Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XLII

Alva zacisnęła palce na moim przedramieniu, chcąc podać zastrzyk. Ten sam zastrzyk, który dostali już Zara i Dean.
- To szaleństwo. Dodatkowo szalenie niebezpieczne! - warczał Tyr zdenerwowany. Siedział obok swojej narzeczonej, tuż przy łóżku w szpitalu Szkoły Morderców. Zaraz pogłaskała jego dłoń z troską.
- Wiemy. Ale ty przeżyłeś - zauważyła. - To tylko chwilowe zatrzymanie akcji serca. Spowodujemy śmierć kliniczną, a zaraz potem nas obudzicie podając zastrzyk z adrenaliny - przypomniała.
- Ty po otrzymaniu serum także umarłeś - przypomniałem. - Odtworzymy to, by serum na pewno zadziałało.
- Poza tym w kronikach dyrektora jest wspomnienie, że sam gdy poddał się zabiegowi, umarł na stole, a następnie po krótkiej reanimacji obudził się - dorzucił Dean, popierając mnie. Tyr spuścił ramiona bezradnie, nadal trzymając się jej dłoni. Gdy Alva puściła mnie, i pozwoliła się położyć na łóżku, podeszła do Zary i spojrzała na niego wyczekująco.
- Zaraz zaczynamy. Będzie dla ciebie lepiej, gdy się odsuniesz - zaproponowała, dość mechanicznym głosem. Skrzywiłem się na to.
- Vogel usunął ci część emocji? - zapytałem ponuro, zastanawiając się, co mogło podkusić małego Niemca do tego. Android pokręciła głową.
- Sama je zablokowałam na pewien okres. Uznałam, że będę podejmować rozsądniejsze decyzję bez współczucia, sumienia i uczuć - wyjaśniła, a mnie ogarnął zimny dreszcz.
Patrzyłem na zimną kalkulację, kombinację zer i jedynek, która samodzielnie wyrzekła się uczuć, gdy uznała je za zbędne i ją przerastające. Czy ludzie gdyby mogli, też uciekli by się do umyślnego blokowania sobie emocji? Czy tak faktycznie byłoby łatwiej.
- Nie sztuką jest czuć - uznał nagle Dean, jakby czytając mi w myślach. - Sztuką jest czuć i nie oszaleć...
- Jestem tylko maszyną - wydusiła Alva, odsuwając się od Tyra na drugi koniec sali. Skupiła się na przygotowaniu zastrzyków i ewentualnego wsparcia defibrylatorem.
Spojrzeliśmy wszyscy po sobie, a potem na tył pleców Alvy. Miała na sobie bluzę Sky, a jako, że była niezwykle drobna, bluza sprawiała wrażenie sukienki na jej chudym, syntetycznym ciele. Ciemne, krótkie włosy za uszy, były jak zawsze nienagannie rozczesane, jak u lalki jakiejś siedmiolatki.
- Chyba ma kompleksy - uznałem, unosząc lekko głowę. Zara rzuciła mi ostrze spojrzenie.
- Mówisz to zbyt lekko Hell - warknęła. - Alice nie miała nigdy takich problemów...
- Nie czuła tak wiele jak Alva - wtrącił Dean. - Dyrektor był wrzodem na tyłku, ale był też genialnym naukowcem, zbierającym wiedzę wielu wieków. Stworzył praktycznie od zera całego androida. Zaprogramował ją, wiedział jak używać...
- Nasz mały Niemiec przeskoczył go na tyle, że jego dzieło zaczęło mieć problemy natury filozoficznej? - prychnąłem. - Emocje to nie są aplikacje, co jak co, to się ma, albo się nie ma.
- Ah tak? - Tyr spojrzał na mnie z wyższością, mierząc swoim okiem. - Ty, który z zimną krwią zamordował tak wielu, chcesz mówić nam o uczuciach? - wykpił, na co już nie miałem odpowiedzi.
Opadłem głową na poduszki, czując jak ciężar słów jednookiego mnie przytłacza.
Wiedziałem, że to nie prawda. Miałem uczucia! Płakałem, gdy straciłem najbliższych, żałowałem gdy za każdym razem widziałem grób Gordona. Bałem się, czułem szczęście, kochałem...
- Mam uczucia... - mruknąłem. - Od zawsze je mam...
- Wiemy Hell - zapewnił mnie łagodnie Dean, wyciągając swoją rękę w moją stronę i łapiąc mnie za palce. - Wszyscy mamy uczucia. Alva też. Zostały jej zaprogramowane, to prawda. Jednak jeśli je zrozumie, będą tak samo jej jak twoje - powiedział. Zacisnąłem usta, nie patrząc nawet w stronę mężczyzny, który po raz pierwszy od dawna nie miał na sobie garnituru tylko zwykłe, zniszczone i lekko znoszone ubrania.
Jednak nie odtrąciłem też ręki.
- Już czas - orzekła Alva, wracając do nas. Wziąłem głęboki wdech, który zgrał się z oddechem strachu Tyra.
- Umiesz obliczyć szansę powodzenia? - zapytał Dean. Alva zamrugała, przyglądając się mu z ciekawością.
- Powodzenie? Pod względem naukowym to ma minimalne szanse na powodzenie. Jednak to serum, sposób przyrządzenia, oraz działanie, jakie zbadałam u Tyra. Nie wiem dlaczego to działa, ani jak. Nie powiem ci też jakie są szanse na powodzenie - odparła.
Ani mnie, ani nikogo z pozostałych to nie ucieszyło.
- Czyli co? Ocieramy się o magię?
- Raczej coś niewyjaśnionego jeszcze przez naukę - poprawiła. - Magia nie istnieje - dodała.
- No nie wiem - parsknąłem. - Jak dla mnie, całe to bagno to niezła klątwa.
- Zostaw swoje suche żarty na później - warknęła Zara. - Nie chcę by ostatnie co usłyszę przed śmiercią to był słaba próba zażartowania - dodała, na co już byłem gotów zareagować ostrą ripostą. Jednak zwróciłem uwagę, jak Tyr się odsuwa od łóżka Zary, a Alva podchodzi ze szczepionką. W środku był środek, mająca zatrzymać akcję naszego serca. Tyle, że nie wbiła igły Zarze tam, gdzie się umawialiśmy. Nie zauważyłem tego tylko ja.
- Alva? Co ty wyprawiasz? - dopytywał jednooki, patrząc z niepokojem. - Jeśli wstrzykniesz jej to prosto do tej żyły, mięsień sercowy zatrzyma się prawie natychmiast...
- O to chodzi - odpowiedziała Zara. - Wyjaśnię ci później, skarbie - zapewniła kobieta, kładąc głowę z powrotem na poduszki.
Zmarszczyłem tylko brwi, patrząc jak Zara umiera. Dosłownie.
Potem, android zbliżyła się do mnie z moją dawką. Odrobinę większą niż ta dla Zary i dla Deana.
- Twój organizm może zacząć się bronić produkując niebotyczne ilości adrenaliny, dlatego zwiększyłam dawkę - oświadczyła, przykładając mi igłę do żyły. Zacisnąłem usta, a potem poczułem zaciskające się palce na mojej ręce. Dean.
- Będzie dobrze - wychrypiałem tylko, nim poczułem ukłucie i ból, który wypalał mi żyły. Potem piekący, coraz bardziej narastający ból, a już w następnej chwili wykrzyknąłem przez szum w głowie, płynącej jak szalona krwi. Czułem, że żyły zaraz mi eksplodują, jednak zaraz po niewyobrażalnym bólu nastąpiła niespodziewania i zimna pustka.

Zawsze zastanawiałem się co będzie moim końcem. Jaki będzie, jak będę się czuł...
A więc było mi zimno. Tak. Byłem też sam, zupełnie sam. Wszędzie było ciemno... Choć to może po prostu moje oczy już nie działały. Sam nie byłem pewien. Jednak jedno wiedziałem na pewno.
Otaczał mnie śmiech. Nie wiem czy wyśmiewał mnie, moje marne życie, czy to, że to życie się właśnie zakończyło - a każda z tych opcji była zaiste śmieszna - jednak nie należał to rodzajów śmiechów, którego chcesz słuchać. Nie... Absolutnie nie.
Był zimny, był pozbawiony emocji. Zaczął mnie otaczać. Stał się wręcz fizyczny. Tak, fizyczny, materialny, przyjął ciało mojego ostatniego kata.
Otoczenie się zmieniło. Nie byłem już w czarnej otchłani. Choć teraz, gdy odkryłem, że znajduję się na stole tortur, znów zapragnąłem być w pustce.
Im głośniejszy i bardziej szaleńczy stawał się jego śmiech, tym większe przerażenie ogarniało mój umysł. Czułem jak zatracam się w ciemnej masie z własnego strachu. Jak wpadam tam i walczę ostatkiem sił by wydostać się z otaczającej mnie mazi.
Na daremne.
Otchłań czarnego przerażenia i zatracenia ogarniała mnie z każdej strony, nie dawała mi odetchnąć, ani wydostać się, a wciągała coraz głębiej i głębiej, niczym ruchome piaski.
Niczym pułapka idealna, utkana przez tarantulę strachu i cierpienia.
Tylko ból był wybawieniem. On trzymał mnie przy zmysłach.
Gdy kat podchodził do mnie z rozpalonym do czerwoności żelaznym prętem, wiedziałem, że będzie mnie to bolało. Cholernie bolało. Jednak ból przy czarnej mazi przerażenia która mnie otoczyła, wydawał się niczym.
Niczym piórem po papierze, kat zaczął ciągnąć żeliwo po mojej nagiej piersi.
Krzyk wyrwał się z mojego zaciśniętego gardła i uleciał w przestrzeń wypełniając pomieszczenie. Dzięki niemu wiedziałem, że jeszcze żyje.
Dlatego z każdym pociągnięciem drutu po mojej piersi wiedziałem, że jeszcze żyje.
Muszę krzyczeć! - Myślałem. - muszę słyszeć swój głos! Muszę walczyć!
Jednak walka nadal była daremna.
Słabłem. Do moich nozdrzy dochodził zapach spalonego ciała. Świeżej, gotującej się krwi. Skwierczało jak stek na ruszcie, a kat się śmiał. Znów zaczęło ogarniać mnie przerażenie.
Strach ścisnął mi gardło. Nie czułem już żadnej z kończyn. Ciemność najpierw zawładnęła moimi oczami. Następnie zaczęła odbierać mi świadomość. Nadal krzyczałem.
Z momentem, gdy krzyk zaczął słabnąć, wiedziałem, że przegrałem. Że to kwestia czasu gdy umrę. Gdy ciemność pochłonie mnie w całości.
- Nie masz już po co walczyć - wyszeptał mój oprawca. Nie widziałem jego twarzy. Nie widziałem, czy to kat, czy jeszcze ktoś inny. Głos... głos był inny.
- Nie masz po co żyć...
Głos nie zgadzał mi się z żadnym ze znanych mi głosów. Tylko to zostało mi w moich ostatnio chwilach życia. W ostatnich chwilach, nim pręt przebije moje serce, by po raz ostatni rozpaliło się krwawym płomieniem.
Czyj był ten głos?
- Znikniesz...
Już znikam. Zatapiam się w czerni.
- Znikniesz... a piekło zostanie zdobyte.
Rozpoznałem czyj był głos. Rozpoznałem jedwab kryjący pod sobą ostrze, gotowe zamordować niczego nie spodziewających się niewinnych. Niewinnych, postronnych w wewnętrznych porachunkach. Ofiary szaleństwa.
- Piekło... zostanie... zdobyte...
Tak, już wiedziałem. Widziałem na pewno. Wiedziałem jakiego koloru oczy dostrzegłbym pod płaszczem szaleństwa.
Nim jednak oskarżycielski okrzyk opuścił moje gardło, dźwięk utknął w zaciśniętym martwym gardle. Uleciał z niego tylko ostatni oddech, zawierający w sobie największą tajemnicę. Największego ze zdrajców.
Serce stanęło.
Puls ustał.
Krew przestaje krążyć.
Powietrze opuściło płuca.
Czarna maź pochłonęła mnie, nie dając się wydostać.

- Hell, podaj mi sól - poprosiła matka w granatowym fartuchu. Podałem solniczkę, podchodząc do kobiety, która krzątała się po kuchni, między gotującym się sosem, ziemniakami i mięsem, które było gotowe do wyjęcia.
- Pomóc ci? - zapytałem. - Zdaje się, że sobie nie radzisz...
- Stół już gotowy? - zapytała lekko gorączkowo. - Zaraz wróci twój ojciec, chce...
- Chryste, uspokój się kobieto - wywróciłem oczami. - Idź się przebierz, ja tu zapanuje nad tym burdelem - zaproponowałem. Matka parsknęła śmiechem.
- Wyrażaj się o mojej kuchni! - wytknęła mi i ociągając się, zdecydowała się w końcu odejść od garów. Zostałem sam z włączonymi ziemniakami i mięsem.
Chwila, chwila, powtórzmy wszystko na spokojnie, bo chyba się pogubiłem w akcji.
Jestem w domu?
Jestem tu z matką, oraz granatowym fartuszkiem w ręku. A ojciec zaraz wróci.
Skąd!? Mają na cmentarzu windę z głębokości czterech metrów?!
- To nie jest prawdziwe... - wyszeptałem do siebie.
Tym razem nie dam się nabrać. Nie, nie, nie, ostatnio już mi namieszało to w głowie.
Umarłem. To musi być jakaś wizja pośmiertna... A może tak wygląda moje życie po śmierci?
Bez sądów? Po prostu rodzinny obiad?
To chyba za piękne.
Jednak wiedziałem jak działa ten świat iluzji. Muszę iść wraz z nim, podążać jego ścieżką. A póki co muszę odcedzić ziemniaki.
Ogarnięcie kuchni zajęło mi dłuższą chwilę. To było dziwne. Wydawało mi się, że skoro to prawie mój sen, będę mógł nad tym lepiej zapanować, ale... mięso się samo nie wyciągnie z piekarnika jak widać. Nie mogłem przejąć nad jego biegiem kontroli.
Bo być może... to nie był sen?
Nie, musiał być - zapewniałem sam siebie.
- Miaaa! - głos ojca, który od progu próbował śpiewnie nas powitać (a nigdy dobrze mu to nie wychodziło) rozległ się w całym domu. Mama zaśmiała się i odkrzyknęła coś w stylu "nie umiesz śpiewać".
Zaśmiałem się cicho pod nosem. Brakowało mi tego. Ostatni raz byłem świadkiem takiego obiadu... kiedy miałem szesnaście lat. Kilka dni przed spotkaniem Alice i wyjazdem do Szkoły Morderców.
Westchnąłem cicho, a zaraz dostałem ścierką po karku.
- Co jest?!
- Wyciągniesz to mięso, czy ciebie mam stąd wyciągnąć nogami do przodu - zagroziła. - Tylko weź rękawice bo się poparzysz, głupku! - dodała, zapinając naszyjnik od ojca, który dostała na ostatnią rocznicę ślubu. Mała srebrna łezka z diamencikiem, na delikatnym łańcuszku.
- Nie wyżywaj się tak na mnie no - wywróciłem oczami, odstawiając już garnek z ziemniakami na bok i wyłączający piekarnik. Założyłem rękawice i wyciągnąłem blachę z półmiskiem, w którym leżało grzecznie mięso, skwierczące i pachnące. Poczułem jak ślinka mi cieknie.
Czy trupy mogą być głodne?
- Jak z dziećmi - westchnął rozbawiony ojciec, wchodząc do kuchni. - Zostawić was samych i zaraz będzie wyzywanie - parsknął rozbawiony i schylił się w ostatnim momencie by uniknąć ścierki mamy.
- Idź umyć ręce, a nie nas tu pouczasz - powiedziała ostro, co ojciec wyśmiał i pocałował ją przelotnie w usta, nim faktycznie poszedł do łazienki. Nie wiem czy dobrym pomysłem było wyśmiewanie kogoś kto miał tyle krwi na rękach, a kuchenną ścierką wymachiwał jak śmiercionośnym biczem, ale mój ojciec widocznie przywykł do tego już dawno temu.
Gdy przełożyłem ziemniaki do miski, a matka wyniosła półmisek z pachnącym mięsem, sięgnąłem do szafki po miseczkę na sos.
Upadła mi jednak, gdy poczułem niewyobrażalny ból serca. Kawałki ceramiki rozsypały się po podłodze, gdy sam trzymałem się szafki, byle samemu także nie upaść. Ściskałem mocno pierś, wbijając w nią paznokcie. Serce zdawało się przyśpieszać i na zmianę zwalniać. Czy ktoś już martwy może mieć zawał? Nie, to coś innego...
Palpitacje. Serum zaczynał rozpływać się po moim ciele i zmienia strukturę DNA, strukturę krwi, strukturę mięśni...
- Chłopie, trzymasz się? - upewnił się ojciec, wchodząc do kuchni. Pomógł mi stanąć na nogi, kiedy uderzenia serca się uspokoiły.
- T-tak... To...
- Zawał? - zdziwił się. - Tak umarłeś...?
- Co? - uniosłem na niego wzrok. - To nie sen? To nie jest moja wyobraźnia...
- Miło by mi się zrobiło, gdybyś śnił czasem o swoim tatusiu - zaśmiał się, nadal obejmując mnie i asekurując. Wahałem się z kolejnymi słowami.
- Czyli... Wszyscy tu jesteśmy martwi...? To jest mój...
- To nie jest Niebo, nie martw się - zapewnił mnie. - Ale to na pewno jego przedsionek. Jesteśmy tu dla ciebie, by ułatwić ci...
- Śmierć - zrozumiałem. Oparłem się o blat i spojrzałem na podłogę w poszukiwaniu okruchów miski na sos. Nic jednak nie znalazłem na kuchennej terakocie.
Gdy silne ręce ojca wypuściły mnie, sam sięgnął po nową miskę - która jakimś cudem znalazła się na swoim miejscu - i przelał sos z garnka. Ja tylko patrzyłem, nadal nie dowierzając.
Byłem martwy, to wiem. Byłem w domu, to już nie do końca pewne. Byłem tu z martwymi, to raczej pewne. Byłem tu naprawdę?
Czułem ból, czułem ciepło od garnków. Więc czysto teoretycznie naprawdę tu byłem. Ale co było prawdą? Chryste, pogubiłem się...
Ruszyłem za ojcem na taras na zewnątrz domu. Tam stał już drewniany stół i ogrodowe krzesła. Rozejrzałem się niepewnie, ale nic się nie zmieniło odkąd sięgam pamięcią. Byłem tu prawie pięć lat temu... Gdy jeszcze matka żyła.
- Hell, siadaj - powiedziała kobieta, tutaj wyglądająca na jak najbardziej żywą. Niepewnie usiadłam na swoje miejsce. Naprzeciwko usiedli rodzice. Nie wiem jakim cudem wszystko co matka przygotowywała w garnkach już było na stole.
To nie było rzeczywiste... Więc czy to możliwe, że byłem gdzieś pomiędzy życiem, a... czym? Niebytem? A może piekłem?
Moje imię jest widocznie samospełniającą się przepowiednią mojej śmierci. Zarąbiście.
- Ja wrócę do życia - powiedziałem niespodziewanie, gdy ojciec nakładał sobie ziemniaki.
Matka pokręciła głową i wzięła miskę z sałatką, by nasypać mi zieleniny na talerz.
- Moja krew. Też tak myślałem - zapewniła lekko rozbawiona. - Zjedz wszystkie warzywka...!
- Nie, ty nie rozumiesz - przerwałem. - To śmierć kontrolowana. Będę długowiecznym strażnikiem serum, będę żył. Zaraz mnie wybudzą, zobaczysz. Gdy tylko pomyślnie przyjmę serum - zapewniłem. Mia uniosła na mnie wzrok.
- A więc przekonali cię? - zapytała. - Myślałam, że będziesz się bardziej opierał - westchnęła.
- Sądziłam, że jeśli tajemnica serum przepadnie wraz z twoją śmiercią, świat będzie bezpieczniejszy - wyznała. Spuściłem wzrok na talerz, który póki co opływał w zieleni liści szpinaku.
- Sama chciałaś bym wracał do Szkoły - wydukałem. - Dlaczego? Dlaczego chciałaś bym wrócił? I zakazałaś mi szukać odpowiedzi, które mi zostawiłaś! - wytknąłem. Matka westchnęła, a sztućce zazgrzytały o talerz. Tata skulił się pod tym dźwiękiem i sam zdecydował o zabraniu głosu.
- Pamiętasz jak zginąłem synu? - zapytał się z typowym dla siebie spokojem. Spojrzałem na niego. W jego przystojną, choć zmęczoną i bladą twarz. Im dłużej myślałem o nim, o jego prawdziwej twarzy, zdawałem sobie sprawę, że dla ludzi słabych i niezdolnych dopasować się do idealnego wzorca tego państwa, życie mogło zakończyć się na wiele sposób, ale nie taki jak jego. Mógł umrzeć w rynsztoku, mógł zostać zabity przez alfonsa. Mógł zejść przez narkotyki, papierosy... Każdy sposób byłby bardziej odpowiedni niż to. Niż założenie rodziny, szczęśliwej rodziny...
- Zostałeś rozszarpany przez wściekłe psy. Policja ustaliła, że wataha przebyła przez granicę w lesie i rzucała się na odsłonięte cele, ale...
- Nie znaleziono nigdy żadnego z psów, czy innych ich ofiar - dokończył. - Tak samo zabito mojego brata, w podobnym czasie, trochę wcześniej...
- Zgadza się. - Od tego czasu Mefisto zaczął świrować, zaczął pracować dla Morcorp razem z Vogelem.
- Wiesz, kto jeszcze zginął przez te tajemnicze psy? - zapytał, grzebiąc w zawartości swojego
talerza, w ziemniakach z sosem mięsnym. Zmarszczyłem brwi patrząc to na ojca, to na matkę...
- Ty?! - uniosłem głos. - Mówiłaś, że psy to była wina Eartha! Jeśli ty także zginął z winy
psów, to sugerowałoby naśladowanie... Ale kto by naśladował Eartha?
- Zły tok rozumowania - przerwała moim pędzącym myślą, łapiąc je jak dzikie konie za lejce.
Zmarszczyłem brwi.
- Jak to?
- Sam się domyślaj - pouczył mnie ojciec. - Jesteś inteligentnym dzieciakiem więc na pewno dasz sobie radę.
- Pamiętasz co mówiłem? - zapytał nowy głos. Dean, pojawił się znikąd i usiadł obok mnie przy wspólnym stole.
- Poda mi pan mięso?
- Naturalnie, smacznego chłopcze...
- Co się dzieje?! - przerwałem sielankę, podrywając się od stołu. - Co ty tu robisz do chuja?
- Pomogę ci rozwiązać zagadkę - wywrócił oczami. - Poza tym też jestem obecnie martwy, więc możesz na mnie liczyć... O, dziękuję panu - brunet odebrał półmisek i zaczął sobie nakładać jedzenie na talerz, którego wcześniej nie zauważyłem. Albo którego wcześniej nie było, a dopiero się pojawił. To na pewno nie była rzeczywistość, to jakiś cholerny żart.
Wziąłem dwa oddechy i próbowałem sobie przypomnieć jakikolwiek dział z książki psychologicznej o snach. O tym, że rozmowa z podświadomością może być ukryta pod mianem "wizji".
- Już rozumiem - mruknąłem. - Powiedziałeś mi coś ważnego, dlatego teraz się pojawiłeś by mi o tym przypomnieć - wyjaśniłem sobie spokojnie. Dean parsknął jak to on.
- Mówiłem ci wiele ważnych rzeczy, część postanowiłeś z lubością olać - zauważył.
Tak, zdecydowanie moja świadomość miała doskonały obraz Deana. Przemądrzalec.
Z westchnieniem znów usiadłem do stołu. Wszyscy jedli w spokoju posiłek, a ja starałem się rozpracować słowa ojca i matki.
- Zły tok rozumowania - powtórzyłem pod nosem. - Chwila... Psy zabiły najpierw ojca Mefisto, potem ciebie - wskazałem na moje tatę. - A gdy zostałaś wyzwana na pojedynek, ciebie także... A skoro to nie był naśladowca Eartha...
- Mefistofeles dołączył do grupy przestępczej na własną rękę po śmierci ojca - przypomniał Dean, przywołując wspomnienia z rozmowy, którą kiedyś odbywaliśmy na temat nowych uczniów i właśnie mojego kuzyna.
- Wiem. Wtedy spotkał Vogela alias Elektrę... Który był w tym jeszcze dłużej, przez chorobę swojej matki. Wtedy wpadł też w łapy Morcorpu i...
- Pracował dla nich - dokończył Dean. Zmarszczyłem brwi.
- Mówiłeś o możliwości kreta w zespole... Podejrzewamy Vogela? On panikuje cały czas o matkę, albo cokolwiek innego! Nadal nie pozbierał się po akcji w Morcorp...
- A kto jeszcze pracował w Morcorpie? - drążył zielonooki. Skrzywiłem się. Nie podobała mi się ta zabawa. Coraz bardziej kończyły mi się możliwości odpowiedzi. Oczekiwałem jakiejś podpowiedzi, czegokolwiek...
A oni tylko wymagali ode mnie myślenia. Tylko podsuwali tropy, które znałem. Czyżby tylko po to właśnie była ta wizyta? Moje zaświaty to rozwiązywanie zagadek i tajemnic?
- Powiedziałaś, bym nie drążył sprawy dla której umarłaś - powiedziałem posępnie, patrząc spode łba na matkę. Mia także uniosła na mnie wzrok, jednak gdy spojrzała na mnie tym beztroskim spojrzeniem, coś zadrżało na dnie mojego serca. Znaczy, martwego serca, które mogło mieć najwyżej skurcz pośmiertny.
- Zgadza się - westchnęła, lekko wzruszając ramionami. - Miałam nadzieję, że jeśli opuszczę tamten świat, to nie wpieprzyć się w to, czego ja starałam się uniknąć...
- Nie jestem złym Dyrektorem - wtrącił Dean, lekko oburzony.
- Dopuściłeś do ostatecznego upadku tej placówki, oraz totalnie ssiesz Rządowi, nie wiem, czy jest się czym chwalić - zauważyła, wywracając oczami, na co już Dean nie mógł pozwolić.
- Przynajmniej chronię tych ludzi przed skazaniem na śmierć, a nie zamykam przybłędę w celi - wytknął jej Dean, ale Mia zbyła go machnięciem ręki.
Zmarszczyłem brwi, powoli do czegoś dochodząc.
- Chciałaś zapobiec naszej konfrontacji z Morcorpem - zacząłem powoli, dość cicho. I Dean i matka umilkli natychmiast.
- Począwszy od śmierci ojca Mefistofelesa, aż po twoją... Za wszystkim stał Morcorp - mruczałem pod nosem. - Ale... Nie rozumiem, jak to jest wszystko ze sobą połączone! - Boże, nie wierzę, że jesteś taki głupi i jeszcze śmiesz nosić nasze nazwisko - jęknęła Mia, na co poczułem się co najmniej urażony.
- Dobra, dobra! Jak to Trzeci powiedział, przynajmniej nie...
Zamarłem, wpatrując się w matkę. Złość ulatywała, by w jednym momencie zostać zastąpiona przez konsternacje.
- Zamknęłaś Mefistofelesa w celi - zacząłem ostrożnie. - Ponieważ...? Słyszałem najróżniejsze wersje już od samego Mefista, ale twoja... Twoja pewnie znacznie się różni - zwróciłem uwagę.
Mia siedziała bezwiednie, wpatrując się we mnie, jakby z iskierką nadziei. Nawet ojciec coraz częściej zerkał na mnie znad talerza. Jedynie Dean wyglądał jakby się zawiesił.
- Mam wysnuć jakieś podejrzenie? - upewniłem się, a matka rzuciła mi spojrzenie "przejdź do konkretów". - Wydaje mi się, że zamknęłaś Mefistofelesa, ponieważ mu nie ufałaś. Zjawił się znikąd, nie wiadomo po co... Wydaje mi się, że podejrzewałaś go o jakieś uwikłanie w nielegalne sprawy Morcorpu.
- Wszystko co robi Morcorp jest z grubsza nielegalne - wywróciła oczami. - Ale to słabe podstawy. Wiedziałam, że Elektra ma więcej wspólnego z czarnym rynkiem tej organizacji, jednak Vogela trzymałam wraz z innymi uczniami...
- Ale Mefistofeles, był synem Arthura Stigmatusa - westchnąłem, docierając w końcu do odpowiedzi na poprzednie pytania. - A on też pracował dla Morcorpu. Był ich łącznikiem z szarą strefą i nadzorcą nielegalnego handlu między mafiami. Po jego śmierci Mefi przejął część interesów mafii i wycofał się z nich by pracować jako jednostrzałowiec...
- Powoli docierasz do odpowiedzi - zaśmiał się tata. - Ale twoi przyjaciele zaraz będą cię wybudzać. Musisz opuścić dom - oświadczył, już suchym tonem.
Zmarszczyłem brwi.
- Dopiero zacząłem coś rozumieć! Dajcie mi odpowiedzi! Jest wśród nas zdrajca? I jaki jest cel Morcorpu?!
- Sam znajdziesz odpowiedzi na te pytania - westchnął i uniósł szklaneczkę soku, w geście toastu. - To ja zawsze byłem tym światełkiem dobra w twoim dzieciństwie. I zapewniam cię, uda ci się wszystko zrozumieć...
- Najważniejsze, byś zrozumiał to jak najszybciej - wtrąciła Mia. - Im dłużej zwlekasz i udajesz idiotę, tym więcej ludzi może zginąć...
- Pocieszające - parsknął Dean. - Miałeś cudownych rodziców, Hell - dodał, patrząc już na mnie, tymi swoimi zielonymi oczami. Wywróciłem oczami.
- Nie zaprzeczę. Ale czas wracać do tej bandy dzieciaków w Szkole i samemu być rodzicem - westchnąłem i przyjrzałem się mamie i tacie ostatni raz.
Czułem, jakbym stracił coś ważnego. I to nie ich. Ich w końcu straciłem już raz. Matkę nawet dwa. Nie mniej... To była ta piękna chwila, gdy siedzieli obok siebie, zupełnie beztrosko, jak za dawnych czasów. Coś co już się nigdy nie powtórzy wydało mi się cenniejsze niż życie, do którego wracałem.
Puls mi odżywał, a mięśnie, choć bolały, także przypominały sobie, że żyją. Poczułem nieznaczny, aczkolwiek uciążliwy ból na całym ciele, a wtedy zdałem sobie boleśnie sprawę, że tylko żywi mogą czuć ból.
- Dean? Czas na nas - powiedziałem, wstając od stołu. Brunet jednak nie wstał.
- Na mnie... faktycznie chyba już czas - wydukał. - Hel...? Nie czuję się najlepiej...

- Podajcie tlen!
- Gdzie ten pieprzony defibrylator?!
- Odsuńcie się! Sprawdźcie co u pozosta... Cholera! Tracimy go!
Otworzyłem oczy, czując się, jak po wynurzeniu z lodowatych objęć śmierci. Czułem zimny pot na skroni, oraz czułem, że całe moje ciało drży. Słabo jednak widziałem na oczy.
Mieszanina kolorów, plam i niewyraźnych słów, które były rzucane wśród tego kłębu ludzi.
Zmarszczyłem brwi, próbując powstrzymać narastający ból głowy. Mieszanina głosów powoli zmieniała się w pojedyncze i czytelne zdania. Następnie wzrok, powoli przyzwyczajony do sztucznego światła i mieszaniny barw, kręcących się przy jednym z łóżek...
Spanikowany spojrzałem w stronę Zary, ale ona podobnie jak ja, powoli odzyskiwała jasność umysłu. Po drugiej stronie leżał Dean. Obecnie reanimowany przez Tyra oraz Alve.
- C-co...
- Hell, Zara, musimy wyjść - usłyszałem spanikowany głos, przenosząc zamglone spojrzenie na postać blondynki z okularami. Nie miałem siły zadawać kolejnych pytań, tylko pozwoliłem silnej ręce mnie położyć z powrotem na łóżko. Dwie osoby, których nie miałem siły rozpoznawać popchnęły łóżko moje i Zary.
Wyjechaliśmy ze Szkolnego szpitala na korytarz, gdy ponownie zebrałem siły i rozsypane po zakamarkach umysłu myśli.
- Dean... Nie obudził się... - wypowiedziałem na głos fakt, który z jakiegoś powodu ugodził mnie w samo, nadal bolące mnie serce.















#Patrzcie kto żyje (chyba nie Dean XD). Wiecie, dużo lekcji itp.
¯\_(ツ)_/¯

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro