Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28| Kalendarium zmartwień

Nie wystarczy mieć sprawny umysł, trzeba jeszcze umieć go używać.

Kartezjusz

PORZĄDNY obywatel pierwsze co by zrobił? W śmiech rzecz jasna. Bo to zbyt absurdalne, zbyt karygodne i zwyczajnie...zbyt.

A ja? Ani mru-mru. Pokerowa twarz, skóra z szoku trupioblada (śmiałbym tutaj poetycko rzucić tym, że zeszła wręcz do barwy śnieżnej bieli), a oczy otwarte maksymalnie szeroko. Dopiero gdy pojedyncze słowa wyrwane z kontekstu docierają do mnie zza jakiejś nieistniejącej, przygłuszającej wszystko ściany, udaje mi się w ogóle drgnąć.

— Panie władzo, proszę zaczekać, ja to mogę wyjaśnić, potrzebuję spokojnego miejsca...

— Areszt jest ostatnio wręcz nader spokojny, widzisz jak miło się nam złożyło. — Widzę, że stojąca obok mnie Eliza, ma dokładnie taki sam problem z przyswojeniem rzeczywistości. — Włamanie, stawianie oporu... — policjant wzdycha, podchodząc do Adama. Ten nawet nie zadaje sobie trudu, aby się cofnąć. — Dawaj dzieciaku. Nie mam na to czasu. 

— Adam, co to do kurwy ma znaczyć? — wyduszam. Zamiast Mickiewicza spogląda na mnie glina. Coś nie podoba mi się w jego wzroku jeszcze bardziej, niż nie podobało się przed kilkoma minutami.

— O! A to wy! Jakże miło zobaczyć znajome twarze. Już nie podkradacie złomu?

Ach, no tak, już wiem, co mi się tak nie podobało.

— To nie my kradliśmy złom, my właśnie próbowaliśmy temu zapobiec... — Eliza jest tak cicha i przygaszona, że nie trzeba tu einsteinowskiego umysłu, aby wiedzieć, że policjant nie mógł jej usłyszeć.

Mimo to serce mi rozmięka pod jej słowami, bo są tak nerwowe i niedostosowane do sytuacji; wiem więc, jak bardzo się aktualnie stresuje oraz nie ma zielonego pojęcia co się dzieje. I odczuwam to na wyjątkowo personalnym poziomie, bo sobie mogę przypisać dokładnie takie same emocje.

— Już dobrze — Adam wzdycha ze zrezygnowaniem. Zdąża się jeszcze do nas odwrócić. Uśmiecha się. I wiecie co? Dużo mniej niepokojące to byłoby, gdyby tego uśmiechu wcale tam nie było. — Dobra, to ja wrócę, eee, potem. Czekajcie na mnie, dobra?

— Jasne. Kawusię zaparzę — bąkam. — I ciasteczka kupię. Pełna czilerka.

— Zabieraj się już. — Policjant chwyta Mickiewicza za ramię.

Poeta nawet się przez sekundę nie wierzga, to do niego niepodobne. Zresztą, tak wiele niepodobieństw się przez ostatni czas zebrało. Adam Mickiewicz sprzed paru miesięcy nie tylko stawiłby władzom sprzeciw, a jeszcze naplułby im na buty z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Co tu się...co tu się właśnie stało?

— Nie mam zielonego pojęcia — odpowiadam powoli na pytanie Betsey, takim tonem by nie wyjść na skończonego panikarza. Moja dłoń instynktownie sięga po telefon, a ja jestem instynktowi wdzięczny, że choć raz robi coś słusznego. — Ale wiem, kto może wiedzieć.

Eliza posyła mi skonsternowanie spojrzenie. Następnie marszczy brwi i głucho wypowiada nazwisko; po ruchu warg wiem, że odgadła. Przy wybieraniu numeru kiwam głową. Mam tylko nadzieję, że kontakt jest teraz w ogóle możliwy. Te całe "bipnięcia" zdecydowanie za bardzo się dłużą.

— Tak?

Drgam nieznacznie. Salomea.

— Dzień dobry, Tadeusz Kościuszko z tej strony-

Tyle wiem.

Odchrząkam. Pani Słowacka nie brzmi, jakby była w szczególnie dobrym humorze, więc postanawiam się streścić. Eliza już zdąża zrozumieć, że przy słuchawce po drugiej stronie nie ma Słowackiego, więc obserwuje mnie w bardzo zaniepokojonej manierze. To tylko podsyca zdenerwowanie.

— Czy Juliusz jest gdzieś w pobliżu? Jeśli tak, czy mógłbym-

Juliusz nie może teraz rozmawiać.

Ton kobiety wciąż jest bardzo stanowczy, ale za tą ścianą pewności wyczuwam też pewnego rodzaju rozdygotanie, co przyprawia mnie o mdłości. Znacie mnie, gdy przychodzi do spraw przyjaciół to staram się być optymistą, ale teraz zbyt wiele czynników sprawia, że mam jak najgorsze przeczucia.

— Och. Och, w porządku, czy może w takim razie pani oddzwonić...

— Nie mogę.

— Więc-

Do widzenia. Przykro mi.

Przy przedłużonym piknięciu odrywam telefon od ucha, z pewną desperacją wpatrując się w migoczący na czerwono ekran.

ROZŁĄCZONO.

— Dowiedziałeś się w ogóle czegokolwiek? — pyta w końcu cicho Eliza.

— Tylko tego, że jesteśmy w dupie — mamroczę. — No nic, od Juliusza się najwyraźniej niczego nie dowiemy.

— Czyli co? Pozostaje nam czekać?

— A jesteśmy typem osób, które w takiej sytuacji grzecznie czekają z założonymi rękami?

Eliza uśmiecha się smutnawo. Już chyba za dobrze się rozumiemy.

— Dzwonić do Skłodowskiej? Czy bardziej do Chopina? A może bardziej do Alexandra, Thomasa, Lafa...?

— Dzwoń do wszystkich jak leci. To już nie jest zabawa w wesołym miasteczku czy zdobycie indyka kosztem niechcianej sławy. Teraz przenosimy się na nowy poziom Jumanji.

*****

— Na serio nam wierzycie?

— Słuchaj, gdyby ktoś mi parę miesięcy temu opowiedział o tych wszystkich rzeczach, przez które razem przeszliśmy, to bym podpięła to pod tanią komedię, wiesz, taką niezbyt dobrze napisaną przez jakiegoś amatora. Więc w to jestem w stanie uwierzyć bez większych dowodów.

— Serio?

Patrzę na Marysię niepewnie. Ta wzdycha.

— No dobra, tobie nie do końca wierzę, ale Eliza to potwierdza, więc chyba mówicie prawdę...

— Wciąż nie mamy pojęcia co się właściwie stało i czemu w ogóle to się stało — Betsey tłumaczy wszystko bardzo powoli, podczas, gdy Lafayette klepie ją po ramieniu. W przeciwieństwie do Jeffersona, Hamiltona i Skłodowskiej, kiedy my zadzwoniliśmy to był już po swoim wyjściu, więc jest z deczko w lepszym humorze. Jeśli oczywiście "dobry humor" jest trafnym pojęciem w zaistniałej sytuacji. — Po prostu...w pierwszym momencie zwyczajnie przed nami stał, ciężko oddychał, a w drugim już...pojawiła się policja i...

— Już dobhrze, Liz, już dobhrze. Przecież to nie wasza wina, trzeba się przede wszystkim uspokoić — Francuz mówi do niej kojąco, w reakcji na co ukradkiem posyłam mu spojrzenie pełne wdzięczności.

— Musimy od niego wszystko wyciągnąć. A nie jak od niego, to od Juliusza. Jakimś cudem przecież musi się udać. — Hamilton brzmi na bardzo pewnego siebie. To może nawet nie jest optymizm, lecz, z pewnością, swego rodzaju ambicja.

Skłodowska, Jefferson i właśnie sam Alexander, dość ociągali się z przybyciem pod akademik, po tym jak powiadomiliśmy ich, co się stało z Adamem. A raczej to Thomas i Alex spowalniali Maryśkę, która chciała się tu dostać jak najszybciej. Maria powiedziała mi na boku, że ostatni raz gdziekolwiek wychodzi z tymi "infantylnymi głąbami, którzy albo zbyt sobie słodzą, albo chcą dokonać nawzajem dekapitacji". Przyznaję, dalej czuję się zbity z tropu tym fragmentem o słodzeniu sobie, bo do dosłownie ostatnie co by mi do głowy przyszło, a w dodatku jest to obrzydliwie wręcz niepodobne do relacji Jeffersona z Hamiltonem.

Ciekaw jestem, co tak właściwie zaszło na tym wyjściu. Pewnie przejmowałbym się tym bardziej, gdyby nie fakt, że nasz przyjaciel właśnie został zgarnięty przez policję, a drugi może znajdować się w naprawdę fatalnym stanie fizycznym. Priorytety wciąż pozostają priorytetami.

— Cud to dobre słowo — mamrocze Skłodowska w odpowiedzi na słowa Hamiltona. — Na pewno byłoby wszystkim łatwiej, gdyby Chopin się łaskawie pośpieszył.

— Gdzie on jest, tak w ogóle? — rzuca z zaciekawieniem Thomas.

— Gdzie jest i gdzie był, to nie wiem. Wyciągnę od niego kiedy indziej. Ale wiem, że powinien pojawić się lada chwila.

— To może wyjdziemy mu już naprzeciw? — oferuje Eliza. — Nie będzie musiał się męczyć z lataniem w obie strony.

Aprobujemy pomysłowi. Ciężkim krokiem ruszamy w stronę drogi, skąd chcemy dojść jeszcze na przystanek. Trzeba wyjaśnić sprawę zarówno Adama jak i Juliusza, więc najsprawniej byłoby udać się zarówno na posterunek (wspomnienia dotyczące złomowiska zaczynają do mnie powracać w zatrważającym tempie) jak i do szpitala, jeśli to w ogóle będzie możliwe, bo wydaje mi się, że komplikacje mogą pojawić się dużo większe, niż wtedy, gdy wchodziłem tam z Adamem. Aż gula rośnie mi w gardle, gdy przypomina mi się, że w galerii mojego telefonu wciąż nieporadnie znajduje się zdjęcie szczęśliwego Słowackiego na szpitalnym łóżku.

Wiem jedno. To zdecydowanie powinien być piątek trzynastego, nie piątek czternastego.

Gdy mijamy murek gangu poetów, do nieprzyjemnych odczuć dołącza jeszcze nostalgia. Gdy działo się coś złego, to zazwyczaj tam wszystkie problemy miały swój koniec, a przynajmniej jakiegoś rodzaju załagodzenie. Jak kartki w kalendarzu wszystko przelatuje mi przez myśli. Sprawa randki z Elizą, boże, aż chce mi się śmiać gdy pomyślę, że był dla mnie problem trzeciego świata. Tutaj odmówiłem Hamiltonowi zapalenia papierosa. Dostałem też poradę, aby kupić Elizie coś w Rossmannie. Wsadziliśmy Jamesa Hamiltona do radiowozu; może to był ten sam, który zabrał Adama. Spoglądam smętnie na graffiti.

Love is love is love is love is love.

Ciekawe, czy można to przerobić na coś bardziej pesymistycznego w wolnej chwili. Ale może lepiej nie, jeszcze Norwid by mnie oskarżył o profanację ich świętego miejsca spotkań.

— Ja pierdolę. Nie zrobił tego.

Drgam na dźwięk głosu Skłodowskiej. Gdy odnajduję jej wzrok, (tak jak zresztą każdego innego w tym momencie) to z oczu już ciekną mi łzy. Problem w tym, że nie mam bladego pojęcia, czy to są łzy szczęścia, czy bardziej załamania, czy może wszystkich skrajnych emocji.

Szanowny pan Fryderyk Franciszek Chopin podjeżdża do nas samochodem — podejrzewam, że jest wyjęty, chociaż cholera go wie; Chopin mógł równie dobrze spędzić walentynki na wycinaniu organów za pieniądze — z czarnym, lśniącym lakierem. Jak w pieprzonej telenoweli ze śmiechem podstawionym w tle. Widzę pulsujące oko Jeffersona i to, jak Lafayette niezbyt skutecznie próbuje powstrzymać śmiech, gdy dobiegają nas dźwięki Gimmie More od Britney Spears. Fryderyk zatrzymuje przy nas auto.

It's Britney bitch.

Na początku się słabo uśmiecham. Ale gdy Chopin zdejmuje swoje okulary przeciwsłoneczne, w jego oczach wcale nie dostrzegam uśmiechu. Tylko i wyłącznie paskudną gorycz.

— Fryderyk, to-

— Nie gadajmy. Trzeba znowu bawić się w bohaterów, czy coś.

— Czy coś. Jasne.

Ta. Ktoś mi kiedyś powiedział, żebym przestał się ciągle o wszystkich troszczyć. I żebym skończył ze swoim syndromem chęci ratowania całego świata. Ale co ja niby poradzę, jeśli świat ma ciągle zdarte kolana i sam sobie nie potrafi przykleić plastra?

*****

— To co, nie ma tu typków w pomarańczowych kombinezonach i gburowatych gości jedzących pączki w różowej polewie?

— Przymknij się Kościuszko. To jest poważna sprawa, nie sytuacja, z której można sobie robić żarty.

— Przepraszam za to. Stresuję się.

— Jak my wszyscy.

Szczerze powiedziawszy nigdy nie spodziewałem, że będę dokładniej oglądał komisariat od środka. Wiecie, więcej niż na szybkie wejście-wyjście. No, jasne, mój brat był problematycznym typem (i wciąż jest), ale nigdy nie zagrabił sobie u niebieskich. Toteż gdy razem z Elizą, Marysią i Lafem, dość niepewnie rozglądamy się po wnętrzu budynku, przechodzą mnie dreszcze zarówno ze stresu jak i dziwnej ekscytacji. Ale Skłodowska ma rację. Nie czas na śmichy-chichy. Jesteśmy teraz we wnętrzu poważnej instytucji. Na zewnątrz czekają na nas Fryderyk, Alexander i Thomas, tylko na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak.

No bo przecież co może pójść źle?

— To zawsze są poeci. Absolutnie zawsze, zauważyłeś. Albo jacyś inni plastusie, rysownicy i inne takie.

Odrywając na moment uwagę od przyjaciół, zerkam w stronę dwóch gawędzących policjantów.

— Oczywiście, że tak. Chryste, a pamiętasz tamtego chłoptasia od narkotyków? Jak mu było, Weide?

— Ach, ten cały Wilde. No ćpun, mówię ci, ćpun. Niby takie artystyczne duszyczki, a zobacz co z nich wychodzi...nałogowcy i włamywacze, wandale, ot co!

— Ale to Europejczyk, no dajże spokój...

— Ten też Europejczyk!

— Nie gadaj...

— A jak! I do tego Polak, wiadomo co za ludzie z tych Polaków...

Marszczę nos. Chyba lepiej się skupię na wyciąganiu Mickiewicza z tego bagna, niż na ksenofobicznych pogaduszkach dwójki mundurowych. Chcę podejść do reszty, w tym Marysi, niezbyt kulturalnie wygarniającej coś sekretarce. Nie tylko to słyszę, ale także widzę po jej agresywnej gestykulacji.

Paskudny atak migreny przychodzi do mniej w najmniej spodziewanym momencie — akurat, gdy już robię krok w stronę przyjaciół.

— Pułkowniku!

Mimo bólu penetrującego czaszkę, odwracam się za siebie, aby sprawdzić, kto krzyknął coś takiego znienacka. Nikogo nie widzę. Dwaj policjanci dalej gawędzą, teraz przeszli do obrażania Holendrów.

— Tadeusz, coś cię boli?

Znów odwracam się w kierunku, w którym patrzyłem przed chwilą. Widzę zatroskany wyraz Betsey, która porzuciła Marię oraz Lafayette, żeby sprawdzić co się ze mną dzieje. Ale ja sam nie wiem.

— Ból głowy, sorry, że tak się odciąłem. — Szybkie wytłumaczenie wydaje mi się lepsze, niż jego kompletny brak. — Już mi lepiej. Ale jeszcze milej by było, gdyby się tak na miłość boską nie darli.

Mówię to półżartem i w dodatku z uśmiechem, więc gdy na twarzy Elizy dostrzegam wyraźne zmieszanie, trochę zbija mnie to z tropu.

— Ale...kto się drze?

— No, ta osoba przed chwilą. — Patrzy na mnie jeszcze specyficzniej. — No dosłownie minutę temu! Ktoś krzyknął, ech, jakiś stopień wojskowy. Jakim cudem tego nie usłyszałaś?

— Nie...nie wiem. Ale Kos, ja jestem pewna, że nikt nie krzyknął. Może to przez ten ból głowy?

Okej, nie wiem co się dzieje, ale nie podoba mi się to. Ani trochę. Nie pozwolę robić z siebie wariata. Schizofrenika też nie. Mamy już na koncie odwiedzin komisariat i szpital, nie dorzucę do tego psychiatryka.

— Może... Nieważne. Zapomnij o tym. Teraz musimy skupić się na Adamie i Juliuszu.

— Racja.

Robi mi się odrobinę lepiej, gdy panna Schuyler chwyta mnie za dłoń i nienatarczywie ciągnie w stronę Lafa i Marysi. Swoją drogą, ta druga chyba właśnie kończy swoje negocjacje z sekretarką.

— Pięć minut. No ja proszę o cholerne pięć minut!

— Już powiedziałam, co sądzę na ten temat.

— Kumam, no tak, no jasne — Skłodowska prycha rozdrażniona, krzyżując ręce na piersi. Znam to spojrzenie, to jest spojrzenie absolutnie-nie-mam-teraz-humoru-i-włączę-tryb-destrukcji. Tym wściekłym właśnie wzrokiem Maryśka omiata całość komisariatu równie groźnie jak Godzilla, która wzrokiem omiata miasto mające ulec zagładzie. — Ja rozumiem, że ci dwaj panowie mają przerwę, tak? — Palcem wskazuje na dwóch policjantów ksenofobów. Sekretarka unosi brew.

— No cóż, oni...oni właśnie...

— Obijają się. Och! Przepraszam za mój brak szacunku do władzy. Z pewnością mają tylko przerwę?

Kobieta posyła jej mordercze spojrzenie znad ekranu komputera. Maryśka uśmiecha się z triumfem.

— Nie do końca mają przerwę.

— Rozumiem. Czyli, czysto teoretycznie — Skłodowska pochyla się nad sekretarką, podczas gdy my z Elizą i Lafayette stoimy jak te kołki — mogłabym zgłosić ich za lenienie się na służbie, a panią za to, że nic z tym pani nie robi. Ale oczywiście, może też pani dać nam przepustkę na widzenie z kolegą Mickiewiczem i jakoś bym tę niemiłą sytuację wymazała z pamięci...to jak będzie?

Muszę się naprawdę postarać, aby powstrzymać ogromny uśmiech satysfakcji oraz zwycięstwa, gdy pachnąca świeżym lakierem do paznokci dłoń wręcza mi i trójce moich przyjaciół plastikowe karty. Wszyscy patrzymy na Marysię z podziwem, a ona wygląda tak, jakby właśnie wykonała czynność pokroju pozbycia się natrętnej muchy sprzed nosa. 

Adam Mickiewicz może i swoje za uszami ma, ale nie jest typem, którego też bym się spodziewał znaleźć kiedyś w areszcie. Zarówno więc irracjonalny obraz samego posterunku jak i przyjaciela w celi, jest czymś, co zapewne zostanie w mojej głowie na długo.

— Po cholerę tu przyłaziliście?

To może nie jest reakcja, jakiej oczekiwałem, ale lepsze to, niż znalezienie go z zupełnym załamaniem nerwowym.

— Adam, musimy porozmawiać — zaczyna łagodnie Eliza. — Damy ci spokój, chcemy tylko wyjaśnić kilka spraw...

— Tylko ściągnięcie na siebie i na mnie jeszcze większe kłopoty. Spadajcie.

Biorę głęboki wdech.

— Adam...

— O! Pan czerwona czapka! Jak miło, że znowu się spotykamy! Przyprowadziłeś jeszcze większy tłumek? Co, to jakiś mickiewiczowy kult?

Krew mnie zalewa. U Adama najpewniej zamarza. A u Elizy, Lafayette i Skłodowskiej nie zmienia się pewnie w krwiobiegu nic, gdyż zwyczajnie są zbyt zdezorientowani.

— Eustachy, to są ci ludzie, o których mi mówiłeś? — Gdy się obracam, dostrzegam, że Januszkiewicz nie jest sam; już ignorując sam fakt tego, jak znienacka się tu pojawił. Obok niego stoi ten sam policjant, który zgarniał Mickiewicza na pakę. — Ja ich kojarzę, no kto by pomyślał.

— Widzi pan, jaki ten świat jest mały — Januszkiewicz brzmi, jakby zaraz miał wyjąć zza pleców pistolet i zacząć strzelać. Szczerze? Nie powaliłoby mnie to. Już na wszystko jestem gotowy. — Jestem pewien, że chętnie posłuchają.

— Niczego nie będą słuchać — warczy Mickiewicz. Lafayette mruga.

— Adam, mon ami, co się tu dzieje?

— Będą słuchać, ależ oczywiście, że tak. — Eustachy wykrzywia twarz w koślawym uśmiechu. — Chętnie posłuchają. O twoim włamaniu. O twojej zuchwałości. I, przede wszystkim, o twoim narażaniu życia własnego...partnera.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro