Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22 luty 2022r. Rozdział 2

No idź rzesz, cioto jedna!-Krzyczał mój tata na czarnego kota, który sobie zrobił drzemkę na drodze do szkoły.

Tata dodatkowo zagłuszał moją ulubioną piosenkę zespołu kwiat jabłoni pt. „Drogi proste".

Po tym krzyku kot sobie poszedł przebiegając przez drogę. Nigdy nie wierzyłam w przesądy, więc mnie on nie obchodził. Choć może powinna się tym przejąć biorąc pod uwagę co się później stało.

Na pierwszym z lekcji był test z Małego Księcia, ale byłam na to przygotowana, za to na drugiej Pani pytała się o konkurs recytatorski.

Zgłosiłam się wtedy jedyna z całej klasy do tego na lekcji tamtego, pamiętnego dnia, który zmienił moje życie.

-Dobrze, Alicjo wybiorę tobie wiersz.-Powiedziała moja Pani do mnie.

-A czy nie mogłabym sama sobie go wybrać?-Spytałam się, bo bałam się, że byłyby one jakieś trudne do nauczenia się.

-Nie przeszkadzam?-Spytał się, wchodzący do klasy Pan Robert.

-Ależ skąd.-Odpowiedziała Pani.

-To świetnie, ponieważ w szkole wybuchł pożar i musimy uciekać na dwór.

W całej klasie nagle zapanował chaos.

Niestety nic nie udało mi się uratować z klasy, co wytykałam sobie do końca życia, bo gdyby ocalał chociaż piórnik to służyłby spokojnie jako broń ze względu na swój podłużny kształt.

Gdy wyszłam już z klasy bez maseczki, bo zapomniałam wziąć, nagle poczułam dziwne mrowienie na głowie i czterech literach, a ponieważ czytałam dużo książek fantasy to zrozumiałam, że coś się ze mną dzieje.

Dodatkowo cały ten tłok wepchnął mnie nagle do damskiej toalety, której drzwi postanowiły się zaciąć.

-Otwórzcie się.-Mówiłam do siebie przez zęby, gdy nagle upadłam i poczułam, że mam coś na już wspomnianych czterech literach.

-Co to je-?-Powiedział do siebie i zobaczyłam wtedy, że mam brązowy psi ogon.

Doznałam szoku i szybko pobiegłam do lustra, przy którym mój szok powiększył się dwa razy, bo nie zobaczyłam w nim siebie, tylko zupełnie obcą osobę.

Miałam na głowie brązowe uszy, włosy mi pociemniały do koloru, o którym już wspominałam i były zdecydowanie dłuższe.

Moja twarz również się zmieniła, boa stała się, przynajmniej dla mnie, taka bardziej ładna.

Jedyne, co się nie zmieniło to kolor moich dużych oczu, bo od zawsze były one tego samego, brązowego koloru i to, że była wysoką dwunastolatką.

Nagle, gdy ogień już pożerał drzwi mój opalit zaczął intensywnie świecić na niebiesko i lecieć w kierunku lustra, które się powiększyło, że mogłam przez nie spokojnie przejść na stojąco.

Kiedy przekraczałam próg przywaliłam twarzą w śnieg, a gdy otarłam twarz moją jeansową sukienką kurczowo trzymając opalit zobaczyłam, że nie jestem w Polsce, a tym bardziej w Piasecznie.

Naokoło mnie była po prostu zima stulecia, a dodatkowo poczułam straszne zimno.

Na szczęście w szatni nie zmieniłam butów i miałam na sobie moje ciężkie, górskie buty.

Chwile potem postanowiłam iść przed siebie z nadzieją, że znajdę jakiekolwiek schronienie.

Nie wiedziałam, ile już szłam, ale wiedziałam, że dość długo, bo z czasem zrobiło mi się potwornie zimno, ale i tak nigdzie nie widziałam żadnego miejsca, gdzie mogłabym odpocząć.

Nagle ktoś chwycił mnie za kołnierz od sukienki z tyłu.

-Nareszcie, Panno Leonówno.-Usłyszałam z tyłu.

-Tak przecież nazywała się ta Artimenetta!-Pomyślałam wtedy w przypływie wiedzy, który się blokował przez moja panikę.

Mój napastnik był bardzo wysoki (na oko metr osiemdziesiąt pięć), posiadał on długie czarne, proste włosy, które oplatały jego barki, Skórę miał koloru tak białego, że wyglądał jak nieboszczyk lub wampir oraz przez jego oko przechodziła czerwona linia, która była jego blizną.

Dodatkowo miał na twarzy jeszcze czarne, chude okulary.

Ubrał się w czarny płaszcz (byłam w jakiś dawnych czasach) i brązowe zimowe buty, a na nie miał czapki, pomimo iż było potwornie zimno. Jednak miał rękawice zrobiony chyba ze skóry zwierzęcej.

-Ja...nie....jestem...Leonówna.-Wydukałam z trudem wypowiadając każde kolejne słowo.

-Jesteś!

Nagle on obrócił głowę w prawą stronę i zaczęłam się modlić w myślach, żeby mi spadły okulary i mnie opuścił na dół, bo mogłabym wtedy uciec, ale niestety się tak nie stało.

-Tofik!-Krzyknął i przebiegł do nas jakiś wilczur, który pochodził pewnie z bajki o księciu Mateuszu.

-Ugryź ją.-Wydał mu rozkaz.

-Nie rób tego.-Powiedziałam do tego wilczura znając swoje zdolności, ale on postanowił mieć mnie głęboko gdzieś.

Skoczył on i mnie tak ugryzł, że bolało mnie to bardziej niż wtedy, kiedy mnie osa ugryzła, czyli, ze bardzo.

Cały obraz, jaki widziałam wyglądał jak wtedy, kiedy rzuci się kamień w wodę, a potem tajemniczy mężczyzna opuścił mnie wtedy i położył na zimnej ziemi.

-Skończysz...w...więzieniu.-Wydukałam ostatkiem sił.

-Ten świat rządzi się innymi prawami niż ten, w którym mieszkałaś, a poza tym miłej śmierci życzę.-Powiedział odchodząc.

O co mu wtedy chodziło? Gdzie ja jestem? Co ja mu zrobiłam? Kim była ta Arteminetta Leonówna?

Te pytania cały czas zaprzeczały mi głową w ostatnich chwilach, a odpowiedzi na te pytania miałam poznać niedługo.

22 luty 685r.

Nadal na drodze nie było żadnego znaku pokazującego, że niedaleko jest jakiś dom, a dodatkowo cały dzień mieliśmy bardzo słaby, bo była ogromna śnieżyca.

Nagle jednak zobaczyłem jakieś niebieskie światełko kawałek drogi dalej, a z powodu zaciekawienia, przekierowałem konia w tym kierunku i zacząłem jechać w to miejsce.

Gdy dotarłem, tam gdzie chciałem, płomień zniknął, a moim oczom ukazała się dziewczyna, która mi się przyśniła, tyle, że teraz leżała zupełnie bez życia.

Twarz miała koloru białej porcelany, a ręce zimne jak lód, co mnie niezwykle zaniepokoiło.

Do kolejnych rzeczy można było zaliczyć szybki oddech, jak i to, że drżała z zimna.

Miała na sobie to samo ubranie, co w moim śnie.

Pobiegłem do niej od razu i okryłem własnym płaszczem, żeby tak się nie trzęsła z zimna i nałożyłem na jej ręce, za duże na nią, rękawice.

Zobaczyłem wtedy również jej naszyjnik, a był on dokładniej opalitem o kolorze jasnoniebieskim z domieszką koloru fioletowego.

A były one u nas bardzo drogie, więc musiała pochodzić z dość bogatej rodziny.

Jeśli z takiej pochodziła to przecież nie zostawiliby jej tutaj samej, a może tak jak Tarant spowodowała jakiś skandal i po prostu wyrzucili ją z domu? Wtedy to miałaby na sobie, chociaż jakiś płaszcz i bagaż.

Obróciłem się do kierunku, w którym podążałem w to miejsce i zobaczyłem, że moje ślady zostały zasypane przez śnieg.

-Świetnie.-Pomyślałem.-A teraz pomyśl tylko jak wrócić.

Wziąłem ją na ręce i nagle usłyszałem krzyk.

-Artemist!-Usłyszałem jak Tarant mnie woła, jednak ja się dalej nie ruszyłem, a po chwili oboje byli już naprzeciwko mnie.

-Kim ona jest?-Spytał się mnie z powątpiewaniem Arkaniusz.

-Nie wiem.-Odpowiedziałem.

-Jak to nie wiesz, jeśli ją gdzieś znalazłeś to chyba powinieneś wiedzieć jak się on nazywa?-Spytał się Tarant.

-Znalazłem ją w takim stanie, jakim widzicie.-Powiedziałem.

-Połóż ją.-Powiedział Tarant, a po chwili zrobiłem tak jak mi kazał.

Zbliżył się do niej i zaczął oglądać jej ugryzienie.

Było one zalane czarną mazią i najwyraźniej był to jakiś jad, ale nie wiedziałem jakiego zwierzęcia.

Miała też gorączkę, ale to pewnie przez to, że leżała tam bez żadnego okrycia.

-Niedobrze, bardzo niedobrze.-Powiedział Tarant, gdy skończył ją badać i zaczął macać tą maź plamiąc sobie rękawiczki.

-W jakim sensie?-Spytałem z powątpiewaniem.

-W takim, że znalazłeś ją w ostatnim możliwym momencie.-Powiedział i wziął ją z moich rąk na swoje.-Jak będziesz na koniu podam ją Tobie. Będziemy musieli się spieszyć nie ma czasu do stracenia, ale na szczęścia widziałem, że nie daleko jest jakiś dom.

Jechaliśmy na tych koniach tak szybko jak tylko potrafiliśmy dowiadując się, że Tarant miał rację, bo niedaleko naprawdę znajdował się opuszczony dom w dobrym stanie.

-Najwyraźniej rodzina tam mieszkająca musiała opuścić go niedawno.-Powiedział Arkaniusz zsiadając z konia.

Dom był na szczęście otwarty i mogliśmy spokojnie do niego wejść.

-Połóż ją tam i postaw tam krzesło.-Powiedział Tarant pokazując palcem sofę znajdującą się w rogu pokoju.

Od razu ją tam położyłem, wziąłem krzesło ze stołu i postawiłem przy sofie, żeby Tarant miał gdzie usiąść.

-Weź to.-Powiedział Tarant, podając mi zapałki.-Zapal dzięki temu w kominku, a ja opatrzę jej ranę.

Gdy zapaliłem w kominie w krótkim czasie zrobiło się ciepło i to tak, że mogłem zdjąć swój płaszcz.

Znowu podszedłem do niej, ale nadal oddychała tak samo szybko, pewien czas wcześniej.

-Podaj mi tylko z mojej torby jakąś łyżkę i fiolkę z narysowanym kłem.-Powiedział Tarant.

Wyjąłem ją, więc z torby i zrobiłem to o co mnie poprosił.

Nalał wtedy na łyżkę jej zawartość, podłożył rękę na plecach swojej pacjentki i podał jej lekarstwo, a potem położył ją i okrył kocem.

Kilka minut potem spała już w miarę spokojnie, a jej oddech wreszcie stał się normalny.

-Dzięki temu już jej się nie pogorszy, a na razie niech się wyśpi.

-Kolacja!-Krzyknął Arkaniusz.

-Pilnuj jej.-Powiedział nasz lekarz.-Przyniosę Tobie jedzenie.

Po powiedzeniu poszedł do kuchni, a ja popatrzyłem się na nią.

Nadal wyglądała na słabą, ale i tak lepiej niż wtedy, kiedy ją znaleźliśmy, bo jej twarz nabrała kolorów, jednak nadal jakby miała koszmary, bo cały czas przewracała się po sofie.

-Ciekawe, kim jesteś.-Pomyślałem.

-Co ty tak się na nią patrzysz?-Spytał się mnie Tarant podając mi miskę.

-Myślisz, że ona jest Arteminettą?-Spytałem się go, zamiast odpowiedzieć, biorąc od niego miskę.

-No w sumie, jest hybrydą tych dwóch, więc mogłaby być i posiada cechy wyglądu naszych dawnych władców. Jednak dziwne w tym jest to, że w całym tym lesie trafiła akurat na nas a nie kogoś z RWLiK.

RWLiK, czyli ruch wytępienia lukrecji i kaszanek. Nie licząc wytępienia tych dwóch ras zależało im też, żeby złapać Arteminettę, o której jak już mówiłem krążyła legenda, że żyje.

-Zjedz ten rosół i za chwilę przyjdę do Ciebie.-Powiedział nasz lekarz i wziął ją, naszą jeszcze nie wiadomo czy księżniczkę i zaczął iść po schodach oddalonych na oko o metr od nas.

Rosół wydał mi się jakiś mdły i taki bez smaku, ale i tak go zjadłem, bo to był mój pierwszy, ciepły posiłek od dawna.

- Jak już zjadłeś to idź za mną.-Powiedział, gdy już wrócił, wprawiając mnie w zdziwienie, i zaczął mnie prowadzić.

Weszliśmy do dużego pokoju o zupełnie białych ścianach, a na środku pokoju znajdowało się duże łóżko, na którym spała, w koszuli nocnej, nasza znajda.

-Pilnuj jej, jeśli już na sto procent nie umrze, to lepiej, żeby wiedział, że jesteśmy po jej stronie i nie chcemy jej zrobić nic złego.-Powiedział.

Usiadłem, więc na krześle ustawionym niedaleko łóżka i zacząłem się na nią patrzeć.

-Jak chcesz, żeby się obudziła zawsze możesz ją pocałować.-Powiedział Tarant wychodząc.

-Dziękuję, ale nie skorzystam, a poza tym my się z nią za krótko znamy, żeby się całować i zupełnie mi się ona nie podoba.-Powiedziałem, zakrywając policzki, które mnie paliły niczym ogień.

-Jak tam sobie chcesz.-Powiedział Tarant, po czym wyszedł zamykając drzwi, i sprawiając mi tym ogromną ulgę, bo powoli miałem go dość.

W głowie miałem pełno pytań.

Kim ona jest? Gdzie mieszka? I przede wszystkim: „Skąd się to wzięła?", bo to najbardziej mnie nurtowało z tych wszystkich pytań, a wszystkim miałem się dowiedzieć już za niecałe parę godzin.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro