Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cel 6: Nie dać się snom

Pomimo zmęczenia nie mogłem zmrużyć oka. Wpatrywałem się więc w malunek kryształowych drzew na suficie, wyłaniający się z cieni rzucanych przez płomień. Podziwiałem zdobione liście, gałęzie i detale w postaci poukrywanych w ich koronach motyli, i gdy byłem bliski zaśnięcia, przed oczami stawała mi pozbawiona twarzy i wnętrzności postać. Zrywałem się wtedy z łóżka ze skórą zroszoną potem oraz przeświadczeniem, że wciąż jestem na morzu. Dlatego zdecydowałem się nie gasić świecy, aby chociaż wzroku nic nie miało możliwości oszukać.

Próbowałem myśleć o czymś innym. O tym, czy ktoś zauważył moje zniknięcie. O ostatnich świętach. Zaskakująco radosnych i bezproblemowych. Nawet babcia nie pytała o to, kiedy znajdę sobie dziewczynę, a wielkie obżarstwo skończyło się tylko przybranym kilogramem, a nie trzeba jak w tamtym roku. Jak tak pomyślę, to miałem szczęśliwe życie. Może ten rok nie należał do najlepszych. Co chwilę działo się jakieś nieszczęście, ale koniec, końców wychodziłem na swoje, z obronną ręką. Nawet ze studiów mnie nie wywalili, a mało brakowało, gdy zaspałem na poprawkę.

Może trzeba było iść ten jeden raz świętować tego sylwestra...

Powieki ciążyły mi niemiłosiernie, a gdy w końcu po raz kolejny opadły, nie miałem już siły wyrwać się z objęć koszmaru.

Znajdowałem się w kryształowym ogrodzie. Piękne, szklane drzewa pod wpływem promieni słonecznych skrzyły się niczym diamenty. Lekka mgła wisiała nad nimi, dopełniając bajkowy obraz. Z zapartym tchem podziwiałem misterne liście, muszące być dziełem jakiegoś wielkiego mistrza. Nawet w dzisiejszych czasach nic nie było zdolne do takiej sztukaterii. Nagle coś ruszyło się za drzewami. Zrobiłem krok naprzód i wtedy dostrzegłem, że posadzka pod moimi stopami pokryta jest wodą. Cienka tafla odbijała przerażoną twarz Gilberta. Po jej drugiej stronie wpatrywały się we mnie świecące się oczy lamparta.

To sen...pamiętałem go, a jednak nie mogłem zebrać myśli.

Odskoczyłem gwałtownie, wpadając na kryształowe drzewo, które pod dotykiem rozsypało się w drobny pył, niszcząc całą iluzję ogrodu. Teraz została już tylko bezkresna woda oceanu i ja, stający na jej tafli. Serce podeszło mi do gardła, wszędzie pływały ludzkie szczątki. Przerażony nie śmiałem nawet drgnąć, bojąc się, że choćby najmniejszy ruch zabierze mnie do czeluści piekieł.

Całą siłą woli próbowałem zamknąć oczy, jednakże nie byłem w stanie. Wzrok samoistnie powędrował za siebie. Po wodzie kroczył stworzony z kamieni szlachetnych lampart śnieżny. Jego silne łapy tworzyły kręgi na wodzie, a wytworzone przez nie fale oczyszczały wodę z krwi. Kot otrząsnął się, a jego szlachetna powłoka zmieniła się w pył. Został jedynie srebrny szkielet i szmaragdowe oczy. Kości z każdym krokiem deformowały się, przestawiały, układając się na ludzkie podobieństwo. Pył zatańczył wokół szkieletu, oblepiając go na powrót namiastką skóry. Patrzył, jak przede mną uformował się mój sobowtór. Mój... Nie Gilberta. Zjawa uśmiechnęła się z szaleństwem w oczach. W tym momencie straciłem grunt pod nogami, a woda wyciągnęła ku mnie swoje żądne krwi ręce.

Obudziłem się zlany potem.

To sen...

Oszukiwałem sam siebie. Miałem nadzieję obudzić się w starym, studenckim mieszkaniu, przy krzykach podchmielonych znajomych i miauczeniu przerażonego fajerwerkami kota...

Myślałem, że już przywykłem. Że pogodziłem się z nową rolą, na czas wymyślenia sposobu na powrót. Siniak na brzuchu, boleśnie przypominał, że nie jestem w bezpiecznym domu. Nawet gdy zamknąłem oczy, drażniący zapach dogorywającej świecy dawał mi znak, że nie ma drogi ucieczki. Najgorsza w tym wszystkim była niewiedza. Książka pozostawiała tyle niedopowiedzeń, że nawet po przeczytaniu całej wciąż nie znałem dobrych rozwiązań. Wydawała się ciągiem nieuchronnych tragedii, by w ostateczności zamknąć niedole postaci końcem świata.

Przewróciłem się na drugi bok, kuląc się w sobie.

Ten jeden raz żałowałem, że jestem sam.

~*~

Wyglądałem jak przedstawiciel rodziny Adamsów, blady, z podkrążonymi oczami, nietęgo włócząc się za kapitanem zatopionego okrętu. Niespokojny sen odbił na mnie swoje piętno. Trudno było to ukryć, ale nikt nie pytał mnie o samopoczucie. Wszyscy wyglądali podobnie. Nikt tej nocy nie zaznał spokojnego snu. Wielkie, na wpół puste komnaty, budziły dyskomfort w przyzwyczajonych do małych pomieszczeń marynarzy. O dziwo, musiałem przyznać, że brakowało mi tego lekkiego kołysania, które towarzyszyło mi przez ostatnie kilkanaście dni na statku. Gdy tylko zdążyłem przywyknąć do niepewnego gruntu i szalejącego błędnika, na powrót przyszło mi stanąć na twardym gruncie. Ciekawe jak radzili sobie z tym starzy weterani morza.

Spojrzałem na idącego obok mnie kapitana z Ryśkiem i znalazłem odpowiedź... Pili.

— To prawda! Widziałem na własne oczy, jak ta cholerna rzeźba się ruszyła! — nastawiłem ucha, gdy Rysiek przeszedł z konspiracyjnego szeptu w przytłumiony krzyk.

— Rysiek, nie histeryzuj. To niemożliwe. — Kapitan sceptycznie spojrzał na rudego mężczyznę. — To na pewno był sen.

— Wiem, co widziałem! Ten zamek jest przeklęty!

— Tak, tak, niech ci będzie. — Machnął ręką i wyprzedził go, doganiając Eryka i ucinając niedorzeczną gadaninę marynarza.

Przełknąłem głośno ślinę. To była moja okazja. Rysiek mógł być potężnym sojusznikiem w walce o przetrwanie. Był podejrzliwy, a to rokowało pomyślną współpracę.

Gdy kapitan oddalił się, nieznacznie podszedłem do rudzielca.

— Ja też to widziałem — przyznałem. Co prawda zmuszony byłem zastosować to małe kłamstwo, bo żadnej ruszającej się rzeźby nie widziałem, ale do moich celów nikt nie musiał tego wiedzieć. Książka wspominała, że zamek zamieszkiwały różne istoty. Ruszające się rzeźby wydawały się jak najbardziej prawdopodobne w obliczu metalowych wiedźm, morskich potworów i innych dziwactw.

Nie takiej reakcji się spodziewałem. Rysiek otaksował mnie nieufnym spojrzeniem. Ewidentnie zastanawiał się, czy robię sobie z niego żarty, czy faktycznie znalazł kogoś, kto mu wierzy. Przez chwilę bił się z myślami, a jego entuzjazm do odkrywania tajemnicy wydawał się odlecieć w niebyt.

— Idziecie? — pogonił nas Eryk.

Rysiek nie odezwał się do mnie ani słowem.

Ot, tak, mnie olał! Człowiek pomocną dłoń do niego wyciąga, sojusz stara się nawiązać i jedyne co uzyskuje to pogarda i ignorancja! Jego zachowanie zepsuło mi resztę dnia.

Z niechęcią szedłem przez kolejny korytarz, prowadzony przez malowidła ścienne i własne odbicia w powieszonych w nim lustrach. Miałem serdecznie dość tej upiornej atmosfery. Nie ważne gdzie się zapuściłem, towarzyszyło mi uczucie obserwowania. Okropne doświadczenie. Zwierciadła jedynie potęgowały to wrażenie. Najlepsza droga do nabawienia się paranoi. Mimowolnie krople potu osiadły mi na karku. Czułem się jak intruz, złodziej przyłapany na gorącym uczynku. Jakby mury tego zamku wiedziały, że nie jestem Gilbertem i czekały na moje najmniejsze potknięcie.

Nie pomagały mi w odprężeniu się nawet zapewnienia kapitana, że gospodarz tego miejsca nie ma nic przeciwko, byśmy udali się do jego kucharza. Wręcz sam zachęcał, byśmy odwiedzili Zygmunta.

Wyczekiwałem tej wizyty. Ciekawy byłem, czy moja rozmowa z Leonardem wpłynie w jakikolwiek sposób na wizytę w kuchni i czekającą na nas legendę.

Skręcając w kolejny korytarz, spojrzałem na rudego marynarza, który wydawał się zatopić we własnych myślach. Idąc, rzucał wszystkim obrazom i rzeźbom podejrzane spojrzenia, jakby starał się przyłapać je na gorącym uczynku. Jednak za każdym razem, gdy nic się nie działo, przez jego twarz przelatywał wyraz zwątpienia, po czym potrząsał głową i znów wpatrywał się w swoją kolejną ofiarę.

Co ciekawe, mojego spojrzenia unikał jak ognia. I weź tu zrozum marynarza. To nie na moje nerwy.

Odetchnąłem z ulgą dopiero w chwili, gdy opuściliśmy zamek i skierowaliśmy się do kuchni.

Na placu panowały pustki. Zastanawiałem się, jak musiało to miasto wyglądać za czasów świetności. Słońce z trudem starało się przedrzeć przez mgłę, czającą się nad położonymi u szczytu góry domami. Wybiło samo południe. Pewnie dziedziniec zapełniłby się od kupców. Rybacy zbieraliby się już do domu, po dostarczeniu świeżego połowu na bazar. Może ktoś grałby na katarynce w rogu, podśpiewując o bogactwach tego miejsca. Ktoś słuchałby go z uwagą, a potem podarował drobną zapłatę. Może dostrzegłbym znajome z opowieści twarze. Nikolę z koszem pieczywa, czekającą na mężczyznę, który nigdy nie miał zostać jej...

Teraz raczej niczego takiego nie doświadczę. Miasto straszyło początkiem końca. Kto wie, co naprawdę czaiło się w zaułkach. Być może rozsądnie byłoby wybrać się tam na przeszpiegi, ale strach to potężna siła. Choćby mi zapłacili, nie wybrałbym się tam sam. Być może nie będzie takiej potrzeby.

Spojrzałem na znajome już drzwi. Jeśli dobrze pójdzie, będę mieć pierwszego sojusznika i to nie byle jakiego.

Złapałem się tej odrobiny nadziei.

Weszliśmy do kuchni i z ulgą stwierdziliśmy, że Zygmunt zdążył posprzątać po gotowaniu. Choć z chęcią rozmawiałbym podczas posiłku, to obiad ewidentnie się jeszcze gotował. Mężczyzna zachwycony naszą wizytą przywitał się z nami.

— Słuchy mnie doszły, że jesteście z Polski! — Niemal zagruchał, a jego oczy zaczęły się błyszczeć z ekscytacji. — Było tak od razu! Moja babka była Polką i to ona nauczyła mnie gotować, ach te czasy... nikt nie robił takich flaków jak ona. — Rozmarzył się, całkowicie zapominając o swoich gościach.

— Muszę przyznać, że wasza kaszanka, też była wyborna! Człowiek przez chwilę poczuł się jak w domu!

— Panie Stanisławie — Zygmunt niemal miał łzy szczęścia w oczach i gdyby nie obecność widzów, pewnie z radością by go uściskał...

No cóż... uznajmy, że tego nigdy nie widziałem.

____________________________________

I cyk wpadł rozdział 6 :D 
Artur zaczyna na poważnie tęsknić. Biedaczek, nawet święta wspomina. A wam? Jak minęły święta? Też tak dobrze je wspominacie jak Artur? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro