Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cel 2: Uratować kogo się da!

Co innego czytać o czymś, a co innego to przeżyć. No cóż, nigdy więcej nie chcę powtarzać tego doświadczenia. Tonące statki nie są dla mnie. Co zostało na papierze, niech tam pozostanie. Chwila, gdy grunt ucieka ci spod nóg, a bagaże próbują przyszpilić do burty będą śniły mi się do końca życia. 

Statek bujał się jak kołyska, nieraz zwalając nas z nóg. Obolały od uderzenia w barierkę podniosłem wzrok na olbrzymi ogon wieloryba. Woda pryskała na wszystkie strony. W ustach czułem sól i krew, od przygryzionego języka. Kolejne uderzenie, omal nie wyrzuciło mnie z okrętu. Statek coraz bardziej przechylał się na prawą burtę, utrudniając utrzymanie się w pionie.

Bicie serca przygrywało krzykom i uderzeniom fal. 

Wszystko zwolniło. 

Odwróciłem wzrok w stronę swoich towarzyszy niedoli. Szykowali szalupę. 

Ogarnął mnie niespodziewany spokój. Znałem przebieg tych wydarzeń. Wystarczyło, że się dostosuję do reszty i powinienem przeżyć. To dopiero akcja na otwartym morzu wydawała się stanowić niebezpieczeństwo. A mim to wszystko woda w ustach była tak realna, krzyki rzeczywiste, a śmierć tak namacalna jak  obecność w jednym pokoju wygłodniałego psa. 

Kolejne uderzenie. Zarzuciło mną w stronę schodów. Zjechałem brzuchem po szczeblach i tyle było z mojego spokoju ducha. Przyznam, że zamroczyło mnie konkretnie. Był taki moment, że zastanawiałem się, czy śmierć w czasie halucynacji jest sposobem na wyrwanie się z nich. Gdyby to była prawda, ból w okolicy żeber powinien mnie ocucić. Nie zrobił tego... Kolejna teoria do kosza. 

Gdy już zebrałem na tyle samozaparcia by wstać z obślizgłych desek pokładu, coś złapało mnie za kołnierz i wrzuciło jak worek ziemniaków do szalupy. Nie było to przyjemne, ale wdzięczny byłem, temu komuś, że nie zostawił mnie na pastwę losu.

Podsumowując, plan uratowania „Cudownej" poszedł z nią na dno. Osamotniony okręt nie miał szans, parę minut po pojawieniu się wielorybów położył się na wodzie, a wkrótce całkowicie zniknął. Stado odpłynęło. Woda uspokoiła się. Nadszedł czas wdrożyć plan B, czyli uratować kogo się da. 

Ciemności rozświetlał jedynie słaby blask lampy. Cisza, pełna niedowierzania i żalu, świadczyła o niespokojnych myślach rozbitków. Nie mogłem opanować drżenia rąk. Nerwowo przyglądałem się towarzyszom, którzy podobnie do mnie nie mogli wydusić z siebie słowa. Mój wzrok padł na siedzącego na drugim krańcu łodzi Wiktora. Człowiek ten miał niezwykły na swój sposób wygląd. Ciemne włosy oraz broda wydawały się, nie być strzyżone od paru miesięcy. Umięśniona sylwetka przytłaczała swoją siłą, ale nie to budziło w sercu niepokój. Wstrzymałem powietrze, jego twarz pokryta była pokryta znacznie gorszymi, niż sobie wyobrażałem, bliznami. Jako jedyny beznamiętnie przyglądał się wodzie. Jakby wielkie ssaki miały wrócić, albo jakby wiedział, że pod wodą czai się jego przeklęta ukochana, która ma chrapkę na soczystego marynarza na kolację.

— I co robimy? — zapytał Eryk, ocierając z czoła krople potu. Kapitan spojrzał na zakryte chmurami niebo. Pogoda na morzu lubiła być kapryśna, a pochmurniejące niebo to nie był dobry znak, a przynajmniej tak twierdziła książka. Westchnął zrezygnowany.

— Czekamy do rana. Potem wyruszymy, niech się wszyscy prześpią, dwie osoby niech będą na warcie. W razie, gdyby coś płynęło, wtedy wiecie co rozbić. Młokosie, ty... — Łódź zatrzęsła się gwałtownie. W ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że muszę złapać kapitana za ramię, aby uchronić go przed wypadnięciem za burtę. Na szczęście Wiktor również wpadł na ten pomysł i razem powstrzymaliśmy kapitana przed spotkaniem twarzą w twarz z kąpielą z krwiożerczą syreną. — Co to u diabła było?! Wróciły?!

— Cholera, czy to orki?! — warknął Rysiek, trzymając się kurczowo łodzi. Chciałbym, aby to były orki.

— Nie to coś innego, chyba rekin — mruknął stary marynarz. Chyba nigdy rekina na oczy nie widział. — Duży, ale nie zrobi nam krzywdy, dopóki siedzimy w... Słyszycie to?

Wszyscy zaniepokojeni spojrzeliśmy na wodę. Z ciemności dobiegło nas nucenie. Cicha melodia przerodziła się w niezrozumiały, kobiecy śpiew. 

To było... Teraz już rozumiałem, czemu nikt nie zareagował. Melodia wydawała się zaledwie szumem obijających się o szalupę fal. Słodkie, a zarazem pełne smutku dźwięki niosły się echem ze wszystkich stron, mrożąc serca. Dosłownie czułem lodowatą dłoń zaciskającą lodowate szpony wewnątrz klatki piersiowej.

Zaczęło się.

Stary marynarz wstał. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Dokładnie jak opisywała książka, jedynie spojrzał z wdzięcznością na towarzyszy. Przeżył tyle lat na morzu i wielokrotnie słuchał tego śpiewu, jednak pierwszy raz w jego sercu pojawiła się rezygnacja. Brak chęci do życia. Melodia kusiła. Mąciła myśli. Wyraźnie słyszał wierszowane słowa, a serce z niewiadomych powodów znało ich znaczenie. Niestety nie mogłem dopuścić do tego co planował zrobić. Od tego zależało nie tylko jego własne życie, ale również Eryka i Janka.

— Woda lubi pożerać słuchaczy jej szeptów.

Oparł się o bok łodzi, ale na to byłem już gotowy. Złapałem go za fraki i posadziłem z powrotem na miejscu. Nie będzie mi tu nikt dezerterował. Plan był prosty, a okazał się nadzwyczajnie skuteczny. Przez chwilę łajba bujnęła się niebezpiecznie. Wszyscy patrzyli na nas w osłupieniu. Stary marynarz, wybałuszył na mnie oczy. W pierwszej chwili myślałem, że to z zaskoczenia, ale jego twarz stała się niezdrowo biała. Chwycił się za serce i jęknął z bólu.

Tego nie dało się przewidzieć. Mogłem przywiązać go do łodzi. Mogłem dwoić się i troić tworząc nieziemski plan, a i tak nie byłbym w stanie go uratować.

Stary marynarz zmarł na zawał.

~...~

To wydarzenie mocno skopało moją pewność siebie. Wiedziałem, że mamy godzinę do ponownego pojawienia się morskiego potwora, ale porażka uświadomiła mnie, że równie dobrze, mogę nie być w stanie niczego zmienić. Ich los zapisany był od samego początku i tak jak się nie da wpłynąć na wydarzenia, będąc czytelnikiem, tak nie będę mógł nic wskórać. To było coś okropnego. Równie strasznego, co oparte o dziób zwłoki staruszka. Zawsze przerażały mnie trupy i chociaż wyglądał, jakby spał, to na samą myśl, że nie oddycha i może być już zimny robiło mi się nie dobrze. Może trzeba było nie iść w zaparte w kłótni z Ryśkiem i pozwolić mu wyrzucić go za burtę.

Atmosfera była ciężka. Wszyscy wiedzieli, że Staruszek miał swoje lata, ale i tak ciężko było być tego świadkiem. Woda znów wznowiła swą pieśń — szum fal obijających się o łódź, do złudzenia przypominający kobiecy śpiew.

Kapitanie, coś ruszyło się w wodzie!

Mężczyzna poderwał się i wytężył wzrok, coś płynęło w ich kierunku. Marynarze zaniemówili, widząc w wodzie ludzki kształt.

— To foka! — palnąłem, wkładając w to oświadczenie całe swoje przekonanie.

— Foka? — powtórzył, nie będąc przekonanym. — Zdawało mi się, że widziałem rękę.

— Ciemno jest, może pomylił pan z płetwą, panie kapitanie. To na pewno była foka. Skąd człowiek miałby się znaleźć na morzu? — brnąłem drżącym głosem, z prędkością karabinu. Po plecach spływał mi pot. — Zresztą niedawno widzieliśmy rekiny, a one chyba polują na foki, co nie? — paplałem dalej, aż zobaczyłem, że kapitan kiwa głową przekonany.

— Zgadza się młokosie! Jednak nie jesteś takim nieudacznikiem, za jakiego cię miałem.

Zagryzłem zęby, aby mu nie powiedzieć, kto tu jest nieudacznikiem. Co za cham i prostak! Ja tu włosy z głowy rwę, aby cała załoga przeżyła, a ten jeszcze śmie mnie wyzywać. Gdy łaskawie zmienił kurs, to nigdy nie doszłoby do tej porąbanej sytuacji.

Coś otarło się o łódź z mojej prawej strony. Przełknąłem ślinę, ale nie ośmieliłem się wyjrzeć. Dźwięk chwilę później powtórzył się z lewej burty. Czyżbym popełnił błąd? Może nakarmienie bestii, było jedynym wyjściem z sytuacji. Coś bujnęło szalupą.

— Szlag!

Z wody wyłonił się grzbiet bestii, a chwilę później dostrzegłem wpatrujące się we mnie oczy potwora. Kobiece, w pełni pozbawione człowieczeństwa.

— To potwór! — krzyknąłem, wytaczając najcięższe działa i wskazując palcem na ginący w wodzie ogon.

— Młokosie nie wygłupiaj się, co najwyżej to może być rekin.

— Rekin, czy nie rekin, uwziął się na nas. A co jeśli przegryzie kadłub?

— Weź, wypluj te słowa — zdenerwował się Eryk.

— Wyrzućmy bestii staruszka, to zajmie się nim a nas zostawi w spokoju — zaproponował Rysiek.

— Albo posmakuje i będzie chciała więcej — zauważył oburzony Jan.

— Co może być smacznego w trupie siedemdziesięciolatka? — zapytał z ironią rudzielec.

Trudno mu było nie przyznać racji. Kłótnie uciszyło dopiero kolejne uderzenie o łódź, tak mocne, że ci co stali upadli boleśnie na swoje miejsca. Cieszyłem się w duszy, że nikt nie wypadł. 

Że ja nie wypadłem.

Zapadła niezręczna cisza. Nikt nie sprzeciwił się, gdy Rysiek podszedł do starca. Jednak zwłoki były zbyt ciężkie aby samemu je wyrzucić z łodzi, nie narażając jej na wywrócenie. Z obrzydzeniem do siebie i do świata wstałem, aby mu pomóc. Ciężar bezwładnego ciała, dotyk zimnej skóry i dźwięk plusku wody, jaki towarzyszył temu czynowi, będzie mnie prześladował w snach.

Wiosłowaliśmy co sił. Pełną napięcia ciszę przerywały jedynie ciche przekleństwa rzucane przez kapitana. Płynęliśmy na oślep zżerani od środka przez sumienie i strach. Chcieliśmy uciec jak najdalej od przeklętego miejsca, jednak pieśń oceanu towarzyszyła nam na każdym kroku, mącąc zmysły i nie pozwalając na chwilę wytchnienia.

— To coś cały czas za nami płynie! — warknął Rysiek z wściekłością.

— To wiosłuj szybciej!

— Sam se wiosłuj! Ręce mi opadają! — wskazał z wyrzutem na siedzącego za nim Wiktora.

Coś otarło się o łódź. Z głośno bijącym sercem wyjrzałem zza burty. Żołądek podjechał mi do gardła, zrobiło się niedobrze a przed oczami pojawiły się mroczki.

Woda była czerwona od pływających w wodzie szczątek. Ciało mężczyzny zaczepiło się o łódź. Bezoka twarz pozbawiona skóry patrzyła się pustymi oczodołami w niebo. Świeże tkanki pływały wokół. Klatka piersiowa trupa stała otworem, pokazując gołe żebra i wypłukiwane przez wodę organy. Kapitan zbladł. Przeżegnał się zamaszyście rozpoznając po ubraniu staruszka. Ścisnął mocniej wiosło. Zawahał się przez chwilę, po czym odepchnął drewnianym końcem zwłoki marynarza. Nagle poczuł, jak coś chwyta kij. Widząc na jego rękojeści ludzką rękę, z okrzykiem przerażenia puścił wiosło, które z cichym pluskiem zniknęło pod wodą.

— Szaleństwo... szaleństwo... wariactwo... — powtarzał, szukając jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia. Jego pijany umysł szukał czegoś, co pozwoliłoby mu zachować zdrowe zmysły i wtedy do niego dotarło. – Ścierwo... nigdy więcej nie tknę alkoholu – mruknął do siebie i spojrzał na wymiotującego Eryka i bladego jak papier Janka, nawet zwykle beznamiętna twarz Wiktora teraz wyrażała coś pomiędzy niesmakiem a lękiem. Sam natomiast był chorobliwie czerwony, oczy miał przekrwione, a w słabym świetle lampy, cienie wydawały się robactwem, przemykającym po jego twarzy.

Trwoga zaczęła szeptać nam przeróżne mroczne myśli. Strach ogarnął po same czubki włosów. Coś szarpnęło łodzią, a w powietrzu rozniósł się upiorny dźwięk skrobania o drewniany kadłub. Piątka marynarzy wstrzymała oddech, gotowa na spotkanie z potworem, ale mnie objęła ulga. Najzwyczajniej w świecie zemdlałem. 

Udało mi się zmienić bieg historii, zasłużyłem na odpoczynek.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro