Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15. Tam jest swoboda

Arthur powoli wybudzał się ze snu, jak najbardziej odsuwając w czasie moment, kiedy będzie musiał otworzyć oczy. W końcu jednak suchość w ustach oraz pełny pęcherz nie pozwoliły mu zostać dłużej w łóżku. Podniósł powieki, a światło oślepiło go boleśnie. Zaraz potem pozostałe zmysły dały o sobie znać  — wszechobecny szum i pisk w lewym uchu, ból w różnych partiach ciała, w szczególności w karku i nadgarstku, a także szeroki wachlarz niezbyt przyjemnych zapachów. Uniósł się na łokciach i momentalnie skrzywił, bo nagle zrozumiał, czemu czuł się, jakby jego kręgosłup wywinięto w ósemkę. Wcale nie leżał w łóżku, ale był skulony w staromodnym, obitym atłasem fotelu. Chciał spojrzeć na zegar, ale nie znał tamtego pokoju, a każdy ruch powodował tępy ból, więc szybko zaprzestał poszukiwań. Jednak coś innego przykuło jego uwagę, a mianowicie zebra, która spokojnie patrzyła na niego z kąta i przeżuwała obrus.

Ignorując wszelkie nieprzyjemne odczucia, gwałtownie wstał z fotela, ledwie utrzymując równowagę. Rozejrzał się wokół z przerażeniem. Pokój był dość duży i bogato urządzony, ale jednocześnie nieco zdewastowany. Podarta zasłona wisząca smętnie na nadłamanym karniszu, zbity talerz z resztkami jedzenia, miotła na żyrandolu — taki widok zastał rudzielec. Stół leżał po środku pomieszczenia odwrócony do góry nogami, a na nim spała zwinięta w kłębek Castia.  Gdzieś pod ścianą zobaczył więcej ludzi, z których rozpoznał jedynie białowłosą Silver. Przetarł twarz z niedowierzaniem i zaraz poczuł, że czymś się wysmarował. Dłoń miał pobrudzoną czymś czerwonym, pachnącym truskawkami. Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni, z której wyciągnął naleśnika z dżemem, a raczej jego resztką, bo nadzienie zdążyło niemal całkowicie wypłynąć. Wspomnienia z poprzedniego wieczora zaczęły wracać.


***


Arthur, mimo że dla zasady trochę pogderał, czuł się w nowym ubraniu całkiem nieźle, a może nawet więcej niż nieźle. Bądźmy szczerzy i nie umniejszajmy jego odczuć —  miał wrażenie, że wygrał na loterii. Od niemal godziny stał przed lustrem, wciąż wygładzając materiał i przeczesując rude włosy, w końcu musiał coś robić, czekając na Castię, która w tym czasie szykowała się na poddaszu. Azarea i Eliaz siedzieli w salonie, w ogóle nie okazując zniecierpliwienia, choć sami byli gotowi do wyjścia od dłuższego czasu. 

W końcu blondynka zeszła po schodach, stukając niewielkimi obcasami. Osiemnastolatek mimowolnie gwizdnął z podziwem na jej widok. Długie loki spięła w wysoki kok uwieńczony niewielką różą, a przednim pasmom, podkręconym mocniej niż zwykle, pozwoliła zakryć skronie. Jej sukienka była jedną z najodważniejszych kreacji, jakie Arthur miał okazję zobaczyć, choć nie oszukujmy się, nastolatek zbyt wiele w życiu nie widział. Czerwona, odsłaniająca ramiona i z dość sporym dekoltem, który zdobił rubin w złotej, finezyjnej oprawie. Dół sukienki z przodu lekko odkrywał kolana, zaś z tyłu sięgał połowie łydek. Zwieńczeniem stroju były złote dodatki — wąski pas zapięty w talii, dwie bransolety w kształcie różanych gałązek, wijące się jedna nad prawym łokciem, a druga na lewym nadgarstku, oraz fikuśne klamerki przy czarnych czółenkach.

Castia uśmiechnęła się, słysząc uznanie ze strony Arthura, nawet jeśli niezbyt taktowne. Z gracją zawirowała w piruecie i ukłoniło się lekko, iście aktorskim gestem. Mocne perfumy uderzyły w nozdrza chłopaka, który zaczął gwałtownie kichać.

— Jedźmy zanim się cały osmarka. —  Usłyszeli głos Eliaza dobiegający zza otwartych na oścież drzwi wyjściowych.


*** 


Jechali specjalnie zamówionym dyliżansem, który podjechał pod sam dom, a osiemnastolatek wciąż szczypał się w rękę, bo nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się na serio. Pozostali byli zajęci rozmową na jakiś nieistotny temat, więc przestał się przysłuchiwać i odpłynął myślami. Nie mógł przestać zastanawiać się, jak będzie wyglądało przyjęcie. Wyobrażał sobie bal w jakimś pałacu, na który przybędzie cała wampirza szlachta. Ciekawiło go czy w ich świecie nazwisko miało jakiekolwiek znaczenie, ale za bardzo się denerwował, by spytać o to towarzyszy. Z każdą sekundą coraz mocniej zdawał sobie sprawę, że przecież nie znał zbyt dobrze zasad dobrego wychowania, a jeśli powiedziałby coś głupiego? Nie pomagał mu też fakt,iż, choć nie czuł tego wcale, był w obcym państwie, w mieście, którego nigdy wcześniej nie miał okazji odwiedzić. Z rozważań na temat przebiegu spotkania doszedł do wniosku, że właściwie to wyjechał za granicę bez odpowiednich dokumentów. Nawet jeśli nie był to aż taki problem, bo żeby wyjechać do Asmony nie trzeba było mieć żadnej specjalnej przepustki, jedynie dokument potwierdzający tożsamość, czuł się jak buntownik. Życie na krawędzi.

I tak mu minęła prawie godzina podróży przez różne dzielnice Reli. Budynki, między którymi właśnie jechali, były ogromne i bogato zdobione, a z niektórych wręcz bił przesyt, jakby właściciel dopiero niedawno dorobił się fortuny, więc chciał to ogłosić światu, stawiając wszędzie ogromne, złocone lwy i figury nagich kobiet. Jednak najdziwniej prezentowała się niezbyt szeroka ulica, na której końcu widniała ogromna, otoczona palmami rezydencja z basenem. Tym, co Arthura zszokowało, był nie tylko wystrój tego miejsca, przywodzący na myśl huczne obchody jakiegoś święta, ale ogólny nastrój i setki ludzi zapełniających każdy zakamarek. 

— Oto naczelna imprezownia tego miasta — powiedziała Castia, widząc jak chłopak wygląda przez okno dyliżansu z zabawną miną.

— Mówiłaś, że to będzie przyjęcie, a ja tutaj widzę jakiś festiwal!

 Cała trójka zaśmiała się, a jemu zrobiło się głupio, choć nie widział ku temu powodu.

— Nie martw się, każdy tak reaguje, kiedy widzi to po raz pierwszy — pocieszył go Eliaz. 

— Mówiłam, że Pierwszy lubi wystawne życie.

— Ale nie tak to sobie wyobrażałem! I skąd ci wszyscy ludzie? Znaczy, o ile to są ludzie...

— To są po prostu mieszkańcy dzielnicy, którzy odwiedzają swoje wypoczynkowe rezydencje własnie z okazji przyjęcia Erwana. A wampiry pewnie gdzieś się pośród tego tłumu znajdą, ale to nie tak, że to zamknięte wydarzenie — wytłumaczyła mu Azarea.

— Wyobraź sobie, iż tak to miejsce wygląda średnio raz na miesiąc, a bywało, że i tydzień trwało całe wydarzenie — dodała Castia.

— Chcecie mi wmówić, że w stolicy Asmony jest dzielnica będąca jedną wielką imprezownią dla wampirów? Przecież wasze istnienie to tajemnica! A co z tamtymi ludźmi, co polują na Castię? —   zwrócił się do Czwartej.

— Tak, to tajemnica, ale uwierz mi, tutaj działy się już takie rzeczy, że jakby ktoś kogoś złapał ze szklanką pełną krwi, to nawet by się nie zdziwił. A Bractwo raczej nie rusza klanu Pierwszego. Tak naprawdę, to są w konflikcie jedynie z Trzecim i Szóstą, więc dopóki ci nie mają wstępu na ten teren, Bractwo nie ma tu czego szukać. Poza tym nie ryzykowaliby życiem tylu ludzi.

W końcu wjechali na plac przed rezydencją. Przed drzwiami stało na straży dwóch mężczyzn. Arthur nieco się przeraził na ich widok —  jeden wyglądał, jakby nie opuszczał siłowni, drugi był łysy, zaś jego twarz zdobiły liczne drobne blizny, jednak najwięcej grozy dodawał mu fakt, że nie miał brwi. Obaj uśmiechnęli się na widok wysiadających z dyliżansu przybyszów, co zdziwiło osiemnastolatka.

  — Castia, kopę lat! — krzyknął ten o posturze goryla, po czym podbiegł do nich, nie czekając, aż wejdą po schodach i podniósł blondynkę, jakby nic nie ważyła.

— Też się cieszę, że cię widzę, Tewdarze, ale puść mnie! — Mężczyzna przyjął polecenie chyba zbyt dosłownie, bo rozluźnił uchwyt, kiedy wciąż unosił ją co najmniej pół metra nad ziemią. Castia wylądowała z gracją, stukając obcasami czółenek. Zaśmiała się szczerze i przywitała z drugim ochroniarzem, który właśnie do nich podszedł, nazywając go Kieranem.

Arthur czuł się trochę niezręcznie, kiedy czekał, aż jego towarzysze wymienią się uprzejmościami ze znajomymi. Rozejrzał się wokół, czego zaraz pożałował, bo widok tak wielu ludzi, którzy kręcili się na placu, siedzieli w ogrodzie, bądź spacerowali przed terenem rezydencji, sprawił, iż poczuł się bardzo, bardzo mały. Nigdy nie lubił dużych skupisk ludzkich, ale jadąc na przyjęcie miał nadzieję, że będzie to wyglądało jak w opowieściach historycznych, a on sam będzie mógł spokojnie podpierać ścianę. Z ulgą stwierdził, że nikt nie zwraca na niego uwagi i miał nadzieję, że tak pozostanie.

— A to kto? — spytał nagle łysy, powodując, że rudzielec podskoczył w miejscu.

— Mój nowy kochanek —  odpowiedziała Castia z kamienną twarzą. 

Mężczyźni jak na komendę spojrzeli ma osiemnastolatka z niedowierzaniem, po czym jednocześnie ryknęli gromkim śmiechem. Autorka żartu chichotała niczym zadowolone z udanego figla dziecko, zaś Azarea i Eliaz zdołali się opanować, choć uśmiechali się z zaciśniętymi wargami.

Tymczasem Arthur oblał się palącym rumieńcem i stał jak kołek, aż pozostali się uspokoili. Lekki mróz zaczął dawać się we znaki, więc w końcu ruszyli do środka. 

To, co osiemnastolatek zobaczył sprawiło, że poczuł, jakby urodził się wczoraj i nic w życiu nie widział. Ewentualnie jakby już nic nie miało go nigdy zadziwić. Weszli do ogromnego holu, który z dwóch stron rozchodził się w szerokie korytarze, a na jego środku znajdowały się duże, spiralne schody. Rezydencję oświetlało tak wiele żyrandoli, iż szczerze przeraził się na myśl o cenach, jakie właściciel musiał płacić za zasilające to wszystko kryształy. Zaraz potem dostrzegł, że z niektórych lamp zwisają kawałki papieru toaletowego. Hol, poza tym, iż był dobrze oświetlony, zapierał dech w piersi głównie za sprawą egzotycznej flory wyrastającej z donic wbudowany w posadzkę. Od tego całego przepychu nastolatkowi zakręciło się w głowie, ale dzielnie kroczył za towarzyszami sprawiającymi wrażenie, jakby to wszystko nie było niczym nadzwyczajnym. Mijali wiele osób, ale nikt nie zwracał na nich uwagi, kiedy wchodzili na najwyższe piętro, a tam światopogląd Arthura został całkowicie zburzony.

Mieli długie na kilka metrów stoły ze stosami przeróżnych potraw. Mieli wannę z kolorową pianą. Mieli także tancerki z przyczepionymi króliczymi uszami, eksponujące swoje wdzięki, okręcając się wokół rur. I mieli też zebrę. Cholerną zebrę.

Zwierzę stało na specjalnym podeście tuż obok fotela wyglądającego jak tron. Na nim siedział słusznej postury starszy mężczyzna odruchowo gładzący swoją srebrną, równo ostrzyżoną brodę. Wokół niego, na wielkich, kolorowych poduszkach, zebrała się grupa wyraźnie wesołych osób — trzy kobiety i trzech mężczyzn. Czwarta uniosła rękę w geście powitania, kiedy się do nich zbliżali, zaś Castia pobiegła, krzycząc:

— Alfert! — Padła w objęcia mężczyźnie w średnim wieku, który ledwie zdążył wstać. 

Z tego, co Arthur wychwycił, był to (prawdopodobnie) ostatni, poza nią, żyjący wampir z linii Piątego, nic więc dziwnego, że tak się ucieszyła na jego widok. Azarea i Eliaz także zostali ciepło powitani. Wyglądało to, jakby stanowili jedną, wielką rodzinę i tak zapewne było w rzeczywistości. Rodzinę, której on nie był częścią, więc po cichu oddalił się w przypadkowym kierunku, byle nie stać po środku ogromnego pomieszczenia.

Najpierw podpierał ścianę, ale szybko spostrzegł, że w ten sposób budzi zbyt duże zainteresowanie, więc po prostu przechadzał się wzdłuż niej. Ludzie kręcili się wszędzie, kosztując rozmaitych potraw i biorąc kolejne kieliszki od kelnerów. Z początku niepewnie, ale potem już bez żadnej krępacji, poszedł w ich ślady i próbował jedzenia, którego nawet nie umiał nazwać. Wypił też dwa kieliszki wina, choć tak naprawdę niezbyt mu smakowało. Gdyby tylko jego rodzice, sąsiedzi i wszystkie złośliwe ciotki go zobaczyli! Kiedy sięgałł po ostatni kawałek ciasta ozdobionego prawdziwymi kwiatami, usłyszał pełen wyrzutu głos:

— Hej, ja chciałam to zjeść! — Podniósł wzrok na niezbyt wysoką, smukłą dziewczynę o białych włosach i dużych, ciemnoniebieskich oczach, która przybrała pozę, jakby zamierzała z nim walczyć na śmierć i życie o głupi kawałek placka. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro