29| Tragikomizm
Ponieś trudy oddychania w zepsutej atmosferze tego świata.
William Shakespeare
GUBIĘ się. Już nawet nie w otoczeniu. Zaczynam gubić się we własnych myślach.
Ale wszyscy inni też są pogubieni. Z tego co widzę, kolega pan Adam Mickiewicz szczególnie.
— Języka w gębie ci zabrakło, co, Adasiu? — Eustachy uśmiecha się krzywo do zmarnowanego poety, który w tej celi wygląda jak jakaś wyjątkowo mizerna postać ze swojego wiersza.
— Panie Januszkiewicz, prosiłbym pana choć o krztynę profesjonalizmu. To jest komenda policji, nie cyrk z małpami.
Policjant chrząka, tym samym chyba zapobiegając katastrofie. Kątem oka udaje mi się wyłapać Maryśkę, której z pewnością chodzą teraz po głowie myśli i pomysły pełne krwi. Zaciska dłoń, którą zapewne wymierzyłaby Eustachemu ten słynny "cios sprawiedliwości", gdyby nie fakt, że Eliza powstrzymuje ją w ostatnim momencie. Nie warto, szepcze.
— Przepraszam, panie władzo — Eustachy rzuca sucho. — Ale chyba rozumie pan, w jakiej niefortunnej sytuacji znalazł się pan Mickiewicz. Włamanie do szpitala do nie lada sztuka, prawda?
— Ale, ale ja nie rozumiem — mówię powoli, czując się jeszcze gorzej, gdy wszyscy na mnie spoglądają. — Adam. Co to znaczy, że włamałeś się do szpitala?
Cisza jest ohydna. Tylko Eustachy chichocze jak hiena, wyraźnie rozbawiony konsternacją nas wszystkich. Nie mam pojęcia, czy policjant bardziej poirytowany jest naszą obecnością, czy to bardziej Januszkiewicz jest źródłem nerwów dosłownie każdego. Obstawiałbym to drugie, nie wiem jak wy.
— Ja...
— No dalej. No dalej, powiedz to, Adasiu!
— Ależ cicho! — Wszyscy się wzdrygamy. Policjant wreszcie traci cierpliwość. Ogółem — tej cierpliwości chyba nigdy do końca w sobie nie miał, ale potrafił jakoś to maskować. — Panie Januszkiewicz. Pan jest skrajnie nieprofesjonalny, to jest areszt tymczasowy jasna cholera, nie obóz karny! Ile ma pan lat, żeby tak mówić? Cztery? Pięć?
Januszkiewicz milknie. Już nawet nie sili się na ciche przeprosiny.
— Adam — zaczynam ostrożnie, wcześniej spojrzawszy na komendanta, aby się upewnić czy odezwaniem się nie zszargam bardziej jego nerwów. —Powiedz to powoli. Wdech i wydech, co to znaczy "włamałeś"? Bo, no, chyba nie wskoczyłeś przez okno jak James Bond? I po co w ogóle włamywać się do szpitala, kroplówki na czarnym rynku będziesz sprzedawać?
Zaczynam tracić panowanie nad tonem głosu. Niedobrze.
— Szpital ma pewne obostrzenia, szczególnie jeśli chodzi o wydział chorób zakaźnych. — Policjant rzuca mi takie spojrzenie, że nie wiem, czy jest bardziej chłodne czy może współczujące. Manewruje pomiędzy oboma wydźwiękami. — Nie można widywać się z pacjentami bez pozwolenia. Samo złamanie tego zakazu podchodzi pod włamanie, bynajmniej nie chodzi o takie włamanie jakie panu kojarzy się z rabusiami w kominiarkach i workami na plecach. To wciąż złamanie prawa.
— Co? Adam! — Skłodowska z nerwów tupie nogą. Lafayette podskakuje w miejscu. Mickiewicz przegryza wargę; zastanawiam się czy to bardziej skrucha czy strach przed zbesztaniem. — Co ci do kurwy nędzy odbiło, żeby odwiedzać Juliusza bez zgody?! On jest chory, ty młotku! Ciężko chory!
— Maria, pozwól mi—
— Nie! — Skłodowska oskarżycielsko wytyka w niego palec. Cóż, Elizie nie udaje się jej tym razem powstrzymać. — Nie będę cię słuchać, ośle. Nie wierzę, że to mówię, ale ten ciołek — przenosi palec na Januszkiewicza — miał rację. Ryzykowałeś życie Juliusza! On, on nie jest jakimś tam tłem czy postacią trzecioplanową Adam, to jest żywy człowiek! Nasz przyjaciel! Twój jebany chłopak!
— Wyśmienicie się bawię — Eustachy mamrocze, uśmiechając się pod nosem, ale opuszcza kąciki ust, gdy tylko przenoszę na niego wzrok. On nawet nie jest specjalnie groźny, Januszkiewicz jest po prostu śmierdzącym tchórzem.
— Apeluję wszystkich o spokój! — Komendant znowu się unosi. — Ja was proszę, wszyscy obecni w pomieszczeniu są dorosłymi ludźmi, od których wymagam choć krztyny dojrzałości.
— Przepraszam, panie władzo. Uniosłam się. — Skłodowska zewnętrzną stroną nadgarstka wyciera dwie łzy, które spłynęły po jej policzku.
Mam wielką ochotę ją przytulić. Dostałbym po twarzy, tego jestem pewien, ale byłoby warto. Boże, w ogóle mam ochotę się do kogoś przytulić. Dlaczego czuję się jak taki dzieciak?
— Czy mogę? Pozwólcie mi powiedzieć cokolwiek na swoją obronę.
— Na swoją obronę będziesz odpowiadać przed właściwymi ludźmi, drogi panie.
— Nie w takim sensie, panie władzo...zwyczajnie wyjaśnić co tu się dzieje. Proszę, niech pan pozwoli. To moi przyjaciele.
Policjant wzdycha cicho. Krótkie kiwnięcie głową oznacza zgodę.
Adam patrzy po każdym (poza Eustachym, jego spojrzenia stara się unikać jak ognia) bardzo dokładnie. Najwyraźniej czeka, aż każdy wyzbędzie się potrzeby wykrzyczenia czegoś na cały głos; zresztą słusznie, w zaistniałej sytuacji chęć na wydobycie z siebie wrzasku bądź płaczu, jest dziesięć razy silniejsza niż kiedy indziej.
— Nie będę mówił, że to co zrobiłem było mądre-
— Bo było kurwa idiotyczne — Marysia od razu wchodzi mu w słowo. — Miałeś przecież zgodę na odwiedziny przynajmniej dwa razy w miesiącu, raz nawet Tadeusz był z tobą i dostaliście zgodę razem, czy tak nie było, Kościuszko?
— Było... — zgadzam się z nią.
— Nie przerywajcie mi — Mickiewicz prosi cicho. — Martwiłem się. Było źle, nikt nie mówił o tym na głos, ale było źle. On umierał. Wciąż umiera. Mogłem nigdy go już nie zobaczyć. Dwa — Uniósł dłoń w górę, pokazując na raz wskazujący i środkowy palec — dwa razy na miesiąc. Maksymalnie godzina. Nie wiedziałem, kiedy idę tam po raz ostatni. Musiałem..chciałem... — Wyraźnie się gubi, albo zwyczajnie nie potrafi jednak znaleźć słów. Całkiem możliwe, że to mogą być też oba na raz. — Nie zrozumiecie tego. Nikt z was nigdy...nigdy...
— Skończony idiota. — Eustachy przewraca oczami.
— To prawda Adam, nie poczuliśmy tego nigdy na własnej skórze — Eliza mówi cicho. Ton jej głosu jest bardzo kojący, co wydaje się więcej niż rozważne, biorąc pod uwagę, w jak nierównym tempie unosi się klatka piersiowa Mickiewicza. — Ale to co zrobiłeś było...głupie. Mówisz, że Juliusz był w stanie umierającym. Naprawdę uważasz, że postąpiłeś rozważnie? Że nie naraziłeś go tylko bardziej?
Ten moment staje się bardzo intymny, nawet Eustachy przez moment wygląda tak, jakby czuł się bardzo nie na miejscu, komendant tym bardziej. Mickiewicz z początku nie odpowiada Elizie. Skłodowska z zaciśniętymi wargami piorunuje Adama wzrokiem, w środku zrozpaczona wieściami, jakie do nas wszystkich dotarły. Tu nie było obrony. Tylko głupota.
A ja mu ufałem.
Dziwne uczucie. Wciąż wydaje mi się, że to tylko jakieś żarty, że nic takiego się nie stało, że policjant zaraz zaśmieje się w głos jak ustawiany aktor, a ściany komisariatu okażą się tekturowe i rozpadną jak domek z kart.
— Naraziłem — odpowiada Mickiewicz, dławiąc się ostatnią głoską przez nadchodzący płacz, który wyraźnie próbuje tłumić. — Nigdy nie powiedziałem, że nie. Nie oczekuję, że dacie mi ciasteczko i poklepiecie po główce.
— To nie oczekuj — Maria odpowiada szorstko. — Oficjalnie wygrywasz nasz konkurs.
— Konkurs?
— Konkurs na skurwysyństwo imienia le Idiote Debille.
Eustachy parska. Dostaje w kark od policjanta.
— Proszę wybaczyć.
— Wybaczone. Cóż, czy pan Adam chciałby coś jeszcze powiedzieć swoim "przyjaciołom"? — Komendant pyta, robiąc przy ostatnim słowie cudzysłów z palców, co chyba miało być szczytem komedii, ale wyszło najwyżej filmem świątecznym z Tomaszem Karolakiem w roli głównej.
— Pan Adam nie ma już nic do powiedzenia — Mickiewicz odpowiada krótko ochrypłym głosem. — Może chyba pozwolić swoim...może chyba pozwolić im odejść.
*****
Chłód. Pierwsze co we mnie uderza, gdy staję przed wejściem na kampus, to przejmujący chłód.
Przed akademikiem wszyscy rozchodzimy się bez słowa. Ja, Eliza, Marysia i Lafayette roztrzęsieni, wściekli, oszukani. Chopin, Hamilton i Jefferson zdezorientowani, pogubieni i nie mogący uwierzyć nam w to, co zaszło na komendzie policji. To trochę niedorzeczne, prawda? Przeżyliśmy wielką łapankę złodziei złomu, gang czerwonych kurtek, maniaka Lee z pistoletem, wielki powrót Jamesa Hamiltona, wywoływanie duchów, zimną wojnę, dzikie niedźwiedzie górskie; trochę przedramatyzowane, ale wciąż. Za to teraz, gdy dzieje się coś takiego jak areszt Mickiewicza i choroba Słowackiego, trudno w to wszystko uwierzyć.
— Do jutra. Postarajcie się zasnąć.
— Do zobaczenia. Chyba. Jeśli będzie czas.
W tych słowach pożegnania nie ma ani krztyny entuzjazmu. Zresztą, co tu się dziwić? Każdy z nas najadł się dzisiaj tyle emocji, że spokojnie można by nimi nakarmić ciągle znudzonych i zmarnowanych pracowników korpo i jeszcze by zatęsknili za brakiem ich dreszczyku.
— Odphrowadzić cię, mon ami?
Spoglądam ze słabym uśmiechem na Lafayette, który pyta z troską w głosie.
— Nie widzę przeciwwskazań. Pytanie tylko po co byś chciał.
— Bo wyglądasz thragicznie. Jesteś blady i masz żałobne obwódki wokół oczu. Boję się, że wpadniesz gdzieś po dhrodze do jakiegoś rhowu i tyle z ciebie będzie.
— Jeśli bardzo chcesz. — Wzruszam ramionami, w duchu mu wdzięczny za ten przejaw troski.
Zanim ciemność zupełnie rozmywa mi pole widzenia, a światło latarni staje się męczące dla oczu, odnajduję wzrokiem Elizę. Marysia zaoferowała jej najwyraźniej to samo co Lafayette mi. Zagryzam policzek i odwracam się w stronę Francuza, który już zaczyna iść przed siebie.
— To był bahrdzo ciężki dzień.
— Ta. Tragiczne walentynki. Na pewno zapadną nam w pamięć.
— Niewątpliwie.
Niezręczne milczenie krępuje mi odrobinę stopy, co zupełnie nie jest upragnionym efektem, bo w takiej sytuacji wypadałoby iść nieco szybciej. Muszę szybko zająć czymś kotłujące się myśli. Doznaję nagłego olśnienia.
— Lafayette?
— 'm?
— Pamiętasz, że miałeś opowiedzieć nam skąd masz numer do Washingtona?
— O! — Francuz parska śmiechem. — Nie wolałbyś poczekać aż będziemy w grupie?
— A czemu? Znaczy, w grupie też oczywiście możesz powiedzieć, ale czemu nie skorzystać z okazji, że teraz jesteśmy sam na sam? Ciekawość zżera mnie od kiedy tylko o tym wspomniałeś.
Lafayette kiwa krótko głową, pocierając przy tym zmarznięte dłonie. Najwyraźniej zastanawia się od czego tu zacząć.
— Znasz Kazimierza Pułaskiego?
Kiwam głową.
— Mamy razem parę wykładów.
— No, właśnie. No więc, mon ami, całkiem śmieszna sytuacja miała miejsce jeszcze nie tak dawno temu, zahraz przed tym jak tak niefohrtunnie znalazłeś się na Szeptach Naszych Dusz. Razem z Pułaskim byliśmy wtedy na imphrezie...w takim sensie, że poszliśmy tam osobno i całkiem przypadkiem się spotkaliśmy. Co śmieszniejsze, z osób któhre znasz, nie byliśmy tam tylko my.
— Żartujesz. Nie-
— Oui.
— Co do cholery wykładowca robił na imprezie? Gdzie to było, w klubie?
— W rzeczy samej — Lafayette zdaje się czerpać satysfakcję z tego, na jak bardzo zdezorientowanego wyglądam. — Do tej pohry nie dowiedziałem się, co właściwie tam robił. Nie lubi o tym rozmawiać.
— Nie dziwię się — rzucam z przekąsem. — No, ale co tam dokładnie zaszło? Jak zdobyłeś jego numer telefonu?
— Spokojnie, zmierzam do tego. No więc jesteśmy sobie na tej imprezie, wszystko fajnie, muzyka gra, ludzie sobie tańczą. I nagle patrzę, mon dieu! Pułaski na końcu sali, czehrwony na twarzy jakby go ze skóhry obdzierano, drze się na phrawo i lewo!
— Co krzyczał? Jakieś konkrety?
— A ja wiem, mon ami? Po polsku krzyczał. Wiem tylko, że nie potrzebuję tłumaczenia, żeby wiedzieć, że to nie było życzenie wszystkim miłego dnia i dobrej kawusi — prycha. Uśmiecham się pod nosem. — Więc podchodzę bliżej, wiesz, chciałem wiedzieć, na kogo tak wyczehrpuje swoje sthruny głosowe. Patrzę, a tam! Washington właśnie!
— Krzyczał...krzyczał na wykładowcę?
— Tadeusz, je suis sur, jeszcze wtedy nie wiedział, że będzie z nim miał wykłady. Washington jednak już tak. Ale, żebyś ty to widział! Myślałem, że zaraz poleje się khrew.
Próbuję to sobie wyobrazić. Skonfundowany i najpewniej przerażony (a może rozbawiony?) Lafayette stoi w kącie klubu, obserwując jak Pułaski, metr sześćdziesiąt, w nerwach histerycznie przeklina na Washingtona, ponad metr osiemdziesiąt. A na to wszystko gapią się przypadkowi ludzie. Nie wiem czy to komizm w dramacie czy dramatyczność w komedii, ale na pewno doszło tu do złamania zasady decorum.
— Nie było żadnej ochrony w tym klubie, nikt go nie zgarnął?
— Oczywiście, że tak. Wyphrosili ich z klubu. Poszedłem za nimi, bałem się, że jeszcze rozszahrpią się jak psy. Tyle, że Pułaski nie był wcale w 'umorze na bijatyki. Nie zdążyłem jeszcze nawet porządnie wyjść z klubu, a ten leży na ziemi.
— O cholerka. Zemdlał? Był pijany?
— Nie. Znaczy, nie zemdlał, pewnie był pijany. Najprawdopodobniej zasłabł.
Zatrzymujemy się zaraz przed akademikiem.
— I co było dalej?
— Podbiegłem do nich. Przedstawiłem się Washingtonowi, on mnie oczywiście z widzenia kojarzył — Laf uśmiecha się z cieniem czegoś, co w sumie można podciągnąć pod dumę albo szczere zadowolenie z samego siebie, nie pytam o powód. — Powiedział, że jeśli Pułaski jest studentem, to musimy odphrowadzić go do akademika w miahrę jego możliwości, a jeśli będzie z nim bahrdzo źle, to dzwonimy po pogotowie. Phrofesor Washington wpadł na jeszcze jeden pomysł, nie wiem czy mądhry, ale...'a — śmieje się na samo wspomnienie. — Powiedział mi, żebym został przy Pułaskim i pilnował żeby on "sobie twarzy nie rozharatał przez swoją własną głupotę". To jest właśnie moment, w któhrym Washington podaje mi swój numer telefonu, gdyby tylko cokolwiek złego się z nim działo, miałem do niego dzwonić. Okazało się, że Washington, jak się to mówi, "skoczył" do pobliskiego kiosku po wodę, któhrą phróbował otrzeźwić Pułaskiego — zaczyna śmiać się nawet bardziej, a ja przykładam dłoń do ust, nie mogąc przyswoić absurdu i komizmu takiej sytuacji.
— No, to nie było mądre. Ale zakładam, że dla samej reakcji Kazimierza na pewno było warto.
— Oui! Do tej pohry ja i on jesteśmy związani tajemnicą dotyczącą tego zajścia. A jeśli piśniemy choć słówko, to możemy pożegnać się z dobhrymi phrocentami na historii. Także, ufam ci. Moje studia leżą teraz w twoich rękach, mon ami.
Kręcę głową z niedorzeczności. Numer telefonu. Odsłuchałem całej tej historii z powodu numeru telefonu. Chociaż, czego ja się spodziewałem? Że Lafayette i Washington prowadzą razem spółkę kosmetyczną po godzinach albo sprzedają razem lemoniadę na ulicy?
— Chyba już rozumiem dlaczego Pułaski za każdym razem gdy widzi Washingtona, wygląda, jakby zaraz miał go oskórować żywcem.
— Wiesz, to Pułaski. On na phrawie każdego patrzy, jakby miał go oskóhrować żywcem.
Patrzymy przez siebie w milczeniu przez moment. A potem wybuchamy śmiechem.
Wizja kaszlącego krwią Juliusza i Adama w areszcie gdzieś tam powoli zaczyna rozmywać się w mojej głowie. Ale nie na długo. Naprawdę nie na długo.
*****
Nie mogę spać. Prawie nigdy nie mogę, ale teraz jest to szczególnie odczuwalne.
Przewracam się z boku na bok, przytulając pluszowego pieroga do piersi. Nie pomaga. Prześcieradło i kołdra są zupełnym chaosem, o kocu nawet nie wspominając. To nie pozycja, temperatura w pokoju; to nawet nie te przeklęte myśli o dzisiejszych feralnych walentynkach. Jest coś innego, jeszcze jedna rzecz, która tak utrudnia mi sen.
Szepty.
Czuję się, jakby ktoś rozciął mój mózg i czymś gładkim oraz wilgotnym przejeżdżał po nim, wywołując zupełny rozłam. Rozłam, właśnie. Ale między czym?
Pułkowniku, proszę, na litość boską...
To gorączka?
John, zostaw go, nie czuje się najlepiej.
Pułkowniku...
— Kim jest pułkownik? — pytam siebie samego na głos, podnosząc się do pionu. — Chyba po prostu mi odbija — jęczę po chwili i słabowicie wstaję z łóżka. No cóż, z moich przysłowiowych słodkich snów i tak nici.
Przez moment stoję w półmroku pokoju. Słyszę jakieś śmiechy dobiegające z innego piętra, ktoś chyba urządza karaoke. Dobry Jezu, czy to Liszt? A, zresztą, to nieważne. I tak każdy dźwięk dociera do mnie strasznie przygłuszony. Zupełnie jakbym znajdował się pod wodą.
Mój wzrok pada na słabo zarysowany w tym świetle obiekt, leżący na biurku. Laptop. Coś każe mi go otworzyć.
Ostrożnie umieszczam obiekt na kolanach, wpatrując się pustym wzrokiem w ekran, który jest nieco ciemnawy w trybie nocnym. Wyszukiwarka Google. Ten słynny wujek, który zna odpowiedź na wszystkie pytania. Ale jak w ogóle brzmią moje pytania?
Zaciskam wargi.
Wyszukaj: pułkownik.
Pułkownik (płk) – stopień oficerski. W SZ RP jest to najwyższy stopień wojskowy korpusu oficerów starszych, natomiast w okresie międzywojennym – korpusu oficerów sztabowych. Niższym stopniem jest podpułkownik, a wyższym generał brygady.
No cóż, to chyba nie jest moja odpowiedź. Milion myśli zaczyna kotłować się w mojej głowie. Nawet jeśli wcześniej nie miałem gorączki, to teraz jej z pewnością dostałem.
Wyszukaj: ...
Panikuję. Nie wiem co się dzieje. Chcę przytulenia. Mój palec niepewnie wędruje po klawiaturze.
Wyszukaj: Tadeusz Kościuszko.
Kółeczko śmierci kręci się przez moment. A potem wyniki Google pokazują mi coś, przez co serce podchodzi mi do gardła.
Wpatruję się w ekran przez moment zupełnie sparaliżowany. Moje imiona. Moje nazwisko. Moje urodziny. Ale...
Zatrzaskuję laptop.
Otwieram go ponownie.
Nie znaleziono wyników dla: Tadeusz Kościuszko. Szukałeś może: Tadeusz Rydzyk?
Biorę bardzo głęboki wdech. Odsuwam od siebie zamknięty już ponownie laptop, trąc przy tym oczy. Nie mogło mi się przewidzieć. Nie mogło.
Pokonawszy sparaliżowanie, opadam w końcu ponownie na łóżko. Nic nie ciśnie mi się na usta. Nic, poza tym jednym słowem.
— Oszalałem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro