Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cel 1: Uważaj czego sobie życzysz!

Nie powiem, że nie panikowałem. Bo któżby ze stoickim spokojem przyjął do wiadomości, że trafił do dopiero co przeczytanego horroru, w którym nie ostała się ani jedna żywa dusza. Tylko szaleniec zaakceptowałby swój los, a tak się składało, że uważałem siebie za osobę o zdrowych zmysłach. Choć owa wiara zachwiała się w posadach w chwili, gdy dotarło do mnie, że nie śniłem. To odkrycie mocno nadszarpnęło moje zdrowie psychiczne i osąd sytuacji. Wybór w końcu nie należał do prostych. Mogłem jedynie przyznać, że spotkało mnie to co w tanich nowelkach, które tak kochała moja siostra i jakimś cudem trafiłem do książki, lub uznać, że zwariowałem.

Przez pierwsze kilka godzin obstawiałem to drugie, w nadziei, że współlokatorzy w porę się zorientują, że mi odwaliło i zaprowadzą mnie jak najszybciej do ośrodka dla umysłowo chorych, gdzie wyprowadzą mnie z tego szaleństwa. Niestety po kolejnym dniu na morzu zwracania całej zawartości żołądka do wiadra, z powodu nieustającego kołysania, nic się nie zmieniło. Wtedy zacząłem przyjmować do siebie, że skoro i tak czekałem na pomoc medyczną z zewnątrz - moi współlokatorzy mogli potrzebować więcej czasu na ruszenie mi z odsieczą, gdyż sami zapewne odsypiali sylwestrowego kaca - to równie dobrze, mogłem, tak na wszelki wypadek, zabezpieczyć się przed pewną śmiercią.

Już po słowach z prologu wiedziałem jaką rolę przyszło mi grać. Co z jednej strony było pocieszające, gdyż Gilbert był kluczową postacią, z drugiej zaś strony ginął w połowie książki na rzecz prawdziwego głównego bohatera. Teraz było mi głupio, że cieszyłem się z takiego obrotu spraw. Może nigdy go nie lubiłem, ale wizja zjedzenia przez lamparta śnieżnego wyglądała teraz w moich oczach niezwykle tragicznie. To nie wróżyło kolorowej przyszłości. Nie zakładałem, że tak długo przyjdzie mi czekać na ratunek farmakologiczny z wariatkowa, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Musiałem brać pod uwagę, że leczenie tak zaawansowanych halucynacji, czy czym to świństwo było, może być czasochłonne. Miałem jedynie nadzieję, że do czasu końca tego szaleństwa, moi współlokatorzy nie sprzedadzą wszystkich moich rzeczy i nie wyrzucą kota na bruk. Może i był wredny, ale Knopers to Knopers. Kto nie ma ze swoim kotem love-hate relationship.

Należało mieć jakiś plan. Wszelkie namowy, aby zawrócić spotykały się ze śmiechem i przytykami. Kapitan traktował mnie jak odłączone od matczynej spódnicy dziecko. Żaden, nawet najbardziej wymyślny argument nie robił na nim wrażenia. Był dokładnie taki jak w książce. Zapijaczony, bezpośredni i nieobyty. Tylko czasem, gdy miewał przebłyski trzeźwości pokazywał swoją lepszą stronę, do której również nie przemawiały moje rozpaczliwe błagania o zmianę kursu.

- Nie obijać się, szczury lądowe! Rysiek nie śpij, tylko bierz się za robotę! To nie rejs wycieczkowy, tylko moja łódź, do cholery! - Krzyk kapitana poniósł się echem w nocnej głuszy. Kapitan posadził mnie siłą obok siebie i pogroził palcem. - Widzisz młokosie. Jak się jest kapitanem to trzeba mieć autorydet... atoryded... cholera!

- Autorytet? - zapytałem bardziej siebie niż kapitana. Znałem tę scenę, była tak charakterystyczna, że nie mogłem jej pomylić z żadną inną. Pobladłem, a w żołądek z nerwów zaczął wiązać stryczek z jelit na znak naszego rychłego końca.

- O, autorytet! - Klepnął mnie po plecach, aż strzyknęły mi kości, a oczy zeszkliły z bólu. - Trza umieć do roboty zagonić! Wstrętna zdzira z tego morza wiesz, młokosie? Zlekceważysz ją, a cię pożre żywcem. Już wolałbym bachora. - Zaciągnął kolejny łyk z butelki. - Jeszcze się przyzwyczaisz zobaczysz! Trzymaj młody, za cichy jesteś! - Szkło w jego dłoni zabrzęczało niepokojąco. W uszach dudniło niczym zalany dzwon zwiastujący nieszczęście. Serce zagłuszało mi myśli, które wrzeszczały niczym spłoszone myszy na widok kota. Ta cholerna historia się zaczęła.

- Ale dzieciuch z ciebie młokosie. Pić nie umiesz, świat schodzi na psy, ale nie bój żaby, do końca rejsu zrobim z ciebie swego chłopa. W końcu od morza nie uciekniesz. Ta zdzira jest jak żona. Straszna, zrzędliwa i po dłuższym czasie ma jej się dość, ale tylko ona da ci jedzenie i kochanie za darmo. Takie jest morze. Widzisz młokosie, my marynarze mamy dwie żonki, jak jedna nam wejdzie pod skórę, to idziemy do drugiej - roześmiał się wniebogłosy, rozlewając trochę trunku na pokład.

Za pierwszym razem jak to słyszałem, to mnie bawiło, a teraz miałem ochotę rozbić mu tę butelkę na głowie. Jak mogłem lubić tego bohatera? Przecież to nie dość, że pijak to i prostak.

- Nigdy nie wiemy, która nas pierwsza wykończy! - zarechotał jeszcze głośniej, z własnego żartu, aż śmiech przerodził się w duszący kaszel. Z trudem złapał oddech, a jego twarz poczerwieniała od braku tlenu. Zaciągnął się morskim powietrzem i przekrwionymi oczami spojrzał na pracującą załogę. - Rysiek! Co ja ci mówiłem?! - Wstał chwiejnie i ruszył w stronę rudego marynarza w średnim wieku. Prawdopodobnie jedynego człowieka, który przeżył ten rejs, choć tego nie byłem pewien, bo jak na złość nie dokończyłem czytać! Ale mniejsza teraz o to. Istotne jest, że zdałem sobie sprawę, że to ostatni moment, aby uniknąć kolizji z wielorybami. Gorzej, że w głowie miałem pustkę co robić. Nikt mnie nie słuchał. Na żegludze znałem się tyle co kot napłakał, ale nie mogłem siedzieć z założonymi rękami i pozwolić stratować statku wielorybom, skoro wiedziałem, co nas czeka.

Postanowiłem. Póki kapitan był zajęty Ryśkiem, postanowiłem za sabotować rejs i samemu zmienić kurs.

- Ej, Gil, a ty gdzie? - Młody mężczyzna zaśmiał się, poprawiając swoją białą czapkę i szczerząc wszystkie zęby. Skrzywiłem się, widząc pomiędzy nimi pozostałości po kolacji. Marynarz opierał się o trzymany w dłoniach mop i uśmiechał, wyraźnie czerpiąc radość z mojej niedoli i próby zakradzenia się do steru.

- Ja muszę... - mruknąłem, szukając wymówkę, ale co mogłem mu powiedzieć? Skoro informacja, że wszyscy zginiemy była brana przez nich, jako bezpodstawna panika, to jaki argument miał zadziałać? I tak już mieli mnie za przerażoną ptaszynę.

- Janek, daj mu spokój. Znasz kapitana, jeśli nie ucieknie teraz, to zostanie zapity na śmierć.

To akurat było, jedyne czego się nie obawiałem, w tamtej chwili, ale ostatnimi czasy bardzo nie podobało mi się brzmienie ostatniego słowa chłopaka. Szczególnie, że był jednym z pierwszych trzech ofiar tego felernego rejsu.

- E tam, przesadzasz. Nie mamy tyle flaszek na pokładzie - machnął ręką na przyjaciela. - a co Eryczku, wolisz zająć jego miejsce?

- Ja ci dam Eryczka!

To była moja szansa. Wspiąłem się po schodach na górny pokład, uważając aby nie zwracać niczyjej uwagi. Za mną, dwójka niewiele starszych od Gilberta mężczyzn, wyglądających na nie więcej niż trzydzieści lat, właśnie toczyła bój na kije. Janek dzielnie bronił się swoim mopem, a Eryk niczym profesjonalista atakował wiosłem od szalupy, które pochwycił, jak najwyższej jakości szable.

- A masz, ty szczurze lądowy! - Zamachnął się tak ociekającym wodą mopem.

- Oż, ty! Już nie żyjesz! Ty... ty, karaluchu! - Eryk sparował cios i sam zaatakował, próbując zachować powagę. Zachowywali się jak...

- Dzieci... - mruknął stary marynarz. Podniósł wiadro z brudną wodą i wkroczył między walczących. - Koniec wygłupów, bo poczujecie smak brudu pokładowego.

Nie musiałem tam być, aby wiedzieć co się działo dalej. Stary marynarz zganił ich za dziecinadę. Nie miałem czasu, aby oglądać tę szopkę. Dopadłem burty i wytężyłem wzrok. Niebo było ciemne, a światło lamp nie pomagało śledzić horyzontu. Niebo wydawało się zlewać z bezkresem oceanu. Jakbyśmy dryfowali w przestworzach. Było za późno na zmianę kursu. Jedyne co mogłem zaradzić, to wszcząć alarm, jeszcze zanim dostrzegłem pierwszą płetwę wyłaniającą się z rozciągającej się przede mną otchłani.

______________________

W gratisie wrzucam rozdział 1! Mam nadzieję, że czytając bawiliście się chociaż w połowie tak dobrze, jak ja pisząc go :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro