Cel 3: Nie zostać zjedzonym!
Nigdy wcześniej nie cieszyłem się tak bardzo, czując stały grunt pod nogami. I choć w głowie nadal mi się kołysało, to byłem wdzięczny światu, że pozwolił mi dotrwać w jednym kawałku do brzegu. Zmęczenie fizyczne i psychiczne złożyło na moich barkach swój ciężar, sprawiając że nawet kojący dotyk zimnego piasku nie potrafił uspokoić serca.
— Jesteśmy uratowani — westchnął Rysiek, wypowiadając na głos myśli nas wszystkich. Szkoda, że tylko na razie.
Rozejrzałem się, jednak wszechobecna mgła ukrywała w swoich czeluściach otaczający nas teren. Samotna lampa z trudem oświetlała wyciągniętą na brzeg łódź. Z uwagą wsłuchiwałem się w otoczenie, mając nadzieję usłyszeć jakieś ludzkie głosy. Jednakże jedyne, co uchwyciło moje ucho poza własnym oddechem, to szum rozbijających się o brzeg fal. Ten odgłos mroził krew w żyłach i podsunął makabryczny obraz ludzkich szczątek. Włosy zjeżyły mi się na całym ciele. Potrząsnąłem szybko głową, by wyrzucić straszne myśli. Podświadomie wypierałem się tego zdarzenia i próbowałem sobie wmówić, że to tylko halucynacje, mimo że sam w to nie wierzyłem. Czas było zaakceptować rzeczywistość. Szczególnie, że udało mi się wyrwać ze szponów śmierci nie jednego, a dwoje marynarzy. To rozpaliło w moim sercu światełko nadziei.
— A tak właściwie, to gdzie my jesteśmy? — zapytał Eryk, przenosząc wzrok na swoich kamratów.
— A czy to ważne? Grunt, że na lądzie — odmruknął mu Janek, wylewając wodę z buta.
— Eryk ma rację, trza to sprawdzić. Leć do łodzi i przynieś mapę. — Kapitan skinął na mnie, a sam usiadł ze stęknięciem na zimnym piasku. — I weź lampę! — dodał po chwili namysłu.
Coś we mnie zawrzało, ale wstałem z trudem i dowlokłem się do łodzi. Teraz gdy emocje opadły, obity bok zaczął dawać się we znaki. Jęknąłem sięgając po tubę z pergaminem. I tak miała nic nie dać, bo tej wyspy nie było na mapie, ale może to okazja do ustalenia trasy ucieczki? Może udałoby się znaleźć jakąś większą łódź i czmychnąć do najbliższego stałego lądu. Zawsze warto próbować.
Kapitan rozłożył ją na piasku i pulchnym palcem wskazał punkt na środku Oceanu.
— Mniej więcej tutaj zatonęła Cudowna... — zamilkł na chwilę, po czym przetarł twarz dłonią i zaczął palcem rysować wokół tego punktu nieduże koła. Jednak z każdym kolejnym ruchem jego palec zwalniał, by znów się zatrzymać. Kapitan ponownie przyjrzał się mapie.
— Stawiam, że jesteśmy tu!
Wskazał na niedużą wyspę, znacznie oddaloną od zatonięcia statku. Eryk i Rysiek spojrzeli zaciekawieni mu przez ramię, ale żaden nie okazał większego entuzjazmu. Może dlatego, że sam kapitan nie wyglądał na przekonanego. Wskazana przez niego wyspa była zdecydowanie za daleko, by przemierzyć taki dystans w jedną noc.
Wiktor nawet nie ruszył się z miejsca, typowo dla siebie usunął się w cień i nasłuchiwał ich rozmowy. W pewnej chwili gwałtownie wstał i podszedł do stojącej na piasku lampy. Nie zważając na zdziwione spojrzenia kamratów, zakrył ją swoim płaszczem. Podekscytowany nastawiłem uszu. Zaraz miała się pojawić moja ulubiona postać poboczna.
— Co do... — Kapitan nie zdążył przekląć, gdyż dostrzegł zbliżające się w ich kierunku światło, które bujało się w mlecznej chmurze jak zabłąkany ognik. Po zdarzeniach na morzu nikt nie śmiał nawet drgnąć. Płomień falował, podskakiwał i z każdą chwilą przybliżał się do nich. A wraz z nim dźwięki niezdarnego chodu. Marynarze wstrzymali oddech.
— ... wstrętne... ohydne... niewdzięczne... mątwy... starego do takiej roboty wysyłać... nie pasuje... nie pasuje! Marnotrawstwo... kanalie... wybredne gnidy... — Chrapliwy głos odbijał się od nabrzeżnych skał. — Gdzie to... ach, tutaj.
Rozległ się plusk, jakby ktoś wylewał w wiadra pomyje, po czym, kroki znów zaczęły się przybliżać. Rysiek nagle zerwał się z ziemi i podszedł do migoczącego światełka. Wiktor starał się go powstrzymać, jednak ten się wyszarpnął, zwracając na siebie uwagę przechodnia.
— Kto tu jest?! — zapytał starzec, podejrzliwie podnosząc lampę w kierunku marynarza. — Odejdź! Nie ma tu nic po tobie! — wrzasnął, cofając się o krok i wykrzywiając pomarszczoną twarz.
— Spokojnie, potrzebujemy pomocy, nasz statek zatonął...
— A co mnie to! — warknął, nie dając skończyć Ryśkowi.
Położyłem dłoń na ramieniu nabuzowanego rudzielca. Nie potrzeba było, gróźb, wyzwisk ani niczego w tym stylu, mieliśmy przewagę liczebną. Staruszek splunął i cofnął się o kolejne dwa kroki, w dłoniach trzymając wiadro i lampę, jakby mogły go ochronić.
Starzec spojrzał podejrzanie w naszym kierunku, i po chwili zaklął pod nosem.
— Chodźcie, pan się wami zajmie.
Nikt nie protestował. Wzięliśmy wszystkie swoje rzeczy i ruszyliśmy po kamiennych schodach za wciąż mamroczącym pod nosem starcem. Mgła z każdym pokonanym stopniem rozrzedzała się, aż w końcu ujrzeliśmy cel swojej podróży. Olbrzymie, czarne zamczysko, stojące dumnie na wzgórzu, do którego prowadziły równie czarne schody.
Z zachwytem i trwogą oglądałem scenerię opisaną w książce. Przed nami rozciągała się szpiczasta góra położona nad brzegiem morza niczym pałac morskiego boga. Przekraczając bramę zamczyska, przełknąłem głośno ślinę. Nie spodziewałem się ujrzeć tętniącego życiem, pomimo nocy, miasta, jednak pustka przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Byłem przerażony i chyba pierwszy raz od straty zmysłów podekscytowany. Nagle drzwi jednego z nich stanęły otworem. Ciepłe światło zalało aleję, a na spotkanie nam wyszedł rosły mężczyzna. Mój wzrok spoczął mimowolnie na trzymanym przez niego nożu. Klinga rozbłysła niepokojąco.
Czyli takie wrażenie robił kucharz.
W książce nikogo nie zabił, więc istniała szansa, że w jego pobliżu będziemy bezpieczni. Choć gdzieś z tyłu głowy czaiła się obawa o to, czy nie uzna nas za apetycznych. Pocieszający, acz nie dla każdego, był fakt, że przynajmniej skończylibyśmy jako jakieś polskie danie. Lepsze to niż pożarcie żywcem przez lamparta.
— Edwardzie, stary gburze, już wró... — Mężczyzna urwał, przyglądając się swoimi małymi oczkami stojącym za starcem marynarzom. Uniósł nóż i wskazał na Eryka i Janka czubkiem ostrza. — Skąd wytrzasnąłeś ten obraz nędzy i rozpaczy? — zadrwił, ukazując brak prawego kła.
— A grom ich wie! Do pana ich prowadzę, on się nimi zajmie — wymruczał niezadowolony. — Mówią, że rozbitkowie, ale ja takich łotrów znam! — zmierzył ich swoimi pożółkłymi oczami. — Pilnuj ich — burknął, po czym zniknął w budynku, z którego wyszedł jego rozmówca.
Zapadła pełna napięcia cisza. Mężczyzna przez chwilę stał w bezruchu, po czym uśmiechnął się i wytarł brudną dłoń o swój fartuch.
— Tak... Witajcie w Sagarze! Biedaczki, morze dało w kość, tak? Sztorm was tak urządził? A tak w ogóle to Zygmunt jestem, najlepszy kucharz na wyspie.
Normalnie uwielbiam tego człowieka. Nie mogłem zostać Zygmuntem w tej opowieści? Pogotowałbym, poopowiadał bajek i nie byłbym naznaczony do odstrzału.
Kapitan uścisnął wyciągniętą w swoim kierunku dłoń.
— Stanisław, a to moja załoga. Wiktor, Ryszard, Jan, Eryk i przerażony młokos, Gilbert, miał pecha, to jego pierwszy rejs, a łódź szlag trafił.
Kucharz pokiwał ze współczuciem głową, po czym nagle otrząsnął się i zaprosił do środka. Po przekroczeniu progu natychmiast uderzył nas zapach gotowanego mięsa i licznych przypraw. Na stole stojącym pośrodku pokoju, leżały surowe, starannie ułożone porcje mięsa. Ślina zalała mi usta a w brzuchu zaburczało.
— Wybaczcie, ale właśnie miałem marynować. Siadajcie. Poczęstowałbym was, ale dopiero, co wstawiłem. — Wskazał na kocioł z gotującym się posiłkiem.
Kapitan zajął miejsce na krześle najdalej stołu. Eryk usiadł koło mnie na stołku, oblizując się na widok za panierowanych żeberek, na które również miałem ochotę. Swoją drogą z ulgą przyjąłem, że opis kuchni zgadzał się z tym co zastaliśmy. Przyznam, że czytając ten rozdział przekonany byłem, że całe surowe mięso, na które teraz z niesmakiem patrzył Jan z Ryśkiem, należało do ciał zmasakrowanych marynarzy. Cieszyłem się, że tym razem poniosła mnie wyobraźnia i nie było to prawdą. W innym wypadku nie zdecydowałbym się tknąć ani kęsa na stole pana zamku, co równoznaczne byłoby ze śmiercią głodową.
— No to opowiadajcie, jaki diabeł was na morze posłał? — zapytał kucharz, odcinając kawałek dojrzewającej kiełbasy.
— Interesy. Przewozy przez morze robimy, czy to ludzie, czy rzeczy. W chałupie jeszcze rybołówstwo prowadzi brat mój i taki interes sobie razem kręcimy. Dopóki Cudownej szlag nie trafił! Toż to całe życie na niej pływałem! Przeklęte wieloryby! Wyobraża pan sobie? Czterdzieści sześć lat... Czterdzieści sześć lat, a tu takie coś! Dobrze, że nas rekiny nie zżarły.
— Rekiny powiadasz... — Kucharz zamyślony spojrzał w okno i pokiwał twierdząco głową. W dłoni obracał nóż, jakby szykował się do wypatroszenia czegoś... albo kogoś... Może to była myśl? A gdyby tak zwerbować Zygmunta do walki z wiedźmami? Miał doświadczenie w oskalpowaniu i wypatraszaniu... z pewnością byłby znakomitą postacią w wojnie przeciw metalowym wiedźmom. — Oj, tak... to wstrętne bestie.
Marynarze spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Jan spuścił wzrok na leżące przed nim mięso. W jednej chwili zzieleniał. Rysiek odsunął się od niego i odchrząknął, zwracając na siebie uwagę Zygmunta.
— Nie rozmawiajmy o tym. Czy na tę waszą wyspę, której nie ma na mapie, przypływają jakieś statki, które mogłyby nas stąd zabrać?
— A no tak... Nie ma na mapie? To może nic nie wartą mapę macie. Pan Sagary to bardzo życzliwy człowiek jest, jako jedyny może wam tutaj pomóc. Mnie statki nie interesują, ja tu tylko gotuję. — Wzruszył ramionami i zajrzał do kotła. W tej chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich czerwony ze złości lub od chodzenia po schodach starzec.
— Pan prosi do siebie — wysyczał, jakby właśnie z jego ust wyszło największe bluźnierstwo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro