Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Szepcz słowa skruchy,
Nim ujrzysz zemsty duchy,
Ukarać srogo cię łaknę,
By nakarmić mą matkę.

Za słowa przysięgi złamane,
Za gorzkie łzy nocami wylane,
Za kłamstw przywdzianą szatę,
Morze odbierze srogą zapłatę.

~*~

Pomieszczenie wypełniło się donośnym śmiechem trójki mężczyzn.

– To łgarstwo!

– Oj, każdy tak mówi, nie wyprzesz się – Kapitan wyszczerzył się z satysfakcją. – Kogo jak kogo, ale akurat ciebie nigdy z żadną babą nie widziałem. Przez bite pięć lat! Toż to niesłychane! Albo nie możesz, albo jesteś w jakiejś na zabój zakochany. Pewnie jakaś arystokratka zrujnowała ci życie i ze złamanym sercem trafiłeś na moją Cudowną.

Wiktor posłał mu wrogie spojrzenie i bez słowa opuścił pomieszczenie. Marynarze popatrzyli po sobie i na powrót wybuchli śmiechem. Jeszcze przez dwie godziny żartowali, wymyślając powody, dla których ktoś pochodzenia Wiktora mógł się znaleźć na łodzi przewozowej. Nie przeszkadzało im, że niektóre ocierały się wręcz o absurd, ważne było dla nich, że choć na chwilę mogli odpłynąć w zapomnienie.

– Rysiek, a ty?

– Ja? Co tu dużo gadać. Praca jak praca, a chlebem się nie gardzi. W domu mam parę gęb do wykarmienia.

– To ty masz żonę?! – Gilbert zaskoczony wybałuszył na niego oczy. Nie wyobrażał sobie tego rudego marynarza jako męża, a tym bardziej ojca.

– Coś taki zdziwiony. Mam. Czasem zrzędzi, że mnie w chałupie nie ma, ale widząc ją raz na dwa miechy, to i jej gadka jest miła dla ucha. Tylko trochę żal, że dzieciaki rzadko widzę. No, ale ktoś musi ich wyżywić, a nigdzie indziej mnie nie chcieli...

Chłopak słysząc to zmarkotniał, uświadamiając sobie, że prawdopodobnie, tylko na niego nikt nie czeka.

~*~

Gilbert wpatrywał się w malunek kryształowych drzew na suficie. Pomimo zmęczenia nie mógł zmrużyć oka. Za każdym razem, gdy był bliski zaśnięcia, przed oczami stawała mu pozbawiona twarzy i wnętrzności postać. Zrywał się wtedy z łóżka ze skórą zroszoną potem. Strach potęgował fakt, że wiedział, kim jest trup z jego snu. Powieki ciążyły mu niemiłosiernie, a gdy w końcu po raz kolejny opadły, nie miał już siły wyrwać się z objęć koszmaru.

~*~

Znajdował się w kryształowym ogrodzie. Piękne szklane drzewa pod wpływem promieni słonecznych skrzyły się niczym diamenty. Lekka mgła wisiała nad nim, dopełniając bajkowy obraz. Z zapartym tchem podziwiał misterne liście, muszące być dziełem jakiegoś wielkiego mistrza. Nagle coś ruszyło się za drzewami. Gilbert z ciekawością zrobił krok naprzód i wtedy ze zdziwieniem dostrzegł, że posadzka pod jego stopami pokryta jest wodą. Cienka tafla odbijała jego przerażoną twarz, gdy dostrzegł po jej drugiej stronie świecące się oczy lamparta.

Odskoczył gwałtownie, wpadając na kryształowe drzewo, które pod jego dotykiem rozsypało się w drobny pył, niszcząc całą iluzję ogrodu. Teraz została już tylko bezkresna woda oceanu i on, stający na jej tafli. Serce podeszło mu do gardła, wszędzie pływały ludzkie szczątki. Przerażony nie śmiał nawet drgnąć, bojąc się, że choćby najmniejszy ruch zabierze go do czeluści piekieł.

Całą siłą woli próbował zamknąć oczy, jednakże nie był w stanie. Jego wzrok samoistnie powędrował za siebie. Po wodzie kroczył stworzony z kamieni szlachetnych lampart śnieżny. Jego silne łapy tworzyły kręgi na wodzie, a wytworzone przez nie fale oczyszczały wodę z krwi. Kot otrząsnął się, a jego szlachetna powłoka zmieniła się w pył. Został jedynie srebrny szkielet i szmaragdowe oczy. Kości z każdym krokiem deformowały się, przestawiały, układając się na ludzkie podobieństwo. Pył zatańczył wokół szkieletu, oblepiając go na powrót namiastką skóry. Z przerażeniem patrzył, jak przed nim uformował jego sobowtór. Zjawa uśmiechnęła się z szaleństwem w oczach. W tym momencie stracił grunt pod nogami, a woda wyciągnęła ku niemu swoje żądne krwi ręce.

~*~

– To prawda! Widziałem na własne oczy, jak ta cholerna rzeźba się ruszała!

– Rysiek, nie histeryzuj, to niemożliwe – Kapitan sceptycznie spojrzał na rudego mężczyznę. – To na pewno był sen.

– Wiem, co widziałem! Ten zamek jest przeklęty!

– Tak, tak, niech ci będzie – Machnął ręką i wyprzedził go, ucinając niedorzeczną gadaninę marynarza.

Gilbert przełknął głośno ślinę, nie chciał się przyznać, ale gdzieś wewnątrz wierzył, że marynarz mówił prawdę. Bo w końcu sam nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wszystko w tym domu mu się przygląda. Zwłaszcza, że na każdym kroku stały lustra, tak jakby ślepy gospodarz, mógłby zrobić z nich jakikolwiek użytek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro