Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cel 4: Wkraść się w łaski Pana!

Dziwnie tak stać przed drzwiami prowadzącymi do jadalni i pomimo zachwytu zamkiem, czuć się jak obcy, bez prawa wstępu.

Jedno z drewnianych skrzydeł stanęło otworem, ukazując salę pełną luster. Wyglądała inaczej niż to co przedstawiał opis. Przy pierwszym spotkaniu z tą sceną wyobrażałem sobie srebrną salę, pełną światła i wewnętrznego blasku, a przywitała mnie stęchlizna i duchota świec, które spowijały srebrną zastawę ciepłym, drgającym półcieniem. Nie było ani jednego okna, które mogłoby świadczyć, że słońce już zawitało na horyzoncie. Ponura atmosfera nie zachęcała do spędzania tam wolnego czasu, jednak przy olbrzymim stole siedział blady, wątły mężczyzna. Zamglonymi oczami wpatrywał się w jakiś nieokreślony punkt.

— To ty, Edwardzie?

— Tak panie, wprowadzić ich?

— Owszem, niech usiądą. Mam nadzieje, że dotrzymają mi towarzystwa przy śniadaniu.

Służący usnął się z przejścia, wskazując nam miejsca, które możemy zająć.

— Witam was drodzy panowie na mojej wyspie. Nazywam się Leonard Gabriel Sagara. Edward zapoznał mnie z waszą sprawą, ale znając jego osąd, chciałbym nabyć własny. Jednak na wstępie proszę was o miłe towarzystwo przy posiłku. Po tym przejdziemy do interesów.

Marynarze z niepokojem przystali na propozycję, mimo wszystko nie mogąc się oprzeć wizji ciepłego posiłku. Nawet jakby chcieli odmówić, to byłem tak głodny, że mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Na myśl o kaszance, mój żołądek robił fikołki że szczęścia.

W chwili, gdy mężczyźni zajęli wolne miejsca, drzwi jadalni stanęły otworem, a do pomieszczenia weszło trzech kelnerów, o których totalnie zapomniałem. Wyglądali nijako i choć próbowałem zapamiętać ich twarze, natychmiast myśl o nich umykała. Czyli tak to było. Jeśli, ktoś nie był opisany w książce, to nie dane będzie mi go poznać. Jest jedynie marionetką bez duszy, wyrazu i wolnej woli. Elementem tła, które ma dać iluzję żywej opowieści, a nie jedynie spektaklu. Dopiero, po udekorowaniu stołu niesionymi przez siebie potrawami, opuścili lustrzaną salę, a pan wyspy wyprostował się na krześle, zdradzając wreszcie jakiekolwiek oznaki życia. Podniósł swoją chorobliwie bladą dłoń, na co stojący za nim sługa posłusznie zrobił krok do przodu...

— Dziś kucharz przygotował czarną polewkę, wątróbkę w sosie śmietanowym oraz smażoną kaszankę.

— Doprawdy, cóż ten Zygmunt nie wymyśli, co było ostatnim razem? Móżdżek...

— Z jajecznicą — podpowiedział sługa, nakładając zupę do srebrnego talerza.

Dobrze, że tym razem zdecydował się na coś normalniejszego. Kaszanka była jak najbardziej spoko.

— Ach tak... móżdżek z jajecznicą i flaki... zaczyna mnie zadziwiać ta polska kuchnia Edwardzie. Toż to muszą być barbarzyńcy, skoro nie obrzydza ich fakt tworzenia takich przepisów, a wy moi mili goście, co o tym sądzicie?

Flaki w sumie też bym zjadł.

Marynarze wbili swoje zaskoczone spojrzenia w potrawy, a następnie w pana zamku. Kapitan przełknął ślinę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Od razu barbarzyńcy — wymamrotałem, przełykając najlepszą kaszankę w moim życiu. — Jesteśmy najzwyczajniej w świecie oszczędni. Po co wyrzucać, coś co można przerobić w smaczny posiłek.

Spojrzenie wszystkich padło na mnie, aż kęs utknął mi w gardle. No tak, tu miał popisać się elokwencją Wiktor. Zapadła pełna napięcia cisza. Chyba niechcący naruszyłem tok tej sceny.

Po pomieszczeniu rozniósł się głęboki śmiech pana zamku.

— Ach, Edwardzie, jakże ty potrafisz się mylić do ludzi! Nie chciałem panów w żadnym stopniu urazić, gdyż nie wiedziałem z kim mam do czynienia. A uwierzcie panowie, że z czasem człowiek zapomina o pewnych sprawach — umilkł na chwilę. Po czym wskazał swoim kościstym palcem twarz — Moje oczy nie widzą od wielu lat i pomimo wielkich chęci posiadania własnego osądu, taki stary człowiek, jak ja musi się wbrew własnej woli opierać na innych. Więc panie...

— A... Gilbert — przedstawiłem się niczym spłoszona mysz, błagalnie patrząc na mordującego mnie wzrokiem Wiktora.

— Panie Gilbercie, jeszcze raz proszę mi wybaczyć moje niestosowne zachowanie. Mój kucharz, Zygmunt chwali sobie waszą rodzimą kuchnię, pomimo jej ekstrawagancji... Bo przyzna pan, że jest ekstrawagancka.

— Słyszałem o ludziach jedzących niedogotowane nietoperze i pijących wódkę z mysimi płodami w butelce. To nazwałbym ekstrawaganckim. — stwierdziłem bojowo, nakładając sobie talerz czerniny. Co prawda tej jeszcze nigdy nie jadłem, ale oglądałem kiedyś program kulinarny, gdzie ją przyrządzali. Żal było nie spróbować.

Moi towarzysze po chwili namysłu postanowili pozostawić swój los w moich rękach. Szkoda, że nie chcieli tego zrobić na samym początku, gdy namawiałem na zmianę kursu. No cóż, czułem się w obowiązku, by jak największa ich liczba przeżyła. Każda dusza się przyda, gdy będziemy opuszczać wyspę, nowo zdobytym statkiem, który czas było wynegocjować z Leonardem.

Gilbert w książce cieszył się, że pan zamku jest niewidomy, gdyż widok głodnych marynarzy, pozbawionych znajomości etykiety, był przekomiczny, jednak ja znając fabułę, czułem się zażenowany. Mężczyźni bezowocnie starali się zachować jakiekolwiek pozory przed bacznie łypiącym na nich Edwardem. Stukanie sztućców o siebie roznosiło się po pomieszczeniu, pogłębiając bruzdę niezadowolenia na czole starca.

— Przybywamy z prośbą o pomoc w dostaniu się na okręt.

Leonard pokiwał głową strapiony.

— Owszem, jednakże morscy handlarze przypływają do nas raz na miesiąc... Edwardzie, kiedy przypada najbliższy termin?

— Powinni się zjawić za półtora tygodnia – odparł beznamiętnie, mordując wzrokiem przybyszy.

— A więc za półtora tygodnia... do tej pory chciałbym was ugościć u siebie. Zapewne jesteście zmęczeni, Edward zaprowadzi was do pokoi gościnnych.

Wszyscy jak jeden mąż skinęli głowami, choć teoretycznie Leonard i tak nie mógł tego zobaczyć. Wszyscy poza mną.

— Czy mógłbym zająć jeszcze chwilę? Dosłownie moment.

Pan zamku skinął życzliwie głową, a ja machnąłem do towarzyszy aby poczekali na mnie w holu zamku. Kapitan wyraźnie walczył czy nie złapać mnie za chabety i nie wywlec z jadalni, ale na szczęście zrezygnował, ewidentnie czując się nie swojo przed obliczem ślepca.

Serce próbowało wyrwać mi się z piersi, ale musiałem zaryzykować. Jeśli podążałbym dalej za fabułą, to nic nie ulegnie zmianom.

— Słucham.

Jakoś tak, w myślach, cała ta rozmowa wydawała się prostsza, a jak przyszło co do czego, to nie wiedziałem od czego zacząć.

— Chciałbym zaproponować interes. — zacząłem, uważnie obserwując odbicie starca. — Ty zapewnisz nam bezpieczeństwo, a ja zdradzę ci przyszłość jaka czeka ciebie i srebrniki tego zamku.  

Starzec nawet nie drgnął. Spodziewałem się, że może tak zareagować, ale przyznam, że poczułem się zawiedziony. Miałem nadzieję ujrzeć zaskoczenie, niepokój... cokolwiek, a dostałem jedynie przypominającego trupa starca. O ile już nim nie był. Ciekawe, czy trup może umrzeć na zawał...

Poruszył się. To było już coś.

— Przyszłość... Jeśli mi ją wyjawisz, to będzie tylko wizja czegoś, co mogłoby się zdarzyć.

Skóra na policzkach Leonarda rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, marszcząc się niczym stary papier.

— Zapewniam, że nie będziesz żałował.

— Tak... być może... Choć bardziej prawdopodobne, że słowa z twoich ust spaczone będą pewnym wierszowanym szeptem, sączącym ci się do ucha. Sagara to piękne, ale i niebezpieczne miejsce, chłopcze, a skoro już skądś wiesz o srebrnikach, to zapewne znasz również podopiecznych innych wiedźm... Kiedyś doświadczyłem jednego z nich. Wpełza ci niepostrzeżenie do głowy i zatruwa myśli, tak, że nawet nie zauważasz, kiedy przestają należeć do ciebie. Zadam ci zatem pytanie... Skąd miałbym wiedzieć, że nie jesteś ofiarą jednego z nich?

— Nie możesz, ale nie zaszkodzi ci wysłuchać, co mam do powiedzenia i samemu zdecydować co z tą wiedzą zrobisz.

Przez chwilę milczał, a gdy już myślałem, że nic więcej nie powie, powolnym ruchem sięgnął przed siebie. Wymacał dłonią kielich, ale nie napił się z niego. Jedynie lekko nim potrząsnął, delektując się dźwiękiem wirującej cieczy.

— A ty czego chciałbyś w zamian? — zapytał wreszcie.

— Jak już powiedziałem, bezpieczeństwa. Przyszłość zaleje tę wyspę krwią. Chciałbym tego uniknąć.

— Waszą krwią?

— Między innymi. Twoją też, jeśli o to pytasz.

Starzec roześmiał się, a jego głos był jak papier ścierny — chropowaty i nieprzyjemny dla uszu.

— Zatem pamiętaj co planowałeś mi powiedzieć. Przemyśl to uważnie i opowiesz mi o tym jutro. Mam nadzieję, że nie zmienisz do tego czasu zdania. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro