Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Rozdział może zawierać drobne błędy. Mam nadzieję, że nie wpłynie to na jakość czytania. Enjoy <3

Wzięłam głęboki wdech i poprawiłam czarną marynarkę. Wiązanie koszuli z przodu w postaci niedbałej kokardki z dwóch grubych, aksamitnych pasm, podwiewało do góry za sprawą delikatnego wiatru. Sunęłam wzrokiem piętro po piętrze, aż musiałam zmrużyć oczy, gdy weszły w kontakt z oślepiającym blaskiem słońca.

Jeden z nowojorskich drapaczy chmur liczył tyle pięter, że to interesujące mnie było niedostrzegalne gołym okiem. W środku dnia, promienie odbijały się od pewnej wysokości, tworząc wir tańczących, błyszczących drobinek. Wieczorami druga część wieży ginęła ponad chmurami. Zupełnie, jak twierdza nie do zdobycia.

Poprawiłam uchwyt pokrowca w spoconej dłoni i opuściłam głowę. Wpatrywałam się przez kilka dłuższych chwil w czubki własnych szpilek i powtarzałam w głowie, jak mantrę: jesteś doskonała. Pokochają to. Masz talent.

Po odbyciu rytuału dodawania pewności siebie, uniosłam hardo podbródek. Już nie raz zostałam odrzucona, więc nawet jeśli stanie się tak i tym razem, co za problem? Dam radę. To tylko kolejny przystanek w drodze do celu. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Ruszyłam żwawym krokiem do przodu, emanując już nieugięciem. Mijałam tłumy zabieganych biznesmenów, którzy nie zwracali uwagi na otoczenie. Ludzie szturchali się ramionami, przepychając w drodze do metra. Nagle, czas zwolnił. Mrugałam powoli, gdy zbliżający się atak paniki przyspieszył rytm serca. Błagam, tylko nie teraz. Zacisnęłam zęby z taką siłą, że omal nie złamałam szczęki. Odganiałam od siebie wspomnienia wszystkich momentów, w których ludzie mieli mnie za nic. Zawsze niedoceniona, na ostatnim miejscu, zepchnięta na drugi plan. Te wizje były jak zgniłe pnącza, próbujące wedrzeć się między roztrzaskane kawałki serca. Dobijające i zatruwające.

Drżącymi palcami otarłam skroń, żeby zetrzeć pierwsze krople potu. Przełknęłam gulę w gardle, która nie pozwalała oddychać. Kilka głębszymi oddechami odepchnęłam uczucie przygniatania w klatce piersiowej.

Pchnęłam szklane drzwi. Hol siedziby firmy rodzinnej Montagueów był jasny i przestronny. Ściany zostały pokryte licznymi dziełami sztuki. Złote literki S i V wisiały nad samym wejściem. Ta pierwsza, oplatała drugą, niczym wijący się wąż. Miałam wrażenie, że wchodzę do gniazda żmij. Gdybym już wystarczająco nie była wyprana z uczuć, prawdopodobnie teraz poczułabym przenikający chłód.

Nie wiem, dlaczego właśnie to miejsce wybrali na rozmowę o dziele sztuki, które chciałam im powierzyć. Być może, przy okazji kolejnej wystawy, znalazłby się odpowiedni kupiec i w końcu wpadłoby parę drobnych do kieszeni.

Kiedy wjeżdżałam windą na przedostatnie piętro budynku, nerwowo zerkałam ku zegarkowi u lewej ręki. Wskazówki wciąż przesuwały się zadziwiająco wolno, co doprowadzało mnie do szału.

Drzwi rozsunęły się, a ja postawiłam pierwszy krok na marmurowej posadzce. Pierwszy krok do lepszej przyszłości, przeszło mi przez myśl, ale potrząsnęłam delikatnie głową, aby się jej pozbyć. Tego nie mogłam być pewna. Ba! Zdawałam sobie sprawę, że sięgnęłam już dna i nie miałam zamiaru się od niego odbijać, żeby wypłynąć na powierzchnię. Wolałam uwić sobie przytulne gniazdko i otulić się bezpiecznie mułem, który skutecznie będzie odganiał zbliżających się ludzi.

Szybko przeszłam przez rozmowę z recepcjonistką, która wyglądała na niesamowicie zestresowaną. Zaprowadziła mnie do jednej z niewielkich, przeszklonych sal konferencyjnych i poprosiła o chwilę cierpliwości.

Założyłam nogę na nogę i rozejrzałam się po wnętrzu. Wszystko wydawało się takie... ładne? Nie wiem, czy to odpowiednie słowo. Bardziej może otwarte. Tak, zdecydowanie tak. W tym miejscu nie było kąta do ukrycia się. Otwarta przestrzeń, podzielona tylko półściankami ze szkła, wydawała się nie skrywać żadnych tajemnic. Bardzo kontrastowała z dwoma mężczyznami, którzy właśnie przeszli przez drzwi.

– Pani Frost, jak mniemam? – zapytał starszy i wyciągnął rękę. – Dorian Montague, a to mój syn Silas. – Wskazał na młodego mężczyznę tuż za nim. Jasne, niemal białe włosy idealnie współgrały z ciemnymi brwiami. Przywodziły na myśl puszysty, biały śnieg. Niebieskie tęczówki, niczym dwa sople lodu, wbiły się w moje, które przypominały bardziej zachmurzone niebo o poranku.

Gdybym powiedziała, że biło od niego chłodem, byłoby to niedopowiedzenie. To coś zupełnie innego, tak dobrze mi znanego. Pustka. Bezdenna, wyżerająca, pogłębiająca się, odpychająca pustka. Przez moment miałam wrażenie, że stoi przede mną męska wersja Blue Frost – mnie samej.

– Dzień dobry. – Przeniosłam uwagę na starszego z mężczyzn i uścisnęłam jego dłoń. – Bardzo dziękuję za poświęcenie chwili cennego czasu.

– Dla młodych artystów zawsze znajdę moment na rozmowę – odpowiedział z promiennym uśmiechem, który teraz przywodził mi na myśl fałsz. – Proszę pokazać, co tam pani ma, panno Frost.

Czułam, jak Silas mrozi mnie wzrokiem. Każdy ruch, nawet powolne pociągnięcie zamka od pokrowca, obserwował ze stoickim, nienaturalnym spokojem.

Wyciągnęłam płótno i postawiłam na sztaludze w kącie pokoju. Dorian podszedł bliżej, a jego syn trzymał należyty dystans. Uniósł wysoko brwi, kiedy spojrzał na obraz mojego autorstwa.

Czerń nocnego nieba, poprzecinana jasnymi gwiazdami. Pnącza bluszczu, a na ich tle kawałki rozbitej szyby. W samym centrum znajdował się pęknięty, szklany zamek. W jego odbiciu namalowałam cień tańczącej pary. Technika akwarelowa.

Przelałam na niego wszystko, co przyczyniło się do mojej anhedonii.

Mon Dieu!* – wykrzyknął zaskoczony Dorian. podszedł dwa kroki bliżej i założył na nos okrągłe, małe okularki. Pochylił się nad dziełem i zaczął przyglądać się każdemu jego skrawkowi.

Trwało to dłuższą chwilę, aż cmoknął w niemożliwy do rozszyfrowania sposób. Zdjął okulary, które zawisły na szyi za sprawą srebrnego łańcuszka przywiązanego do zauszników. Spojrzał na mnie z dziwnym, przenikającym wyrazem twarzy. Nie robiło to na mnie wrażenia, bo jeśli chodziło o kontakty międzyludzkie, nie czułam kompletnie nic.

– Aż ciśnie się na usta pytanie, kto panią tak bardzo skrzywdził. – Przyłożył dłoń do przezroczystego blatu ośmioosobowego stołu i zastukał palcem wskazującym, zostawiając na nieskazitelnej tafli jego odbicie.

– Skrzywdził? – Uniosłam brew, szczerze zaintrygowana jego dedukcją. – Dlaczego sądzi pan, że to ja zostałam skrzywdzona, a nie ktoś przeze mnie?

– Byłby to ciekawy obrót zdarzeń, gdyby nie ta bijąca melancholia – mruknął posępnie.

Zacisnęłam usta i przymknęłam powieki tylko po to, żeby za chwilę spojrzeć na Doriana z delikatnym uśmiechem. Pasmo blond włosów wysunęło się z upięcia i opadło mi na jedno oko. Zdmuchnęłam je nonszalancko na bok.

– Ten obraz nie wyraża nic – położyłam nacisk na ostatnie słowo. – Jałowość tego dzieła, jest w nim najpiękniejsza.

Zapadła cisza, podczas której Silas podszedł bliżej i zaczął intensywnie przyglądać się malunkowi. Przekręcał głowę z jednego boku na drugi, jakby coś analizował.

– To tematyka, w jakiej się lubujesz? – zapytał szczerze zaciekawiony Dorian.

– Co masz na myśli? – Nie będę ukrywać, ale zbił mnie z tropu swoim pytaniem.

– Chodzi mi, czy masz tego więcej, panno Frost. Muszę przyznać, że nigdy nie miałem w La Belle Époque Gallery czegoś podobnego. Taka kompozycja obrazów, wyrażająca wszystko, a zarazem nic, mogłaby przynieść pani sławę.

– Nie potrzebuję sławy, tylko pieniędzy – zaznaczyłam twardo. – Mogę je wystawić nawet anonimowo.

Quel gâchis** – westchnął ciężko Silas. – Nie pokazać światu tak wybitnej ręki, to naprawdę marnotrastwo.

Odezwał się pierwszy raz, odkąd przyszłam. Mimo to, nie zaszczycił mojej osoby nawet przelotnym spojrzeniem. Gdy wypowiadał te słowa, ponownie przekręcił głowę na drugi bok i wyglądał na znudzonego. Ton jego głosu jednak wyrażał więcej, niż tysiąc słów. Szorstki, jakby w krtani tkwiło tuzin ostrych żyletek, raniących z każdym słowem. Zachrypnięty, niski, gardłowy. Francuski akcent przedzierał się przez każdą sylabę zdania.

– Mój syn ma rację – przytaknął Dorian. – Z chęcią zawrzemy umowę i pomożemy znaleźć ci kupca, ale lepiej dla ciebie, jeśli podpiszesz się pod tymi dziełami własnym nazwiskiem.

– Dziełami?

– Chciałbym zobaczyć resztę twojego kunsztu malarskiego – odpowiada. – Jestem pewien, że obrazy, które malujesz, opowiadają ciekawą historię.

– Czy ja dobrze myślę, że właśnie proponuje mi pan wystawienie większej ilości moich prac?

Exactement comme tu dis*** – odpowiedział z szerokim uśmiechem. Teraz wcale nie wydawał się być fałszywy. Domyślałam się, że wcześniejsza maska została założona z ostrożności. Na pewno dziennie miewał wiele takich spotkań, a nie każdy obraz musiał okazać się dobrym.

Mgła nieszczęścia rozproszyła się w umyśle, pozwalając czemuś ciepłemu na przebicie. Nie czułam tego jednak całą sobą. Coś mnie mrowiło, ale to byłoby na tyle. Stałam po środku salki konferencyjnej i nie potrafiłam się cieszyć z osiągniętego sukcesu.

– Wchodzę w to. Namaluję swoją historię – odpowiedziałam i uścisnęliśmy sobie dłonie, zawierając niepisaną umowę.

– Wyśmienicie! Ponieważ to Silas jest dyrektorem galerii, to z nim ustali pani szczegóły. Do zobaczenia, panno Frost. Jestem pewien, że jeszcze będzie o pani głośno. – Mrugnął pociesznie oczkiem i wyszedł. Zostałam sama w pomieszczeniu z górą lodową, jaką był jego syn.

Odwróciłam się do Silasa, ale ten nie zwrócił na mnie uwagi. Wciąż wpatrywał się w zamek ze szkła, jakby to było arcydzieło. Odchrząknęłam i podeszłam krok bliżej. Złączyłam ręce przed sobą, a gdy nasze spojrzenia się spotkały, z jakiegoś nieznanego powodu poczułam przeskakującą między nami nić porozumienia.

– Więc... możemy dopiąć szczegóły? – zagadnęłam, kiedy mężczyzna uważnie taksował spojrzeniem całe moje ciało.

– To – wskazał brodą na zamek ze szkła – zostaje już ze mną. Resztę chcę zobaczyć w ciągu trzech miesięcy. Przynajmniej kolejne cztery obrazy.

– Trzy. – zażądałam twardo. – Nie wiem, czy na cztery starczy mi weny.

Silas wyciągnął jedną rękę z kieszeni eleganckich, czarnych spodni i ułożył ją na szczęce. Wpatrywał się we mnie z takim zaciekawieniem, a zarazem twardością, że gdybym nie była uczuciowym głazem, pewnie stopiłabym się. Przejechał kciukiem po dolnej wardze w zastanowieniu, a złoty zegarek zabłyszczał w świetle dnia i rzucił jasną poświatę na podłogę, tuż obok moich butów.

– Cztery, panno Frost – odezwał się w końcu, pokazując swoje nieugięcie. – Albo może pani zabierać ten bohomaz i zapomnieć o sprzedawaniu własnych dzieł.

Zmrużyłam niebezpiecznie oczy, gotowa do ataku. Dawno temu nauczyłam się nie dawać sobą pomiatać. Zbyt długo ulegałam innym i dawałam się robić w bambuko. Nigdy więcej.

– Zdaje sobie pan sprawę, panie Montague, że wasza galeria nie jest jedyną w tym mieście? – Założyłam ręce na piersi i stanęłam w delikatnym rozkroku. – Przebywamy w Nowym Jorku, w samym środku artystycznej duszy świata.

– Więc co panią zatrzymuje, żeby iść do kogoś innego? – Uniósł wyzywająco brew. – Czy może już wszędzie odmówili pani współpracy?

– Sama decyduję, z kim chcę współpracować – wyrzuciłam z siebie kłamstwo z prędkością światła.

– Droga wolna, panno Frost – machnął niedbale w kierunku drzwi. – Nikt przecież nie trzyma tu nikogo siłą.

Po tych słowach, między nami zapadła cisza. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że miał rację, ale próbował stawiać warunki niemal nie do spełnienia. Trzy obraz na trzy miesiące były w porządku. Cztery? Nie do zrobienia. Wciąż cierpiałam na brak radości i szczypty szczęścia w życiu, a wszystko widziałam w ciemnych barwach. Ciężko było mi się skupić, więc bałam się, że obrazy malowane w takim tempie, nie zostaną uznane za warte uwagi.

– Trzy obrazy, panie Montague. – Opuściłam dłonie wzdłuż boków ciała, a w głosie pobrzmiewała prośba. – Jeśli chcemy mieć dobry materiał, lepiej iść na jakość, nie ilość.

Uniósł kącik ust w tak chytrym uśmieszku, że niemal poczułam się głupio z wypowiedzianymi przed chwilą słowami. Nie dałam jednak przedrzeć się niepewności przez żelazną tarczę animuszu.

– Podoba mi się ta wola walki, którą w sobie pani ma – rzekł w końcu, ponownie chowając obie dłonie do kieszeni garniturowych spodni. – Mogą być trzy plus jedna przysługa dla mnie, do wykorzystania w przyszłości, bezterminowo.

Zamrugałam kilkakrotnie w osłupieniu. Nie rozumiałam, w co ten człowiek pogrywał. Był jak chodząca zagadka, kod nie do odszyfrowania. Czy jednak miałam inne wyjście? Owszem, mogłam się nie zgodzić, ale doskonale mnie rozgryzł – nie miałam gdzie się dalej udać. Większość galerii w tym mieście odrzuciła moją propozycję i uważała, że zamek ze szkła nie ma w sobie niczego wartego uwagi. Więc tak, La Belle Époque Gallery było moją ostatnią szansą na lepszą przyszłość i zrobienie małego kroczku do przodu. W końcu zdecydowałam się zrobić coś dla samej siebie i nie chciałam się poddawać.

Tylko z tego powodu uścisnęłam mu dłoń i związała nas słowna umowa. Świadkami byliśmy tylko ja, Silas i szklane ściany sali konferencyjnej. Odprowadził mnie beznamiętnym spojrzeniem do windy, wciąż stojąc w korytarzu, w tej samej pozie.

Wyszłam na zewnątrz i zaczerpnęłam powietrza. Może nie świeżego, bo pachniało spalinami, ale ciepłego, zupełnie innego niż w środku budynku. Całe napięcie ze mnie zeszło, na nowo pozostawiając ciało tylko sflaczałą otoczką dla mięśni i kości. W tym życiu, nic więcej ze mnie nie zostało.

Odczuwałam stres, adrenalinę, strach. Ale już nigdy miałam nie zaznać miłosnych uniesień, ciepłej radości, która muskałaby moje policzki różanym ciepłem, ani wybijającego ponad wyżyny oczekiwań szczęścia.

Pozostał tylko lód i bezkres pustki, w której nieustannie trwałam.

Nie miałam pojęcia, że już wtedy, tamtego letniego dnia, na murze mojej fortecy powstało pierwsze draśnięcie. Tak delikatne i ledwo widoczne, że nawet się nie spostrzegłam, kiedy przerodziło się w ogromne pęknięcie, prowadzące wprost do mojego serca.

* Mon Dieu! – tł. „Mój Boże!"
** Quel gâchis – tł. „Co za strata"
*** Exactement comme tu dis – tł. „Dokładnie tak, jak mówisz"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro