Rozdział 2
Ciągnij długi sznur,
Życia jedwabną nić,
Aż napotkasz mur,
Który zabroni śnić.
Zdrada winą twą,
Sąd rolą mą,
Zapłatą dla morza,
Jest dla duszy obroża.
~*~
Statek zabujał się jak kołyska, zwalając po raz kolejny z nóg przerażonych marynarzy. Gilbert boleśnie uderzył w burtę. Obolały podniósł się z pokładu i spojrzał na olbrzymi ogon morskiego ssaka. Kadłub okrętu był w strzępkach. Przez brak słońca nie mógł dostrzec powagi strat, ale pływające wokół drewno połyskiwało złowrogo w świetle księżyca. Na domiar złego statek coraz bardziej przechylał się na prawą burtę.
W głowie miał pustkę. Przed oczami majaczyła mu smuga odpływającego zwierzęcia. Słyszał jedynie bicie swojego serca. Wszystko zwolniło. Odwrócił wzrok w stronę swoich towarzyszy niedoli. Czy wszyscy tu umrą? Zostaną pożarci przez te paskudne ryby, których szczerze nienawidził? Utonie, zanim osiągnie swoje cele, marzenia i złożone obietnice? W jedną chwilę, jego myśli zalały tysiące pytań i na każde była tylko jedna odpowiedź. Chcę żyć. Czas znów zaczął biec. Głosy znów dotarły do jego uszu.
- Szykować szalupy, do cholery! Mają być w gotowości, bo jak nie, to nas rekiny pożrą! - Głos kapitana niósł się nad gwarem zdezorientowanych marynarzy - Cholerne wieloryby, że akurat teraz musiały się napatoczyć. Ładujcie prowiant, do diaska! Szybciej! Panienko miej nas w opiece. Rysiek zmieniaj kurs, kolejna bestia płynie prosto na nas. Stratuje statek...
Gilbert podbiegł do kapitana, który wydawał się wytrzeźwieć w ciągu jego nieobecności. Dwoje marynarzy, którzy wcześniej go minęli, dysząc stawili się z powrotem.
- Woda zbyt szybko napływa, odcięliśmy dolny pokład, ale... nie damy rady zatrzymać wody.
- Idziemy na dno... - dodał Janek, poprawiając nerwowo czapkę na głowie.
Twarz kapitana z czerwonej przybrała kolor papieru.
- Matuniu... Najbliższa wyspa jest około dnia stąd... Sprawdzicie kurs, zabierzcie do szalupy kompas i mapę. Zajmie nam to dużo więcej czasu, ale może przeżyjemy. - Przetarł twarz dłonią, z niepokojem spoglądając na zwierzę czające się na horyzoncie. W tej chwili miał tylko nadzieję, że jakimś cudem wieloryb ominie statek, jednak nie mógł ryzykować. Spojrzał z żalem na stary okręt. Westchnął zrezygnowany. Bezgłośnie się pożegnał i tak nie było już dla niego ratunku.
Marynarze zajęli wszystkie miejsca w szalupie. Siedmiu mężczyzn z bólem patrzyło, jak okręt zostaje pożerany centymetr po centymetrze, przez czarną otchłań oceanu. Wieloryb minął statek. Ale jak się okazało nie był jedyny. Morze zafalowało od naporu wielorybich płetw i wypluwanej przez nich wody. Osamotniony okręt nie miał szans, parę minut po ich przybyciu położył się na wodzie, a wkrótce całkowicie zniknął. Stado odpłynęło. Woda uspokoiła się. Cisza grzebała nowy skarb morza.
Ciemności rozświetlał jedynie słaby blask lampy, a marynarze widząc bezkres wody, zdali sobie sprawę z zimna morskich nocy. Cisza, pełna niedowierzania i żalu, świadczyła o niespokojnych myślach rozbitków. Gilbert, nie mógł opanować drżenia rąk. Nerwowo przyglądał się towarzyszom, którzy podobnie do niego nie mogli wydusić z siebie słowa. Jego wzrok padł na siedzącego na drugim krańcu łodzi przerażającego mężczyznę. Jako jedyny z kamienną twarzą przyglądał się wodzie. Jakby wielkie ssaki miały wrócić. Gilberta przeszedł dreszcz. Mieli szczęście, że wyszli z tej sytuacji żywi. W końcu nie raz słyszał o katastrofach na morzu i były o wiele straszniejsze, od powolnego tonięcia statku, jakie ich spotkało. Chociaż zdawał sobie sprawę, że życie zawdzięczają rozwadze kapitana. Na szczęście to już koniec. Teraz tylko dopłyną do najbliższego lądu, a może przy odrobinie szczęścia, uratują ich inni marynarze. Jednak przerażające spojrzenie mężczyzny, sprawiło, że chłopak czuł się, jakby coś jeszcze czekało na nich podczas tej podróży. Coś, czego z pewnością nie chciał doświadczyć.
- I co robimy? - zapytał Eryk, ocierając z czoła krople potu. Kapitan spojrzał na zakryte chmurami niebo. Pogoda na morzu lubiła być kapryśna, a pochmurniejące niebo to nie był dobry znak. Westchnął zrezygnowany.
- Czekamy do rana. Potem wyruszymy, niech się wszyscy prześpią, dwie osoby niech będą na warcie. W razie, gdyby coś płynęło, wtedy wiecie co rozbić. Młokosie, ty... - Łódź zatrzęsła się gwałtownie. W ostatniej chwili Gilbert złapał ramię kapitana, chroniąc go przed wypadnięciem za burtę. - Co to u diabła było?! Wróciły?!
- Cholera, czy to orki?! - warknął Rysiek, trzymając się kurczowo łodzi. W tej chwili mógł się spodziewać wszystkiego.
- Nie to coś innego, chyba rekin. - mruknął stary marynarz. Wpatrując się w wodę. - Duży, ale nie zrobi nam krzywdy, dopóki siedzimy w... Słyszycie to?
Wszyscy zaniepokojeniu spojrzeli na wodę. Z ciemności dobiegło ich uszu nucenie. Cicha melodia przerodziła się w niezrozumiały, kobiecy śpiew. Słodkie, a zarazem pełne smutku dźwięki niosły się echem ze wszystkich stron, mrożąc serca.
- Co do cholery?
Stary marynarz wstał. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Jedynie spojrzał z wdzięcznością na towarzyszy. Przeżył tyle lat na morzu i wielokrotnie słuchał tego śpiewu, jednak pierwszy raz w jego sercu pojawiła się rezygnacja. Brak chęci do życia. Melodia kusiła. Mąciła myśli. Wyraźnie słyszał wierszowane słowa. A serce z niewiadomych powodów znało ich znaczenie.
- Woda lubi pożerać słuchaczy jej szeptów. - Oparł się o bok łodzi i wpadł do wody. Gilbert widział jak ten miły człowiek, znika za kadłubem. Usłyszał plusk.
- Człowiek za burtą!
Wszyscy poderwali się, by pomóc staremu kompanowi, ale pomimo rzuconych lin, mężczyzna nie wypłynął.
~*~
Minęła godzina, a poczciwy marynarz zniknął bez śladu. Nawoływania nie pomogły.
- Może rekiny go zjadły?
- Byłoby słychać, rekiny strasznie hałasują podczas żeru.
- Pewne jest, że jest już martwy.
- A może...?
- Nie bądź głupcem, woda jest zimna, a on miał już swoje lata.
- Ale co mu odbiło?
- Zamknąć się, tępaki! - huknął kapitan, zirytowany ich zachowaniem. Nie mógł sobie darować straty członka załogi, nie mówiąc już o szoku utraty statku. Szukali go bezskutecznie. Nie rozumiał zachowania starego przyjaciela. Nie po to porzucił okręt, by członkowie wyskakiwali z szalupy! Do tego ta niepokojąca muzyka na środku morza. Wiedział, że to jedynie szum fal obijających się o łódź, ale mimo to nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to kobiecy śpiew.
- Kapitanie coś ruszyło się w wodzie!
Mężczyzna poderwał się i wytężył wzrok, coś płynęło w ich kierunku. Marynarze zaniemówili, widząc w wodzie ludzki kształt.
- Pomóżcie mu, to pewnie staruszek! - Janek rzucił linę.
Mężczyzna chwycił mocno jej drugi koniec, gotowy wciągnąć towarzysza na łódź. Postać złapała sznur i zanurzyła się gwałtownie, wciągając go pod wodę. Marynarz z trudem starał się złapać powietrze.
- Janek, nic ci nie jest? Zaraz cię wycią...
- Aaa...! - wrzask urwał się w chwili, gdy mężczyzna zniknął pod wodą.
- Janek?! Janek!
- Eryk! Nie pomożesz mu tak! - Kapitan złapał go za kołnierz, powstrzymując go przed skokiem.
- Zostaw mnie! - Wyszarpnął się i z całej siły uderzył kapitana w twarz. Mężczyzna, boleśnie uderzył o burtę, aż łódź się zatrzęsła. Eryk przewiązał się w pasie liną, a drugi koniec przywiązał do pokładu. - Jak szarpnę, to nas wyciągniecie.
Spojrzał na czarne lustro, na którym unosiła się czapka jego kamrata. Przełknął ślinę, zmawiając ostatnią modlitwę i zanurkował. Lodowata woda otuliła go, a zimno przeszyło aż do kości. Rozejrzał się, ale z braku światła widział jedynie parę metrów wokół siebie. Coś mignęło w polu jego widzenia. Najpierw zobaczył pionową płetwę, jak u olbrzymiego rekina, tyle że ten rekin miał ręce. Te wielkie spięte błoną łapy przytrzymywały Jana, a bestia olbrzymią szczęką pożerała go kęs po kęsie. Mężczyzna z przerażenia wypuścił z płuc powietrze. Monstrum oderwało się od uczty i spojrzało na niego ludzkimi oczami.
____________________________________
Trochę trzeba było na ten rozdział poczekać, ale miałam pewne obawy, że akcja dzieje się zbyt szybko... dziękuję wszystkim, którzy komentują, małe a cieszy i do zobaczenia w kolejnym rozdziale :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro