Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I

To już drugi dzień, gdy nie miał nic w ustach, a czwarty od kiedy pamiętał jakiś smak. Posiłek sprzed dwóch dni składał się z czerstwej, przypalonej masy mącznej, specjalnie trzymanej w piecu za długo przez krnąbrnego karczmarza, którego córkę młodzieniec zbył zmęczonym ruchem dłoni i nadgnita śliwka. Między koronami rozłożystych drzew przebijały się ostre promienie słońca, smagając jego odsłonięte obojczyki, gdy schodził płytkim wąwozem między zagajnikami.

Zgubił się - tak podpowiadała mu coraz częściej zawodząca intuicja. Lecz jeśli nie ma się na świecie swojego kąta, nawet zakurzonej, stęchłej komórki, to czy można mówić o zagubieniu? Wątpliwości dopadały go, niczym stado bezpańskich psów i szarpały resztki godności na równi z poszarzałą koszulą, opadającą z chudych ramion.

Czas nigdy nie był jego mocną stroną, ale gdyby chciał określić, ile minęło od wygnania z rodzinnego domu, to pewnie zatrzymałby się na najprostszym - długo. Rozpoznał się o tym na podstawie znużenia wędrówką i ran na ciele, ofiarowanych przez nastawionych wrogo chłopów w mijanych domostwach i miasteczkach. Był im wdzięczny, bo utwierdzali go w przekonaniu o ludzkim braku życzliwości i słowach ojca - nie ufaj nikomu. Dużo bardziej niż agresywne powitania chłopskich synów brzydziło go zmanierowanie konkubin i panien na wydaniu, które oferowały nocleg. Jedyny kruczek umowy ukrywał nocleg w ich łóżkach. Starał się narzucać opadający materiał na opalone ramiona, gdy śledziły jego ruchy wzrokiem, który potrafił rozbierać.

Wolał tułać się po lasach na wieczność, niż dzielić łoża ze starszymi, krzepkimi paniami, których higiena i poszanowanie dla ciała młodego chłopaka, wołały o pomstę do nieba.

Puste słowa ojca i strach przed przeszłością pchały go na przód. Bory ciągnęły się w nieskończoność, a każde drzewo wydawało się takie samo jak poprzednie.

Ziemie za pasmem wrzosowych krzewów wydawały się jednak różnić od mijanych po drodze dziewiczych lasów. Ktoś dbał o te ziemie, potrafił to ocenić. Jego ojciec całe życie trudnił się jako ogrodnik, a i on zaczerpnął odrobiny wiedzy z czasów, gdy staruszek przyjmował jeszcze pomoc z obojętnością.

Pachniało wrzosem i błogością. Chciał się tym cieszyć, napawać się chwilami wolności, łapać ją w dłonie, niczym krople oczekiwanego deszczu.

Nie potrafił skupić się na tych poszukiwanych od lat przyjemnościach, kiedy wewnątrz kiszki grały mu marsz pogrzebowy. Kilka życzliwych kobiet - które za informacje nie oczekiwały zapłaty - opowiadały mu o tutejszych zwyczajach i ciekawostkach. Jedna z nich przypomniała mu się właśnie teraz, gdy pośród grubych krzewów bluszczu dostrzegłem wyryte w litej skale znaki. Zbliżył się niepewnie i odsunął kilka pnączy. Znaków nie dał rady odczytać, nawet jeśli były w miarę wyraźne. Z czytania zawsze był kiepski, a to w szkole jedna z czterech umiejętności obowiązkowych.

Szkoły nie skończył - był usprawiedliwiony. W zamian za niezrozumiałe znaki, znalazł tam coś jeszcze.

Przesunął pnącza jeszcze mocniej. Porośnięta mchem mała rzeźba przedstawiała mężczyznę. Zrobił krok w przód, by przyjrzeć się rysom kamiennej twarzy. Czyżby to jakiś bożek? Tutejsi mieli przedziwne wierzenia.

Bóg był tylko jeden i nazywał się śmiercią. Nikt nie dążył do spotkania z nim, tak samo i on.

To nie mógł być pogański bożek.

A może zasłyszana od dwóch kobiet historia miała w sobie szczyptę prawdy?

Mówiły o wielkiej, starej rezydencji na pustych polach ciągnących się aż po zbocza gór. Podobno mieszkało tam sześciu braci. Jedna twierdziła, że to bliźniacy, albo raczej sześcioraczki - najprzystojniejsi z żyjących mężczyzn. Druga wyzwała ją od plotkar i idiotek, a potem napomknęła coś o najstarszym bracie, który dorobił się fortuny na nielegalnych zakładach wyścigów konnych, a wraz z braćmi wprowadził się do opuszczonej rezydencji kilka lat wcześniej. Odpuścił sobie wysłuchiwanie opowieści, gdy kobiety zaczęły się kłócić.

Zasłonił rzeźbę oraz napis, zostając sam na sam z niepokojem, który tlił się w jego wnętrzu jak świeczka podsycana ciekawością, gdy parł na przód. Im bardziej oddalał się od wrzosowych pól, tym większej nabierał pewności, że ktoś zarządza tymi terenami. Drzewa przerzedziły się, gdzieniegdzie jeszcze zostały grube pnie. Ktoś je wycinał. Zasłonił oczy przed ostrym światłem, kiedy napotkał skraj okrojonego lasku.

Zdecydowanie ktoś tu mieszkał. Wysoki żywopłot dzielił go od drzew owocowych i uginających się pod ich naporem gałązek. Ponownie odezwał się żołądek, tym razem dużo głośniej. Młodzieniec rozejrzał się i na palcach podbiegł do zielonych krzewów. Chciał sprawdzić czy są na tyle gęste, by musiał wspinać się na górę.

Niestety, nie dał rady zobaczyć nawet, co czeka po drugiej stronie. Niemniej jednak decyzję już podjął, albo raczej zrobił to jego bolący żołądek. Przeskoczył na drugą stronę zręcznie i szybko. Chciał zerwać kilka jabłek z najbliższego drzewa i uciec, jednak coś go powstrzymało.

Pośród kilku drzewek stała niewielka fontanna. Nie było by w niej nic nadzwyczajnego, gdyby nie ułożone na kamiennym murku piękne, dorodne, praktycznie złote jabłka. Niepewnie przysiadł obok spokojnej tafli wody i wziął jedno z jabłek do ręki. Było ciężkie i zimne, nie przypominało zwykłego owocu. Wyglądało jednak tak smakowicie, za długo nie miałbnic w ustach.

- Nie radziłbym.

Przeraził się. Skurczył w sobie i zsunął z murku. Jabłko wypadło mu z dłoni, z chlupotem wylądowało w przezroczystej wodzie, osiadając na porośniętym mchem dnie. Zmroził go strach. Właściciel ogrodu z pewnością da mu nauczkę, nieraz dostawał ciężki łomot od biedniejszych gospodarzy, na pewno nie tak zamożnych jak pan tego przybytku.

- J-ja wybacz panie... to tylko jedno jabłk-ko. - Spuścił głowę, przyciskając brodę do wgłębienia między obojczykami. Bał się spojrzeć w oczy gospodarza rezydencji. Nie był złodziejem, to tylko ten zgubny głód.

- I akurat spośród wszystkich owoców musiałeś wybrać ten...

- Przepraszam... przepraszam.

Czuł, że mężczyzna zbliża się w jego kierunku. W nosie zakręciły go słodkie perfumy... różane i mocne. Zaszumiało mu w głowie od doznań, gdy nieznajomy nachylił się i sięgnął po upuszczony owoc. Kątem oka zauważył jasną sylwetkę, giętkie kształty ciała dokładnie zaznaczone opiętą, doskonale przylegającą do prawie, że kobiecych wcięć koszulą. Zapach perfum nasilił się jeszcze intensywniej. Musiał się cofnąć, inaczej bezmyślnie pociągałby nosem, byle chwytać w płuca tą niebiańską woń. Tak bardzo kusiło go, by unieść spojrzenie, przyjrzeć się i zatrzymać w pamięci widok tego mężczyzny.

- Chcesz je? Weź. - Na wyciągniętej dłoni leżało piękne jabłko. Nie potrafił mu odmówić. - Teraz na równi i mężczyźnie. Jego głos brzmiał jak melodia, słodka i kojąca. Nie cofając własnych decyzji zatopił zęby w owocu - przynajmniej tego oczekiwał - miękkiego i niebiańsko smacznego miąższu. Zamiast tego jego szczęka zabolała, zatrzymana na twardej jak stal skórce jabłka, które ponownie wypadło mu z dłoni. Zacisnął powieki z bólu, kilka długich sekund, czekając aż minie.

- Ma pan coś bardziej miękkiego i nadającego się do jedzenia? - Zapytał już pewniej.

- Oczywiście, że mam, mogłeś tylko zapytać.

- Jin! Jesteś tu?

Nie spodziewał się kolejnego nieznajomego. Spośród drzew wyłonił się mężczyzna wysoki i odrobinę niezdarny. Na sobie miał szeroką, granatową koszulę wiązaną na klatce piersiowej, przeplataną wstążką. Ostre kości policzkowe zarysowywały kształt jego przystojnej twarzy. Skądś znał te rysy...

- Mamy gościa. - Mężczyzna pięknym, słowikowym głosem zaszczebiotał w odpowiedzi. Z uwagą i strachem śledził poczynania właścicieli imponującego przybytku. - Przywitaj się, kochanie. - Zbliżył się do niego lekkim, acz nie kobiecym krokiem.

- To zaszczyt widzieć tu gości. Tak rzadko ktoś nas odwiedza. - Uśmiechnął się, a uśmiech ten rozgrzewał serce, niczym rozrzażone węgielki, skrzące się czerwienią w ognisku.

- Przepraszam panie. Nie jestem gościem. - Wolał natychmiast się przyznać.

Nie przybył tu kraść, a pan włości i mężczyzna o obliczu anioła nie wyglądali jak wiejscy chłopi, którzy za brak posłuszeństwa wybatorzą pręgierzem i każą uciekać gdzie pieprz rośnie. Od ich ciał, twarzy, gestów i głosów biła przyciągająca aura, może nie dobroci, tak jak od jego świętej pamięci babci, ale jakiegoś mesmeryzmu. Pragnął przyznać się do każdego czynu, a jeśli uznają go za grzech, przyjąć na siebie karę.

- Skoro Seokjin uważa, że jesteś gościem, to nim jesteś młody człowieku. Nieważne w jaki sposób przyjąłeś nasze zaproszenie. Jak ci na imię?

- Jungkook.

Anioł - bo z tą mistyczną istotą skojarzył mu się owy Seokjin, wyciągnął dłoń w stronę młodzieńca. Chyba nie dostrzegał jak onieśmielony był przepychem oraz niespotykaną aurą miejsca i gospodarzy nie będąc w stanie postawić kroku, bez wyrzutów sumienia i może nie obrzydzenia, ale zdegustowania samym sobą. W końcu nijak pasował do ogrodów, pęczniejących od słodkiego miąższu drzew oraz kamiennych, odrobinę zaniedbanych posągów i tajemniczej fontanny, za którą obejrzał się prowadzony przez anielskiego Seokjina wgłąb sadu.

- Jakim cudem znalazłeś się tak daleko od wiosek? - Zapytał Namjoon. Szli powoli spacerowym krokiem, a Seokjin od czasu do czasu zrywał z drzewa najpiękniejsze owoce i podawał je przyjaznym gestem młodemu mężczyźnie. Te znikały w niekończącej się próżni jego żołądka.

Nie miał do tego prawa, ale czuł się rozpieszczany, słońce grzało jakoś mocniej i stawiał pewniejsze kroki, po tym jak pierwsze kilkanaście metrów przeszedł na palcach, by nie zadeptać źdźbeł soczystej trawy.

- Zostałem wygnany z domu. To długa historia, która z każdym słowem staje się coraz gorsza...

- Spójrz mój drogi jak szczęśliwie się za to kończy, a może raczej zaczyna od nowa. - Powiedział delikatnie Jin.

- Nic się nie zaczyna panie. Nie mogę nadużywać waszej gościnności. Jestem wdzięczny za brak chłosty i pogoni psów. Jestem zwykłym złodziejem.

- Psów? Chłosty? Takie barbarzyństwo powinno zostać ukrócone. - Seokjin mocniej zacisnął rękę na opalonej skórze. Złapał go pod ramię, a opuszkami palców pogładził koszulę na zarysie mięśni. Nie wydawało mu się to w żaden sposób matczynym odruchem, choć Anioł traktował go lepiej niż rodzicielka kiedykolwiek.

- Nie zmienisz świata kochanie, choćbyś nie wiem jak anielskie umiejętności posiadał. - Namjoon pokręcił głową i posłał ukochanemu błogi uśmiech.

Podobno w rezydencji z głębi boru, na odkrytym polu, tuż pod górskimi szczytami mieszkało sześciu braci. Tak głosiła opowieść i tak myślał, widząc ich po raz pierwszy. Ale nie był naiwny i co najważniejsze nie był już dzieckiem, wiedział co to miłość, a jedyne co zaprzątało jego myśli, to miłość, która nie miała prawa bytu, która była grzechem i obłudą. Może to dlatego mężczyźni tak bardzo odizolowani się od ludzi z dalekich wiosek.

Mężczyzna nie mógł kochać mężczyzny. Nie miłością, dzięki której przychodzą na świat dzieci, nie miłością, która łączy serca i ciała, która tworzy rodziny, pokolenia i klany.

W jego wiosce za takie czyny stanęliby przed sądem. Tutaj szczebiotali niczym słowiki podczas miłosnych igraszek. Sam nie wiedział co o tym myśleć, dlatego wolał na razie wmawiać sobie, że dwójka niesamowitych ludzi, których tu poznał, to bracia.

- Nie zmienię świata, za to nie dopuszczę, żeby takie obyczaje znalazły miejsce i w naszym domu.

- Za co zostałeś wygnany?

- Namjoon...

- To tylko moja ciekawość. Nie musisz na nią odpowiadać.

- Wolałbym nie wracać do tego co było. - Odpowiedział gość. 

- Bardzo mądrze. To co zostawiłeś za murem tego miejsca jest tylko złym wspomnieniem, a my zadbamy, by nowe zupełnie zmyły po nich ślad. - Stanowczo zakomunikował Seokjin.

- Nie mogę zostać długo...

- Spieszysz się gdzieś? Masz jakiś cel? - Pytanie Namjoona rozdmuchało jego sprzeciwy, niczym słaby płomień świeczki.

- Nie... Ja tylko...

- Zostań, przynajmniej do jutra. Ugościmy cię i sprawimy, że twoja podróż stanie się przygodą, nie tułaczką i wygnaniem.

- Przygody są tylko w książkach.

Spojrzeli po sobie z uśmiechami. Pewnie na pierwszy rzut oka widać było, że nie potrafi czytać, a jedyne przygody jakie znał, to czytane przez ulicznego kuglarza i grajka bajki, których słuchał co tydzień na starym rynku, razem z innymi dzieciakami, dopóki jakaś stara kokota nie wstawiła łba przez futrynę okna i wylała na najbliżej siedzącego nieszczęśnika wiadro pomyj. Minęło kilka lat zanim zrozumiał powód żmijowatych charakterków żon chłopskich. Kuglarz czytał bajki tylko w poniedziałki i to donośnym barytonem, którego ton i charyzma niosły echo przygód rycerzy daleko w miasto. Tym samym budziły mężów, zmęczonych cało niedzielnym chlaniem w karczmach, a zbudzeni wyżywali się na żmijach, które syczały na niewinne, żądne przygód rycerzy dzieciaki. I tak kółeczko się zapętlało, ale bajki były wtedy o niebo ważniejsze niż wyrwane włosy i siniaki na licach starszych pań.

- Bajki to życie mój drogi, tylko odrobinę ubarwione.

Ciężko było w to uwierzyć.

Wyszli na kamienną ścieżkę, trawy wyrastały tylko między szarymi "kleksami" i łatwiej było je omijać. Drzewa się przerzedziły, a zastępowały je kwiaty - różowe piwonie, sączące mocny zapach niczym pitny miód magnolie, pojedyncze łodygi, dygoczących pod wpływem wiaterku róże i goździki we wszystkich kolorach tęczy. Wszystkie wypielęgnowane, zdrowe oraz w pełnym rozkwicie.

- Czuję się jakbym już nie żył i trafił do jakiegoś innego świata. - Słowa same uciekły zza jego mokrych warg, które nawilżał ciągle języczkiem. Nie wiedział, czy znowu nie palnął głupoty. Zwykle nie mówił wiele, bo matka powtarzała, żeby nie otwierał gęby nie pytany. Z jego niskim statusem i brakiem wiedzy na temat czegokolwiek łatwiej było nabrać wody w usta i pozwolić się wypowiadać innym. Pańskim synom i córkom wystarczyło kiwanie głową i tak nie ukrywali zdziwienia, że rozumie język mówiony.

- Twoje życie właśnie się zaczyna, nie kończy. - Powiedział cicho Seokjin. - Znajdziemy ci coś do przebrania. Myślę, że nosimy podobny rozmiar.

- Ja nie powinienem...

- To nie było pytanie słodka ptaszyno.

Zamilkł nie chcąc dłużej testować ich cierpliwości. Namjoon i tak zaniemówił już jakiś czas temu.

- Dziękuję.

- Podziękujesz, kiedy poczujesz się tu naprawdę dobrze. Nie chcemy cię do niczego zmuszać, ale nie miej naszych poczynań za litość. Na pewno znajdziemy sposób na to, byś się jakoś odwdzięczył. -  Namjoon był głosem rozsądku, kiedy Seokjin uchyliłby mu nieba zupełnie za nic, za to że jest, za to że zaginął, ale się odnalazł, że właśnie ich wybrał.

- Umiem pracować, od dziecka pomagam ojcu w...

- Nic nie mów ptaszyno, znajdziemy sposób. - Uciszył go Seokjin.

- Chciałem tylko...

Zamilknął. Tym razem to nie obcy język zagłuszył jego brak umiaru, ale widok postawiony przez oczami...

. . .

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro