Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XV.

Drugi dzień poszukiwań chylił się ku końcowi, kiedy gęstwina przerzedziła się odrobinę, a między zaroślami Jungkook dostrzegł nikłe światła. Po części pragnął, by okazało się, że to na powrót rezydencja braci. Dobrze jednak zdawał sobie sprawę, że od wielu godzin podróżował się w zupełnie przeciwnym kierunku i właściwie nie potrafił teraz szukać Yeontana. Po prostu brnął dalej, ciągle przed siebie, mając nadzieję na jakikolwiek znak. Już sam nie wiedział przez kogo zesłany i jak wyglądający.

Okazało się być nim światło ognia. Lekko otumaniony zimnem i zmęczeniem wyszedł na ubitą ścieżkę, przed sobą mając widok na kilka wieśniackich chat i belkowy płot, odgradzający go od zabudowań. Miejsce natychmiast przywiodło na myśl wspomnienie i porównanie nikłego zabezpieczenia wioski do ogromnej rezydencji, odciętej od świata ogrodami i wysokim na kilku rosłych mężczyzn żywopłotem. Tutaj nie czuł tych samych obaw, choć ludzie mieszkający w chatach stanowili takie samo, albo i większe zagrożenie dla szwendającego się, głodnego i zziębniętego chłopaka ze środka lasu.

Nie dbał o to. Minął wjazd wyznaczony brakiem lichego płotu i wszedł między chaty. W powietrzu unosiła się woń końskiego łajna i gotowanych brukwi, zapewne dla trzody. Sam zapach sprawił, że jego trzewia odezwały się spragnione jedzenia. Minął kilka chat. Światła, które wydawało mu się, że widział zanim wszedł na teren osady, okazały się ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, przedzierającymi się między budynkami i pniami drzew. Stąpał powoli po błotnistej ścieżce. Mdły zapach błota płynął w powietrzu równie intensywnie jak rozgotowanych warzyw. Mijane chaty żyły, ale obawiał się podejść bliżej i zapukać do ktorychkolwiek drzwi. Nie był ubrany jak żebrak, mogli wziąć go za kogoś ważnego, kogoś, kto ma pieniądze i co więcej można mu je spokojnie ukraść, bo był widocznie zmęczony i wygłodzony.

Jednak odejść nie mógł, ponowne wejście w las niechybnie go zabije. Minął dwóch starszych mężczyzn, którzy przyglądali mu się otwarcie, nie ukrywając zdziwienia. Nie zaczepili go jednak, minęli jak zdziwaczałego żebraka, który postradał zmysły. Kobieta zbierająca pranie ze wspólnych sznurów rozwieszonych między chatami, zaprzestała na chwilę czynności i zakręciła w rękach pożółkłe, płócienne łachmany. Patrzyła za nim jeszcze jakiś czas. Starał się nie reagować na różne rodzaje spojrzeń, lecz czym głębiej między chaty się zapuszczał, tym więcej oczu śledziło jego ruchy.

Nie dość, że nikt go tu nie znał, to na dodatek wyglądał jak wyglądał. Musiał stać się sensacją, w takich wioskach chwyta się temat do rozmów i pomówień jak świeże owoce. Ktoś szturchął go ramię, nie zareagował, bo nie miał siły. Dwoje ludzi wyglądało na niego z drzwi chaty. Zdawało mu się, że każda osoba, którą napotkał do tej pory była w średnim, bądź starszym wieku, jakby nie mieszkał tu nikt młody. To źle, bo tym mocniejsze zainteresowanie budził.

Za jego plecami las tonął w ciemności, nie musiał się nawet odwracać, żeby czuć, że nie chce tam wracać i woli już wystawić się na nienawistne spojrzenia. Zapewne ubrany w podziurawione łachmany nie miałby tego problemu. Bieda nie przyciągała uwagi, każdy tutaj żył podobnie. Porządne ubrania na słabym człowieku to oznaka łatwego łupu, obiektu zazdrości, nawet chęci zemsty za niesprawiedliwość. Nieważne czy ktoś zasłużył na zrobienie z niego dołka, do którego można bezkarnie wrzucić frustrację i zawiść. On całe życie był biedny i zaniedbany, to że miał na sobie podarte już i brudne ubranie Seokjina to największy luksus, na jaki przystał los.

Był za bardzo zmęczony, żeby wykrzesać z siebie złość i powiedzieć  wieśniakom do rozsądku. Dla ludzi wyższych statusem musiał mieć szacunek, choćby i szczerze nienawidził i gardził tymi, którym służył. Za to ludzie równi jemu nie raz i nie dwa udowodnili, że brak pozycji w ludzkiej hierarchi nie jest dla nich powodem uniżenia. Podobni im zdeptali go, wyrzucili z domu i zniszczyli jego rodzinę. Nie umiał patrzeć na nich bez nienawiści ukrytej głęboko w oczach. Odpowiadali mu tym samym, śledziło go kilka par zadużonych w niecnych zamiarach dusz.

Oparł się o zbudowaną z grubych pali ścianę jednej z chat. Czuł zapach mokrego, przegnitego drewna. By zagłuszyć doznanie, próbował z całych sił przypomnieć sobie osadzony na ciele Jimina zapach wanilii. Ciągnął za nim krok w krok, a ich ostatni i zarazem drugi pocałunek wrył się w pamięć młodego chłopaka głównie przez piękną woń, zamkniętą między blond włosami, na aksamitnej skórze, w splotach miękkiej koszuli. Nadal czuł na języku jego smak, jedwabistość giętkich ustek, dużych i śliskich od resztek śliny. Mógł usłyszeć bicie serca w piersi i twardnienie przyrodzenia, gdy maleńki Jimin lgnął, wręcz wpychał się w jego ramiona, tak samo jak język mościł sobie więcej przestrzeni w jego ustach. Krew poruszyła się w jego żyłach, nie do końca potrafił odróżnić czy dzieje się to teraz, na samo wspomnienie, czy może wszystko zakończyło się wraz z tamtą pamiętną chwilą.

Czy Seokjin za nim tęskni? Tak bardzo pragnął, aby pojawił się teraz, dokładnie jak tamtego dnia w ogrodzie wewnątrz rezydencji i uratował go, choćby w ostatniej chwili przed niebezpieczeństwem. Z tym że sen o sześciu braciach dobiegł końca, a on wrócił z dalekiej tułaczki do starego życia - jako sługus, chłopak na posyłki, włóczęga - jako nikt.

Drogocenne szaty to tylko rana na jego ciele. Czuł, jakby każdy z obserwujących go ludzi zdzierał z niego to, co odebrał Seokjinowi. Postanowili wymierzyć mu sprawiedliwość za zatopionego w dobru pana wielkiej rezydencji. To oni byli sprawiedliwi, wiedzieli co należy się za jakie przewinienia. A on zawinił potężnie - przylgnął do świata, który nie jest jego światem. Trzymał się zatopionymi w jedwabiu brudnymi pazurami, twierdząc, że nie wie co robi, a doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Uwierzył, że coś może się zmienić.

A wierzyć można tylko w jednego boga - Śmierć. Lub tak jak twierdzi ciemny lud - w Wietrznego Dziedzica.

Skulił odrobinę zziębnięte ramiona. Gruba, skórzana kurta nie trzymała się na nich, opadała, odkrywając materiał delikatnej koszuli. Bał się podnieść oczy i przekonać, jak wiele ślepi śledzi każdy jego ruch, ogląda przedstawienie i napawa się wypełzającym na ubitą ścieżkę strachem. Musieli mieć czerwone, żarzące się niczym węgle oczy. Czyżby to je widział w kącie pokoju Jimina we śnie? Czy to oznaczało jego niechybną przyszłość i koniec?

Oddychał ciężko, czasem chrapliwie. Zacisnął własną krtań, mając nadzieję na koniec szybszy niż lincz. Słyszał jak ciężkie krople zaczynają uderzać pojedynczo o ziemię, gubią się w słomianych dachach i smagają go powoli po skamieniałej twarzy. Rozbryzgiwały mu się na nosie i osiadały we włosach. Deszcz nie przybierał na sile, padał równomiernie, a jego dźwięk zaczynał studzić jego myśli. Mijał czas, a ubita ścieżka zmieniała się w błoto. Krople zbierały się w kałużach.

Tylko dzięki oddechom przez uchylone wargi wiedział, że nadal żyje, a zębów wideł nie czuje, bo kompletnie zapomniał o własnym człowieczeństwem określanym całe życie przez ból. Nieruchomym wzrokiem zastygł pod stopami. Brązowe tęczówki zatrzymały się  sztywno na jednym punkcie - czubkach poobdzieranych już z lekka butów Seokjina.

On zapewne nie oglądał ich często. Krocząc ogrodami, nigdy nie patrzył pod nogi, głowę trzymał wysoko, lecz nie dumnie. Poświęcał uwagę przyrodzie, wypielęgnowanym kwiatom, swojej ukochanej zastawie, ludziom których ukochał, panu Namjoonowi. Nie czyścił ich sam, w odmętach dębowych szaf trzymał zapewne dziesiątki, jeśli nie setki podobnego temu, wspaniałego obuwia. Nie miał powodów, by oglądać nędzne końcówki skórzanych butów. Fakt, iż jednak jego wzrok kiedykolwiek tam spoczął, miał dla Jungkooka znaczenie większe niż widoki, których on już nie uświadczy, a które spojrzenie pana Seokjina spotykało o wiele częściej.

- Strasznie pan zmókł - dosłyszał obcy głos, ale zapomniawszy gdzie jest i jak powinien zareagować, niezmiennie stał w posturze głazu - czy pan się zagubił?

Głos należał chyba do kobiety. Wszystko wydawało się teraz zlewać w jedno - głosy, zimno, pustka.

- Czy pozwolisz mi pomóc, panie?

Panie? Nie mówiła do niego.

- Przepraszam - delikatna dłoń spoczęła mu na ramieniu.

Jego oczy odżyły, poruszając się z wielkim oporem to w jedną to w drugą stronę. Podniósł głowę, oczekując ataku, kiedy tylko ujawni twarz. Jednak zamiast tłumu rozsierdzonych wieśniaków, ujrzał parę wielkich, brązowych oczu, które szybko ukryły się pod bladymi powiekami i bardzo długimi rzęsami, gdy udało mu się lekko otrząsnąć. Dopiero poruszywszy ciałem, zareagował na zimno, wodę płynącą mu po karku i pustkę naokoło.

Nie było już nikogo, a większość chat skryła się w mroku za zamkniętymi okiennicami i drzwiami zatrzaśniętymi na wszystkie spusty.
Błotnista ziemia i wiatr wydzielały zapach trupich ciał i zginilizny.

- Pogoda pod psem - stwierdziła kobieta.

Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, tylko dość mocno upalona słońcem skóra dodawała jej wieku. Na pewno dużo pracowała w polu, on też wyglądał podobnie każdego lata. Godziny spędzone przy sianokosach wykańczały nie tylko duchotą. Mimo wszystko widział pod zaniedbaniem ładną dziewczynę.

Może i chciał coś powiedzieć - jakieś słowo potwierdzenia, że ma rację i pogoda rzeczywiście jest okropna. Nie mógł jednak tego zrobić, wszystko się w nim zamknęło, głos uwiązł w gardle, a zmęczenie przerodziło się w rozpacz.

Odwrócił wzrok od kobiety, by zorientowała się, że lepiej go zostawić. Nie chciał być wart tylko i wyłącznie współczucia, bo raczej nie podeszłaby do zmokłego żebraka, by się z niego naigrywać.

- Nienajlepsza na spacer - dodała - może chciałbyś wejść i osuszyć ubranie, panie?

Ubranie kazało jej zwracać się do niego w taki sposób? Równie dobrze mógł je ukraść, sam by tak pomyślał. Po prawdzie to tak właśnie się stało. Zebrał się w sobie, żeby pokiwać głową i odmówić, lecz poczuł wtedy jak kobieta łapie go za łokieć i odciąga od ściany.

Wymagało od niego nadludzkiej siły nie przewrócenie się twarzą prosto w zmurszałe błoto. Powłóczenie nogami stało się trudniejsze niż cały dzień zbiorów, oporządzania zwierząt, albo taszczenia mebli podczas przeprowadzki bogatych państwa.

Szli i szli, a deszcz zacinał im w twarz. Buty nie przemakały w przeciwieństwie do ciężkiej kurty. Jednak nie była aż tak solidna.

Kobieta, ciągnąca go za sobą, miała zarzuconą na plecy jedynie połataną, uszytą z grubych splotów pelerynę. Mógłby włożyć palec między ściegi. Włosy zakryła kapturem, trochę porządniejszym niż wyświechtana narzuta.

Oddalili się od zbitki wielu chat ze wspólnymi sznurami na pranie i małą studnią, którą mijali po drodze. Licha chatka, u drzwi której się zatrzymali, stała właściwie na miedzy łączącej wioskę z lasem.

Kobieta otworzyła niezakluczone drzwi i weszła do środka, czekając na niego zaraz za progiem. Zdziwiona, że nadal się waha, pociągnęła go za rękaw kurty i puściła dopiero, kiedy deszcz przestał moczyć mu głowę. W izbie dało wyczuć się zapach suszonych grzybów i ziół. Było tam bardzo mało miejsca, nie podejrzewał, że w rezydencji braci choć jedno pomieszczenie ma tak niewielką powierzchnię jak cała chata. Na próżno szukać tam porządku, ciężko utrzymać czystość w wiejskiej chacie, lecz na miarę możliwości, miejsce to nadawało się do życia. Na podłodze walało się odrobinę słomy, w oknach stały doniczki z zamkniętymi pąkami kwiatów, ale dopiero, kiedy kobieta zapaliła trzy świeczki, zauważył zaścielone błękitną narzutą, drewniane łóżko, kredens wypełniony po brzegi konfiturami i butelkami pełnymi ciemnych płynów, sporej wielkości stół i pięć krzeseł, każde z innego drewna. Izba wypełniona światłem i ledwo wyczuwalnym ciepłem, natychmiast zrobiła się bardziej przytulna.

- Nie chcę niczego narzucać, panie, ale może lepiej zdjąć jedną warstwę przemoczonych ubrań? U mnie w chacie nie jest aż tak ciepło, nie wyschną raz dwa - powiedziała.

Jej głos lekko zachrypł.

Ledwo zauważyła, jak kiwnął głową i uniósł zgrabiałe dłonie, żeby odpiąć żeliwny suwak mokrego odzienia. Zdziwiony zauważył, że działał bardzo ciężko, choć w rezydencji zasuwał się bez grama wysiłku. Położył to na karb deszczu i łatwo zużywającego się materiału, z którego został wykonany. Wilgoć podziałała na nią bardzo źle, bo ubranie zaczęło nieprzyjemnie pachnieć, jak zostawiona na długie miesiące w duchocie i upale skóra.

Radził sobie z tym tak długo, że kobieta zdążyła powiesić na sznurze swoją pelerynę, rozpalić ogień i postawić na kaflowym piecu rondel z wodą. Czasami zauważał jak odwraca się w jego stronę i pewnie sprawdza czy już się z tym uporał. Koszula pod kurtką zrobiła się chropowata, szpeciła żółtawym kolorem i rozdarciem, z którego fragment wykorzystał na opatrzenie rany Yoongiego. Nie zamierzał jej jednak ściągać, w końcu był z kobietą i to w jej domu.

Nie bardzo wiedząc co zrobić z mokrym ubraniem, zdziwił się, gdy kobieta odebrała od niego odzienie i wskazała na łóżko.

- Chyba nie powinienem... - udało mu się powiedzieć.

- Zachorujesz, panie - powiedziała dość twardo - połóż się - to nie była prośba.

Jungkook bez zastanowienia pociągnął nogami prosto do łóżka. Trochę skrzypiało i było za małe. Musiał podkulać nogi, żeby zmieścić się w krótkiej ramie. Za to wypchana gęsimi piórami pierzyna grzała, niczym ogień podłożony pod piec.

Chciał podziękować kobiecie jeszcze zanim zaśnie, ale nie dał rady. Słyszał jak przestawia coś w kredensie i wyciąga na stół dwa przedmioty. Odbiły się o siebie z wyraźnym dźwiękiem szkła. Zdawało mu się, że słyszy przelewanie czegoś do drewnianego naczynia. Chlupoczący szum, lekko drażniący zapach i ostatni widok na okno zastawione dużymi donicami z pąkami kwiatów był ostatnim, co czuł.

- Kwiatuszku, możesz do nas przyjść?

Siedziałem właśnie przy toaletce, kiedy usłyszałem głos matki z głównego salonu. To już dziś miał odbyć się wieczorek literacki, a na nim wystąpi mój drogi przyjaciel i daleki kuzyn z własnymi utworami. Słyszałem je już nie raz, a nadal czułem we wnętrzu ekscytację na myśl, że popieści moje uszy swoim słodkim głosem. Bardziej niż jego talent do układania słów w melodyjne sploty, uwielbiałem jak spogląda na mnie podczas wymawiania konkretnych słów.

Kruchy.

Tęsknota.

Perła.

Dotknął.

Rozkosz.

Na samą myśl pokręciłem się na obitym futerkowym materiałem stołeczku i sięgnąłem po pokrytą bielutkim pudrem gąbeczkę, aby przykryć zdradliwe rumieńce. Lustrzane odbicie spojrzało na mnie niegrzecznie i z wątłym wyrzutem - nie myśl o tym teraz, Jiminie. Jeszcze go nie ma, a ty musisz zaczekać aż do końca wieczoru. Wymówić się zmęczeniem, przetrzeć zmęczone oczka i w miarę autentycznie ziewnąć. Wszystkim zmięknie serce, a ty znikniesz w odmętach ogrodów, umykajac z pokoju, jak zagubiona dusza, prosto w ramiona wyzwolenia.

Szczypta białego pyłu zakryła mój sekret. Poprawiłem na ramionach luźną koszulę w kolorze kości słoniowej, z pojedynczymi wstawkami pudrowego różu i musnąłem paluszkami blond kędziorki. Idealny.

- O co chodzi? - zapytałem, wchodząc ostrożnie w głąb salonu, którego centralne miejsce zajmował ogromny, biały fortepian, a muślinowe firanki tańczyły na wiosennym wietrze. Mama, jej przyjaciółka Sinen, oraz ciocia Irma, siedziały przy herbacie, udając, że nie mają ochoty na wyglądające jak pudrowe obłoczki  muffinki i maleńkie makaroniki w kolorach cieszących oczy. Sam nie miałem takiego problemu, sięgnąłem po pierwsze z brzegu ciastko i zagubiłem je między pulchnymi wargami. Dzisiaj wyglądały jeszcze okazalej.

Dostałem od córki przyjaciółki mamy wspaniały, wypełniający balsam. Nie mogłem się doczekać aż on posmakuje tego wyjątkowego smaku. Ciekawe czy poczuje jeszcze truskawkowy makaronik. 

- Zastanawiamy się nad wieczorem - zaczęła ciotka. Jej pomalowane na morelowo usta szpeciły okalające naokoło zmarszczki. Podobno jej mąż stracił sporą część majątku i było to po niej widać. Odrobinę zaczęła się garbić, a sukni nie zdobiły już broszki wypełnione prawdziwymi brylancikami i cykoriami - może zgodziłbyś się urozmaicić go grą? Mama twierdzi, że doskonale opanowałeś najnowszą sonatę.

Nie obchodziła mnie gra na pianinie. Oddalała mnie od spotkania z ukochanym i ciężej będzie się wymówić zmęczniem. Sonata wcale nie wychodziła mi perfekcyjnie, miewałem momenty zawahania, a klawisze uciekały spod króciutkich palców. Spojrzałem na mamę, szukając u niej pomocy.

- Spróbuj, Jiminie. To będzie doskonała próba przed koncertami.

Powstrzymałem się, by nie zareagować impulsywnie. Udało mi się zachować twarz, tylko dlatego, że krzyk nie przystawał osobie z moim statusem i aurą. Kwiatuszki nie krzyczą i się nie złoszczą, prawda? Nabrałem w gardło powietrza, bo czułem jak gdzieś po drodze się zatrzymuje i zaciska. 

Kwiatuszki nie płaczą.

To inni podlewają je swoimi łzami.

Wysiliłem się na śliczny uśmiech i zgodziłem na występ. Wszystkie wyglądały na zadowolone, zwłaszcza ciotka. Ukłoniłem się ostrożnie i wyszedłem z salonu, słysząc za plecami pocieszny chichot i słowa zachwytu nad moim obyciem, urodą i miłym uosobieniem.

To jedyne, co podszeptywali ludzie na mój temat. Nie można pomyśleć o mnie nic zdrożnego, bo nie daję ku temu powodów. Zawsze taki byłem i taki pozostanę.

Ukochałem swoją naturę, tak samo jak ukochał ją mój wspaniały przyjaciel. Byłem jego Muzą, Światłem, Prawdziwą namiętnością, ale nie Kwiatem. Nigdy nie porównał mnie do tego cudu przyrody i między innymi dlatego miłość rozpaliła moje serce, niczym ogień. Smagała ciało i duszę, na samą myśl o spotkaniu go zaraz po występach, strach przed popełnieniem błędu, roztopił się w tlących się w środku płomieniach.

Na wieczór ubrałem koszulę uszytą ręcznie przez moją mamkę. Biedaczka odeszła na suchoty lata temu, ale piękna koszula nadal pasowała idealnie, a materiał nie zniszczył się w najmniejszym stopniu. Wyjątkowo była czarna z maleńkimi wstawkami, jakby przypruszył ją złoty śnieg.
Włosów również nie zostawiłem niesfornych, ale uczesałem je i ułożyłem, odsłaniając czoło.

Jeśli zawsze byłem odpuszczeniem, dziś zamieniłem się w grzech, specjalnie z myślą o nim.

W salonie zebrało się spore grono ludzi. Nie tylko rodzina, ale również przyjaciele, a nawet służba kryła się po kątach, byle uświadczyć fragmentu tej słodkiej chwili. Zostawili dla mnie miejsce na głównej kanapie, lecz nie w centralnej części pomieszczenia. Na to liczyłem, nie chciałem, by przypadkiem ktoś zaczął coś podejrzewać, po zbyt ostentacyjnych spojrzeniach w centralny punkt zainteresowania wielu par oczu.

Wszyscy wyglądali odświętnie, w pokoju unosił się silny zapach mieszanki pachnideł i bąbelków szampana. Uśmiechnąłem się, zauważyszy kilka skrytych spojrzeń w moją stronę. Czy można się im dziwić? Ludzie kochają to, co piękne...

Miałem nadzieję, że tego wieczora uraczą mnie swoimi łzami wzruszenia.

Miałem występować jako pierwszy, ponieważ to nie ja byłem głównym bohaterem spotkania. Nie w głowie było mi się gniewać, wiedząc, że moja gra to zaledwie preludium do pokazu prawdziwej sztuki. Rozmowy trwały do czasu, aż mama poprosiła o ciszę i zaprosiła do wysłuchania sonaty, przy której nie radziły sobie moje paluszki.

Dla niego potrafiłem to zrobić. Nie widziałem go nigdzie, ale wiedziałem, że będzie mnie słyszał. Zasiadłem do instrumentu, nie speszony uwagą, którą przykułem, a bardziej ogromem pianina, szerokim rozstępem klawiszy i ich ilością. Jak to szło?

Położyłem palce rąk, jak wydawało mi się prawidłowo, zaraz cofając je na kolana. Wszystkie wyglądały tak samo, nie pamiętałem jakie dzwięki wydają. Jeśli zacznę, nie będę mógł się już zatrzymać. Wszytko popłynie, a moja głowa kompletnie wypłowiała z dźwięku i układu klawiszy. Położyłem palce jeszcze raz w innym miejscu. Nie, to nie to.

W panice spojrzałem po pokoju. Każdy uśmiech wydawał mi się faszywy. Oni po prostu się śmiali z mojego braku profesjonalizmu, z głuchoty na piękno muzyki, ze słabej pamięci, z mojej nieporadności. Powietrze znowu zatrzymało mi się w przełyku, kiedy przesuwałem wielkie oczy po każdej twarzy.

Podobne do siebie, w sumie prawie identyczne. Starsza czy młodsza, miały taki sam wyraz - szyderczy, szeroki uśmiech. Wyszło na jaw, że taki piękny kwiatek jak ja jednak nie jest idealny.

Nastąpiła dla mnie zima, zamiast łez obdarowali mnie lodem. Zmroziło mnie, widząc zepsute zęby pod morelową szminką ciotki.

Płaczcie wreszcie.

Drgnąłem, czując obok siebie ruch. Zwróciłem się w drugą stronę, gdzie zauważyłem jego. Podszedł blisko i ujął obie moje dłonie, po czym ułożył je szybko i niezauważenie na prawidłowych klawiszach. Z boku mogło to wyglądać, jakby mi czegoś gratulował.

W moich oczach zatrzymały się łzy.

- Skradnij moje serce, Jiminie - szepnął mi do ucha.

Czy ja już go nie skradłem? Spojrzałem w jego oczy, wydawały się inne. Po tylu latach i tylu spojrzeniach umiałem to rozpoznać.

Odszedł na swoje miejsce, teraz przynajmniej miałem świadomość, gdzie siedzi.

Zacząłem grać powoli i spokojnie. Nie obyło się bez zakłóceń i drobnych potknięć, ale praktycznie nikt z mojej rodziny nie znał się na muzyce, udawali koneserów. Tylko wuj, stary dyrygent krzywił się w krótkich momentach, szybko zmieniając pozycję warg na uśmiech, kiedy łapał go wzrok mamy. Do końca sonaty rozkołatane serce zdążyło mi się uspokoić, a służący dolał wszystkim słodkiego wina, co natychmiast podziałało na ich muzyczną ignorancję. Znajoma ciotki uroniła nawet łzę. Nareszcie.

Po skończonym występie i burzy oklasków, przyszła kolej na niego. Zanim jednak wyszedł na środek, pojawiła się tam mama. Zasiadłem na kanapie, dostając swój kieliszek wina, w którym od razu zamoczyłem wargi. Ostrożnie śledziłem go wzrokiem, ale widocznie bał się pokazywać więcej zainteresowania po chwili przy pianinie. Rozumiałem to.

- Dzisiaj wyjątkowy wieczór. Mój ukochany Kwiat, Jiminie zdobył się na pierwszy występ w naszym wspólnym gronie i musicie przyznać, że przeszedł samego siebie - polemizował bym - jesteśmy tu jednak głównie dla naszego wspaniałego poety, który właśnie dziś podzieliła się ze mną cudowną nowiną. Jiminie, grałeś dla niego - zaśmiała się, a reszta pokoju wraz z nią.

Oczywiście, że grałem dla niego, ale co to za wiadomość? Nie znałem powodu i przyznam, że fascynowało mnie, co takiego ma mi do przekazania ukochany ustami mamy.

- Kochany - uniosła kieliszek, reszta oczywiście podążyła za nią - ja oraz moja rodzina i wszycy tu zebrani gratulujemy ci z całego serca zaręczyn. Niech tobie oraz przyszłej małżonce szczęści się po wsze czasy.

I gdzie były wyczekiwane przeze mnie łzy? Wszyscy się cieszą, a ja umieram. Tak miało być już do końca?

Dosłownie usłyszałem kruszenie się mojego serca.

Pustą butelka musiała spaść na podłogę, bo Jungkooka obudził dźwięk tłuczonego szkła. Zaspanym  wzrokiem spojrzał w stronę, z którego docerał. Kobieta o długich włosach i czerwonych jak wiśnie policzkach pochrapywała przy stole. W pomieszczeniu unosił się ciężki zapach alkoholu.

. . .

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro