Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II

Przebrałem się i schowałem rzeczy, które zabrałem jeszcze ze Szkoły. Pistolety z pełnymi magazynkami, kilka zapasowych naboi, no i moja brzytwa. Był jeszcze notes, swego rodzaju mój dziennik, któremu zdawałem sprawozdanie z każdego dnia, zapalniczka, w której powoli kończył się gaz i tani aparat, który kupiłem jakieś trzy lata temu. Kradzione książki zostawiłem w spokoju i zaraz jak się tylko przebrałem wybiegłem z domku i szybkim krokiem, z chlebakiem na plecach ruszyłem w stronę szczytów gór. Zacieranie śladów pochłonęło najwięcej czasu więc mogłem zgadywać, że moi znajomi już odwiedzili stację benzynową. Świetnie, wprost uwielbiam mieć opóźnienia.
Niczym Biały Królik z Alicji w Krainie Czarów, powtarzałem "mało czasu, mało czasu" jak mantrę i przedzierałem się przez krzaczory. Rany, kochajmy przyrodę. Chyba jednak jestem wygodnisiem. Obiecałem sobie, że moja następna kryjówka to jakaś willa z basenem i wielkim, wygodnym łóżkiem, a potem przyśpieszyłem kroku.
Pod moimi stopami wyczułem nierówne i kamieniste podłoże. Wchodziłem na szlak górski. Tutaj byłem jeszcze łatwiejszym celem. Muszę przedostać się do kotliny, tam przejść przez łańcuch gór i wejść w kolejne hektary lasu z nadzieją, że znajdę jakąś drogę do miasta. Jednak by dostać się do kotliny, musiałem przejść przez wąwóz. Nie uśmiechało mi się schodzenie w dół wąwozu, więc musiałem skorzystać z jedynego w okolicy mostu.
Pokręciłem głową. Jestem cholernie przewidywalny. Jeśli to faktycznie bliźniaki na mnie polują - a nie sądzę, bym się pomylił - to muszę przyśpieszyć i to dwukrotnie. Miałem przynajmniej znaczącą przewagę. Ja, siedziałem w górach już rok. Miałem czas przywyknąć do tego ciśnienia i nie męczyłem się tak szybko na szlakach jak zwykli turyści, czy przejezdni. Mogłem utrzymać stałe tempo, podczas gdy mój ogon mógł pędzić i robić wiele przerw, aż w końcu paść zupełnie.
Uśmiechnąłem się pod nosem, ale zaraz uśmiech mi zrzedł, gdy na dalszym odcinku zauważyłem coś niezwykle niepokojącego. Ostrzeżenie lawinowe - zakaz wejścia na szlak. Dlatego było tak pusto jak na najsłynniejsze ścieżki górskie w kraju.
No przykro mi, ale to była jedyna droga do mostu nad wąwozem. Przelazłem nad czerwonymi płotkami i ruszyłem dalej, kamienistą ścieżką, która robiła się coraz bardziej stroma.
Cholera, tylko lawin mi brakowało. Może przy odrobinie szczęścia nie spowolni to mnie, a mój ogon? Usłyszałem jak echo poniosło odgłos spadających kamieni. Daleko ode mnie, ale jednak zabrzmiało złowrogo. Teraz musiałem być absolutnie cicho i znacznie ostrożniejszy, a za tym szło jedno - musiałem zwolnić chód.
Agh, przeklęte piękne widoki gór, które mnie uwiodły!
Poprawiam - następna kryjówka to ma być willa z basenem z widokiem na ocean.
Znów usłyszałem spadające kamienie. Teraz już głośniej i dłużej. Spadały nie dość, że bliżej mnie, to w większych ilościach. To już nie były kamyczki zrzucane, przez kapryśne dzieci gór.
Szlag, aż tak głupi nie jestem by tak ryzykować. Rozejrzałem się dookoła, za ewentualnymi drogami ratunku. Oczywiście takowych nie było. Tak, nie ma to jak się martwić po fakcie. Wlazłem. Nie mogę zawrócić już ze ścieżki.
Pamiętaj Hell - to gra. Musisz tylko wygrać. Fakt faktem, śmierć pod głazami nie jest moim wymarzonym sposobem na odejście z tego pokręconego świata... No cóż. Ale głupio by było już się poddać.
W myślach wzruszyłem ramionami i z nowym zapałem ruszyłem przed siebie po skalistym wzgórzu. Długo cisza i gorąc wisiały w powietrzu. Ścieżka zaczęła się zwężać i miała już tylko góra 2 i pół metra szerokości, od litej skalnej ściany, a coraz głębszej przepaści. A końca nie było widać. Słońce zaczęło zdrowo przygrzewać. Teoretycznie im wyżej, tym temperatura powinna spadać o kilka dziesiątych stopnia, jednak nie za bardzo odczuwałem ów zjawisko. Ba, miałem wrażenie, że robi się coraz goręcej.
Ale nieee, nie poddam się zwykłym 30 stopniom tego idioty Celsjusza. Nie zrobisz mi tego stary. Nie... nie poddam się tak łatwo.
- Słyszysz?!- ryknąłem, czując jak gorąc zwala mnie z nóg. - Byle upał mnie... nie powstrzyma...! - wydyszałem.
Upadłem na kolana. Cholera. Mózg wypływał mi uszami. Pot ściekał po czole. Każdy mięsień kazał się położyć, na tych odrobinę nie wygodnych, ale chłodnych skałach. Nie... Nie mogłem... Zadźwięczały mi słowa matki, gdy pięć lat temu rozmawialiśmy o opuszczeniu przeze mnie szkoły.

Kobieta kręciła się w nowym fotelu dyrektorskim. Gabinet był już sprzątnięty z rzeczy starego dyrektora, ale na miejsce jego bałaganu, został wprowadzony nowy bajzel, tym razem złożony z broni, najróżniejszych dokumentów i książek.
- Masz 16 lat...
- Za chwilę 17 - poprawiłem znudzony. Matka zachichotała.
- Wiem, wiem przecież synek... - parsknęła śmiechem, przestając bawić się krzesłem. Spojrzała na mnie, a jej wyraz twarzy zmienił się o 180 stopni i jeszcze więcej - wyglądała całkiem poważnie, z nutką troski w oku.
- Hell, nie mogłabym ci pozwolić jednak... Widzisz... Czegoś się nauczyłam na błędach poprzedniego dyrektora. Władza nie może być wieczna. Tak więc posiadacz serum długowieczności i Dyrektor Szkoły Morderców nie mogą być w tym samym miejscu. Jestem psycholem, nie potrzebuje jeszcze pomocy własnego syna, by zwariować - powiedziała z niechęcią.
Zagryzając wargi usiadłem w końcu w fotelu na przeciw biurka. Znów patrzyłem na tą kobietę jak na mamę, a nie na mojego szefa.
- Teraz rozumiesz dlaczego powinienem odejść?
- Rozumiem, aż za dobrze... - przyznała kiwając głową. - I jako beznadziejna matka, a odpowiedzialny Dyrektor muszę się zgodzić na twoje opuszczenie Szkoły...
- Aż tak beznadzieją matką nie jesteś - rzuciłem. - Choć summarum, to przez ciebie mam w głowie ten chip, znam przepis na serum, zostałem sztucznie stworzonym mordercą, nielegalnie narodzonym, mordercą Pierwszego Dyrektora...
- Hell - warknęła spode łba, na co wzruszyłem ramionami z niewinnym uśmiechem.
- Tak tylko mówię - zachichotałem. Matka spojrzała na mnie najpierw z miną "Co ja stworzyłam", a potem też uśmiechnęła się lekko.
- Taa... Czekam na kwiatka na Dzień Matki od ciebie synek - zwróciła mi uwagę. Pokręciłem głową już sam nie wiedząc, czy dobrze robię.
- Mamo... To pożegnanie...
- Nie na zawsze Hell - upomniała mnie. - Nie pozbędziesz się mamusi tak szybko jakbyś chciał synek - zauważyła z krzywym uśmiechem. Skinąłem głową.
- Mam nadzieję. Kiedyś tu wrócę... żywy lub martwy.
- Jeśli masz wracać to żywy, albo wcale - mruknęła ostro. Rozbawiony tą dziwną troską pokiwałem tylko głową. Wstałem z krzesła i zbliżyłem się do drzwi.
- Do zobaczenia mamo...
- Kocham cię Hell - przerwała mi. Zawahałem się trzymając klamkę.
- Ja ciebie też mamo... 

Nie. Nie mogłem się poddać. Nie po pięciu latach.
Podniosłem się z ziemi. Zdjąłem z siebie przepoconą koszulkę i ruszyłem dalej wzdłuż ścieżki.
- Zeeeeector...
- Nie, nie zrobimy przerwy.
Oooo cholera. Znajome głosiki, bynajmniej nie w mojej głowie. Byli jeszcze daleko, ale mnie doganiali.
Bliźniacy, tak jak myślałem. Ahh, tyle z nimi przeszedłem. Miałem straszną ochotę wyjść im na spotkanie, ale psuć sobie zabawę? Ehh chęć zobaczenia dzwudziesto-coś-letniego Artmate w kolorowych włosach była jednak niezwykle mocna i musiałem użyć całej siły woli by nie wychylić się zza skał i nie krzyknąć "Akuku!". Nie, aż tak chory nie jestem.
Ruszyłem dalej zarzucając ciężki chlebak na plecy. Wcześniej nie wydawał się taki cięży...
- Zeeeeector! - jęczał Artmate, a ja znów musiałem walczyć z pokusą i powstrzymywać parsknięcie śmiechem. Przyśpieszyłem jeszcze bardziej, aż poczułem chłodne powietrze muskające mi twarz. Nareszcie! Myślałem, że już się nigdy nie doczekam.
Oczywiście oprócz tego, na mojej drodze musiało stanąć coś jeszcze.
- Cholera! - ryknąłem i wiedziałem, że bliźniacy mnie usłyszeli.
Głazy, głazy i więcej głazów przewalonych na drogę. Jasny gwint. Rzuciłem chlebak i zacząłem przewalać kamienie w przepaść. Było ich za dużo, ale nie miałem ochoty poddać się bez walki.
Co mniejsze udało mi się usunąć z drogi, ale te naprawdę wielkie odłamane kawałki litej skały... Ugh...
- Patrzcie patrzcie... - rozległ się jedwabisty głos za moimi, który z trudem rozpoznałem. To nie mógł być Arti, a skoro nie on, to Zector, ale... To już nie był głos ponuraka, nie nie. To był typowy głos czarnego charakteru. Typowego złoczyńcy i bandziora.
Odwróciłem się do nich i mimowolnie uniosłem brwi. Pięć lat...
Obaj wyrośli, teraz nie wyglądali przynajmniej na wychudzonych, a na smukłych. Widać było, głównie na rękach zarys mięśni. Byli ubrani na czarno - nawet nie umiałem wyobrazić sobie ich zmęczenia i hektolitrów potu.
Zmienili się z twarzy. Nadal byli uderzająco podobni, ale... już nie tak.
Zector nie tylko z głosu był czarnym charakterem. Zaostrzone rysy, cienie pod oczami i ciemne, grube rzęsy, jakby wyodrębniające te oczy. Niezwykłe, szare oczy, jakby przepełnione pustką. Absolutnie niczym. On nie był pusty, jak te modelki z Instagrama, czy inni pozerzy. On BYŁ pustką.
Twarz Artmate była za to jak z wyciętym uśmiechem, nawet mu się zmarszczki porobiły przez co jego pyćki (czyli policzki) były jeszcze słodsze i wyraźniejsze. Miał wielkie oczy, wielkie i ufne, co tak bardzo mijało się z prawdą, że było aż śmieszne. Kolczyki nadal pobrzękiwały wesolutko z każdy poruszeniem właściciela, a włosy... Ehhh...
- Rudy to nie twój kolor Arti - rzuciłem na powitanie. Artmate zlustrował mnie szybko.
- A tobie nie do twarzy w brodzie - skrzywił się jak dziecko. Wywróciłem oczami dotykając swojej szczęki.
- To lekki zarost rudzielcu - warknąłem. Artmate wybuchł śmiechem. Taa, nic się nie zmienili. Zector spojrzał na niego z dezaprobatą, a potem na mnie. Nie zadrżałem pod jego spojrzeniem, ale jeszcze 5 lat temu, pewnie bym to zrobił.
- Wracasz z nami Aliquid - powiedział oschle.
- Przecież wysłałem jej czekoladę na Dzień Matki, co się czepiacie - parsknąłem. - Nie mogę tam wrócić...
- Okoliczności trochę się zmieniły, przyjacielu - dodał. Zmarszczyłem brwi. Coś się stało, czułem to w kościach. Ale jednocześnie mogła to być podpucha. Tak, chcieli mnie zmylić.
- Nie ma bata - uśmiechnąłem się krzywo. - Nawet bata mojej matki...
- My właśnie w tej sprawie Hell. To na prośbę twojej matki...
- Guzik mnie to obchodzi - parsknąłem. Zostawiłem plecak i zacząłem się w spinać na głaz. Jeśli nie mogę inaczej, to go przeskoczę.
- Hell! - strzał padł obok mnie. Chyba mają zakaz zabicia mnie. Jednak nie chciałbym się przekonywać, czy ten zakaz dotyczy również ran. Kilka zgrabnych skoków i byłem na szczycie głazu. Zsunąłem się na drugą stronę i ruszyłem biegiem.
Konfrontacja to jedno, ale mają setki innych sposobów na unieruchomienie mnie. Zresztą po tej krótkiej rozmowie wiem jedno - są nieźle zdeterminowani. Coś się naprawdę stało... Nie. Nie mogłem o tym myśleć.
Biegłem, a skały wpadały mi pod stopy. Jeszcze tylko kilkaset metrów i powinienem zobaczyć most, a jak most... To droga do kotliny, a wtedy to już będą mogli mi najwyżej pomachać.
Znów padł strzał. Kurz wzbił się w powietrze, a ja musiałem odskoczyć. Prawie w moją stopę. Chcą mnie unieruchomić? Mogą mnie nawet przybić do ziemi gwoźdźmi, a ja nie przestanę im uciekać. Kolejny strzał, choć tym razem to nie jego się przestraszyłem.
Głazy. Zaczęły spadać od mniejszych kamyczków, a potem coraz większe. Zagrodziły mi najpierw drogę, a potem zaczęły lecieć wprost na mnie. Wciągnąłem ze świstem powietrze i już myślałem, że będzie to mój ostatni oddech, gdy ktoś złapał mnie za bark i siłą zrzucił z toru lotu kamieni.
- Arti...?
- Wracasz do nas Hell - powiedział zapatrzony w lawinę kamieni. Zasłonił twarz dłonią, gdy kurz wzbił się w powietrze. Nie miałem drogi ucieczki.
- Nie... nie mogę, mówiłem wam przecież... - wycharczałem, bo kurz oblepił mi Zector zmierzył mnie swoimi metalicznymi oczami.
- Nic nie wiesz - orzekł. Artmate spojrzał najpierw na brata, a potem na mnie. Kurz opadł, a ja wpatrywać się w bliźniaków. Porozumiewali się między sobą.
Coś naprawdę się stało... Może serum jest potrzebne? Ale po co? Postanowiono go nie używać...
- Hell - zaczął smutno Arti. - Twoja matka nie żyje...
Zdanie zawisło w powietrzu i wydawało mi się, że odbija się od górskich stoków, krzycząc do mnie w nieustającym echu.
Nie. To nie możliwe. Moja matka... Jej się nie da zabić, to psychol, dyrektorka, to... po części normalna...
Przebiegłem w myślach wszystkie słabe punkty, jakie posiadam i porównałem do matki.
Mózg mi się gotował, ale musiałem się zająć czymkolwiek innym niż myśleniem o tym...
Że moja matka nie żyje.
- Jak...? - szepnąłem. Zector wydawał się nieugięty, jak głazy za moim plecami.
- Nie powinniśmy rozmawiać o tym tutaj. Dlatego wracasz do Szkoły...
- Nie... Nie mogę ja... nie... - kręciłem głową, a wszystko docierało do mnie jak przez mgłę.
- Musisz Hell. Takie mamy rozkazu - wyjaśnił Artmate.
Rozkazy? Od kogo? Moja matka nie żyje, chyba... że to jej ostatnia wola. Ale skoro Mia nie żyje, a była Dyrektorem...
- Kto teraz dowodzi? - zapytałem niepewnie. Zector i Arti znów spojrzeli.
- Trzeci Dyrektor Szkoły Morderców...
- Kto?! - powtórzyłem głośniej. Zector zacisnął usta w wąską linię, a potem obnażył zęby.
- Mam już dość Hell... - warknął i nim bratu go powstrzymał wystrzelił czymś we mnie.
Przez moje ciało przepłynął prąd. Paralizator. Drgawki ogarnęły całe moje spocone ciało, a mój mózg zrobił sobie wakacje.
Przewróciłem się na plecy, a ciało nada drgało pod wysokim napięciem.
- I... Id... Idio... ci... - wycharczałem tracąc przytomność.

Nawet po przebudzeniu nie otworzyłem oczu. Chyba bałem się, że koszmary to pikuś przy tym co mogę zobaczyć na jawie. Zresztą... Powrót do Szkoły to był mój chyba ulubiony koszmar. Ucieczka była błogosławieństwem. Tylko tego chciałem - wolności. Tak bardzo tego potrzebowałem, że nawet nie chciałem sobie wyobrażać utraty tego... Choć swoją drogą nie wiedziałem czego chciałem. Ucieczka była zła... Szkoła była zła... to czego chciałem?
- Hell, wiem, że nie śpisz - odezwał się ktoś nade mną. Westchnąłem i otworzyłem oczy. Zobaczyłem... Nie, to nie może być ona...
- Zara? - wychrypiałem. Dziewczyna o ciemnych, długich włosach, trochę podrośnięta, całkiem ładna, pełna tam gdzie trzeba... To ta jędza Zara?
- Tak, a ty to Hell. Już się poznaliśmy – wywróciła oczami. - Trzeci na ciebie czeka...
- Kim jest ten Trzeci?! - podniosłem głos, a pierś zaczęła szczypać nieprzyjemnie. Zara uśmiechnęła się krzywa.
- Dowiesz się już bez mojej pomocy – parsknęła i ciągnąc mnie za kołnierz koszulki wyprowadziła mnie ze Szkolnego szpitala...







#Elo mordeczki. Oto kolejny rozdzialik. Macie jakieś pomysły kto może być tajemniczym Trzecim Dyrektorem Szkoły Morderców...?
Do następnego razu!

#Capricornuss

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro