili, wydało mi się to niesamowicie zabawne i smutne jednocześnie. Jednak po namowie kobiety, Tyr odsunął się, robiąc mi miejsce w drzwiach.
Minąłem próg, po raz kolejny dziś wchodząc do szpitala. Przyjęcie serum zdawało mi się już zupełnie nieistotne. Ot, kolejny element dodany do historii. Znaczący więcej niż w tej chwili rozumiałem.
Ale nie chciałem rozumieć. Niczego w tej chwili nie chciałem rozumieć. Nie chciałem rozwiązywać zagadek, nie chciałem walczyć z wyższym złem, nie chciałem uwolnić Szkoły oraz dzieci okrutnie potraktowanych przez los. Nie liczyło się już dla mnie tamto spotkanie z rodziną w zaświatach. Nic się już nie liczyło, niczego już nie chciałem rozumieć.
Usiadłem na stołku obok łóżka Deana. Miał zapadnięte policzki oraz nienaturalnie bladą twarz. Wyglądał jak świeży zombie. Jego wyraziste kości policzkowe tylko to potęgowały. Przerażające.
Dopiero teraz, gdy leżał w zwykłym podkoszulku, przykryty do pasa kocem, dostrzegłem jaki był chudy. Mimo mięśni, jego tkanka tłuszczowa była totalnie zminimalizowana. Na rękach było widać żyły. Na wewnętrznej części łokci prócz żył były także niewielkie blizny. Jedne stare - jak te od przypaleń papierosa, które nosił na sobie od dziecka - a inne nowe. Jak rany po strzykawkach.
Brał narkotyki? To przypuszczenie mną wstrząsnęło.
Być może mój wstrząs był uzasadnieniem wychowania w świecie, gdzie takie rzeczy były nie do pomyślenia. Mimo tego, palenie nie wydawało mi się tak abstrakcyjne jak branie w żyłę. Nie wiedziałem co o tym myśleć. A może nie chciałem.
Mimo wszystko, oddychał. Widziałem jak jego klatka piersiowa unosi się i opada miarowo. Zupełnie tak, jakby wszystko było w porządku, a Dean miał się zaraz obudzić. Zupełnie tak, jakbym znów w nocy przechodził korytarzem pokoju, a przez uchylone drzwi dostrzegałem śpiącego Dyrektora.
Gdy byłem z Kornelią, też spałeś? Czy może siedziałeś wściekły w łóżku, zastanawiając się jakie tortury by na niej zastosować? A może zastanawiałeś się, jakby to było być na jej miejscu? Lub chciałeś bym to ja zajął miejsce Kornelii, a ty moje?
Nigdy cię nie rozumiałem Dean. To chyba był nasz podstawowy problem.
- Braciszku...? - zapytał cichy głos. Ja skinąłem głową, nie odwracając się do Julie. Sama do mnie podeszła. Obrzuciła wzrokiem wrak człowieka jakim byłem, a potem przysunęła się do łóżka, do Deana. Pogłaskała go po głowie, z czułością niemal matczyną. Kiedy ona tak dorosła...? Kiedy z dziwnego dziecka, stała się szalenie niebezpieczną, ale kochaną dziewczyną? Umknęło mi to. Jak wiele innych rzeczy.
- Tyr mówi...
- Nie chce wiedzieć - wyszeptała, dość stanowczym szeptem. - Chcę tu zostać - dodała, cofając się nieznacznie i stając obok mnie. Pokiwałem głową. Cóż innego mogłem powiedzieć? Zabronić jej? I tak by nie posłuchała. Pewnie jeszcze rzuciłaby się na mnie z nożem.
- Prześpię się - oświadczyłem zamiast jakiegokolwiek komentarza do jej postanowienia. Wstałem ze stołka i opadłem na łóżko szpitalne, wątpliwej wygody.
Nadal czułem buzującą, obcą substancję we krwi. Nie mniej nie była n tyle agresywna, że dotyk żył sprawiał mi niewyobrażalny ból. Nie mniej, nadal było to czuć.
Wyraźnie.
- Jeśli poczujesz się zmęczona to wróć do pokoju - poprosiłem Julie. - Ja z nim zostanę. Popilnuję go.
- Dobrze - uznała. - Chciałby tego - dodała, a mi ścisnęło się serce. Mówiła tak, jakby już on nie żył.
A musi żyć.

[Perspektywa Deana Pittersa]

Stałem w jasno oświetlonej kuchni. Ostre, ciepłe światło wpadło przez okna, przysłonięte tylko lekkim materiałem firanki. Musiałem zmrużyć oczy, wpierw zaskoczony. Gdy zacząłem odzyskiwać wzrok, cały obraz wydał mi się zbyt rozmazany, zbyt jasny i zbyt ciepły. Jakby po mroźnej czerni, po tonięciu w nicości, wynurzył się.
Niczym łabędzi śpiew, ostatnie tchnienie, ostatnie myśli... stałem tu, w obcej kuchni, a światło zachodzącego słońca padało przez okno.
Jednak... to nie była obca kuchnia. Tylko skąd ją pamiętam na tyle dobrze, by wiedzieć, że w szafce nad moją głową znajdę garnki, a zmywarka jest zaraz przy wyjściu?
Zrobiłem kilka kroków do przodu. Poruszyłem się wolno, sennie, niechętnie... jakby obumarłe serce chciało już spać. Ja jednak poruszałem się. Myślałem intensywnie, żyłem, nie dałem mu spocząć. Nie poddawałem się.
Przeszedłem przez kuchnię, minąłem próg, a otwór zaprowadził mnie do salonu. Niewielki, przypominający zwykłe kawalerki. Kanapa, fotel i telewizor. Pod ścianą w łagodnym kolorze stała komoda z książkami i jakimiś ramkami. Pustymi ramkami.
Ktoś siedział, zatopiony w kanapie. Przeskakiwał z kanału na kanał, niczym znudzone dziecko. Zmarszczyłem brwi.
- Julie...? - zapytałem, lecz mój głos był dziwnie przytłumiony.
Postać schowana za oparciem kanapy się nie poruszyła.
Z kolejną dozą wysiłku przeszedłem przez część salonu, by odkryć, że na kanapie siedziałem...
- Ja...? - zapytałem sam siebie, siebie sprzed piętnastu lat. Dzieciak uniósł na mnie wzrok, wyłączając telewizor.
- Tak - powiedział, jakby to była najoczywistszą rzecz na świecie, a tą rozmowę przeprowadzaliśmy już setki razy. Ja byłem jednak, co najmniej wstrząśnięty.
- O co chodzi? Co ja tu robię...?
- Przecież mnie zabiłeś - oświadczył. - Zabiłeś mnie, w momencie gdy zabijałeś rodziców. Gdy ich mordowałeś z zimną krwią każdego z tych ludzi - powiedział, co w tych dziecięcych usteczkach zabrzmiało trzy razy gorzej.
- Chodzi ci... - spojrzałem już ze zrozumieniem na niego. - Zabiłem w sobie dziecko, a wskrzesiłem pierwotny instynkt... mordercę...
- Tak - powiedział po prostu. Choć jeszcze nic nie było dla mnie proste.
- Więc dlaczego jesteś tu ze mną?
- Bo ty też nie żyjesz - oświadczył bez sekundy zawahania. - Twoje serce stanęło, serum cię zabiło, jesteś...
- Nie! - przerwałem wstrząśnięty, choć w głębi serca potwierdziło się tylko to, co już wiedziałem. - Nie jestem martwy... - przeczyłem samemu sobie. - Nie jestem... Muszę żyć, rozumiesz? - rozejrzałem się spanikowany szukając czegokolwiek co by zaprzeczyło tym słowom. Światło. Światło padające z okien.
- Tam! - wskazałem. - To moje życie!
- Nie, nie, nie - zaśmiał się dzieciak. - Tam, jest twoje miejsce. Twój nowy dom rozkoszy, w którym odpoczniesz po tym bolesnym doznaniu. Życie... - obrócił się i wskazał schody, które prowadziły w dół. Było tam ciemno, ponieważ tylko do tego miejsca nie sięgało oślepiające światło zza okna.
- Jest tam?
- Schody są strome, dziurawe, niebezpieczne... A na ich końcu czeka cię coś strasznego.
- Co takiego? - dopytywałem dalej, czując jak świat rozmywa mi się przed oczami.
- Życie. Rzeczywistość. Świat w którym jesteś Dyrektorem ośrodka dla nienormalnych... naprawdę chcesz tam wrócić?
- Tak! - wykrzyknąłem niemal płaczliwie, krzycząc wszystko co w sobie nosiłem. - To moje życie! To wszystko co mam!
- Umierając będziesz miał wszystko co chcesz - odparł, wzruszając lekko ramionkami, niewinnie patrząc na mnie tymi wielkimi zielonymi oczami. - Wszystko o czym zamarzysz... wszystko to będzie twoje - powtarzał dalej.
Pokręciłem natychmiast głową. To była pokusa. To była pokusa pójścia na skróty, na pewno. Jednak bałem się śmierci bardziej niż czegokolwiek na świecie. Nie mogłem dać za wygraną, nie mogłem pokazać słabości, nie mogłem się poddać...!
Czekali tam na mnie. Na pewno. Wszyscy stali dookoła mnie i starali się mnie pobudzić. Na pewno!
- A co jeśli pozostali też nie żyją? - zapytał niespodziewanie mały chłopiec, prawdopodobnie czytając mi w myślach. Albo powiedziałem to na głos? Sam już nie wiem. Wszystko mi się mąci..- Jak to?
- Co jeśli pozostali, Zara i Hell też nie przeżyli przyjęcia serum? - sprecyzował, na co wstrzymałem zatrzymany oddech, a stojące serce, stanęło z przerażenia raz jeszcze.
- Nie...
- To możliwe - wzruszył ponownie ramionami. - Hell od dawna pali i jest prawdopodobnie uzależniony od kofeiny. Zara przyjęła zastrzyk w samo serce. Nie bez przyczyny...
- Fakt - szepnąłem. - Może ma raka?
- Celowałbym w innego pasożyta - odparł miękko, a potem zachichotał niewinnie. - A ty przecież nie pochwaliłeś się nikomu ostatnimi wynikami badań! Ani nie powiedziałeś nikomu innemu prócz Alvie, że mamy arytmię!
- Zamknij się - warknąłem. - Prawdopodobieństwo napadu podczas przyjęcia serum było...
- Jesteśmy samolubnymi gnojami, prawda? - powiedział dość cicho, patrząc mi prosto w oczy, z tym samym błyskiem, który zazwyczaj przeraża moich przeciwników. - Chciałeś jak najszybciej przyjąć serum, by zatrzymać rozwój swojej choroby? Nie musiałeś go przyjmować, brałeś leki, jednak tobie było za mało. Okłamałeś wszystkich, okłamywałeś siebie, mnie, a teraz widzisz gdzie jesteśmy?!
Wciągnąłem gwałtownie powietrze, aż w płucach mi zagwizdało. Jednak nie krzyknąłem, nie ryknąłem, nie rzuciłem się z pięściami. Nie. Zrobiłem coś innego.
Złapałem dzieciaka w pasie i mimo bólu, mimo ciężkich ruchów, mimo całej przeciwności tego podświadomego świata przerzuciłem samego siebie przez ramie.
- Co? Co ty...
- Idziemy razem - wycharczałem. - Idziemy razem... stawić czoła temu, co nas czeka...
- Nie chce! - krzyknął, zaczynając się wyrywać. Jednak jemu poruszanie szło równie mozolnie co mi. - Nie chce żyć! To do bani! Ja nie chce...
- Potrzebuję cię jak nigdy - mówiłem dalej, zbliżając się do ciemnych schodów prowadzących na dół. - Potrzebuję twojego spojrzenia, potrzebuję racjonalności, potrzebuję... potrzebuję marzyciela w sobie, by zrozumieć jak naprawić mój świat!
Nacisnąłem stopą pierwszy schodek. Zaskrzypiał. Po przełknięciu śliny ruszyłem ku kolejnym schodkom. Dzieciak na moim ramieniu się uspokoił. Przestał się ruszać i wyrywać, teraz zwisał po prostu na moim ramieniu.
Dopiero na piętnastym stopniu (liczyłem) zacisnął rączkę na moich plecach, jakby chciał powiedzieć "prowadź, ufam ci".
- Wracam do was... Wracam Julie... - wyszeptałem, przestępując na schodek siedemnasty, mimo braku szesnastego. - Wracam Hell...

[Perspektywa Hella Aliquid]

Patrzyłem, z twarzą wciśniętą w poduszkę, z drugiego łóżka na uśpioną twarz Deana.
- Dlaczego nam wcześniej nie powiedziałaś? - zapytałem Alvy, która z samego rana przyszła powiedzieć mi prawdę. - Dlaczego nas nie ostrzegłaś? On teraz umiera...!
- Powiedział, że to nic takiego - wyjaśniła spokojnie. - Że to nie możliwe. Przed przyjęciem serum wziął swój lek, odczekał odpowiednią ilość czasu, a potem...
- Serum zmienia strukturę każdego z naszych mięśni - powiedziałem cicho, próbując cytować Tyra. - Także tych słabych mięśni, utrwalając je w tej formie i nie pozwalając się zmienić na długo. Dlatego gojenie ran, czy blizn trwa tak długo...
Mimo woli spojrzałem na swoją rękę. Nie było już na niej czarnych nici, ponieważ usunęliśmy. Tyr uznał, że to nie będzie zdrowe dla mojej długowiecznej skóry. Teraz pozostało tylko kilka blizn po starej ranie, a także ślady po miejscach gdzie skórę przebiła nić.
- Wiedział o tym - zapewniła mnie. - To był jego wybór...
- Durny wybór durnego człowieka!
- Nie... prawda...
Podniosłem i odwróciłem gwałtownie głowę w stronę drzwi szpitala by sprawdzić kto to powiedział i wyżyć się w końcu na kimś. Całą noc czekania, całą noc czuwania, odliczanie godzin do poranka, do wschodu słońca... By teraz się poddać...
- Nie jestem... debilem... debilu - wyszeptał do mnie Dean, uśmiechając się krzywo pod nosem, ledwie uchylając powieki.

























#Pozdrawiam z pleneru malarskiego w Kazimierzu Dolnym. <3
Jest ślicznie!

#Capricornuss

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro