Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27| Artyści nie posiadają świata

Dobrzy to ci, którzy zadowalają się marzeniem o tym, co źli rzeczywiście robią.

Platon

MIAŁEM malinowego lizaka w kieszeni, a teraz mam spodnie do prania i brak lizaka, więc śmiem twierdzić, że w systemie pojawił się znaczący błąd. Trzynasty lutego chyba powinien zostać piątkiem trzynastego, aby dzień zobowiązywał, ale zadziwiająco okazuje się być czwartkiem.

— Wiesz, kiedy ci mówiłam, że masz siedzieć na dupie, nie miałam na myśli, żebyś dosłownie przyklejał się do krzesła. — Maryśka unosi wzrok znad notatek do Boga Urojonego Dawkinsa, a ja posyłam jej uśmiech w stylu "dobra, wygrałaś, ale nie musisz tego podkreślać".

— To nie moja wina. Mogę za to pozwać Target, że sprzedają lizaki w nieszczelnych opakowaniach — jęczę pełen niezadowolenia, niechętnie przekładając na bok swoje własne zapiski. — Swoją drogą to ciekawe, że akurat dzisiaj mieli taki wysyp.

Skłodowska powraca do mnie wzrokiem (który dopiero co odwróciła) i zerka w taki sposób, który najwyraźniej ma mi przekazać jakąś ważną wiadomość, tak oczywistą w swojej prostocie, że dziwi się, że w ogóle coś powiedziałem.

— Jest trzynasty.

— No. Czwartek. — Kiwam głową, pusto uśmiechnięty. Nie rozumiem za bardzo o co może jej chodzić.

— Tak, czwartek. Trzynastego. Lutego. Trzynastego lutego — mówi wszystko bardzo powoli, tak, jakby tłumaczyła coś małemu dziecku. Wciąż nie łączę faktów.

— No chyba ci się coś pomyliło Maryś, pechowy dzień to przecież musi być piątek trzynastego! Chociaż w niektórych kulturach-

— Walentynki, deklu. Jutro są walentynki.

— A, no tak, walentynki. — Uśmiecham się, z początku tylko tępo powtarzając po niej słowo, a po kilku sekundach dociera do mnie właściwy jego sens i twarz mi cierpnie. — Walentynki...o cholera, walentynki!

— Ty naprawdę nie masz głowy na karku. — Książka autorstwa Dawkinsa zamyka się z dość głośnym hukiem, a oparta na łokciu Skłodowska przybiera na twarz wyraz czegoś, co jednocześnie mogłoby być rozczarowaniem i rozbawieniem. — Masz jeszcze kilkanaście godzin, aby coś wymyślić. Spokojnie.

— Przecież dopiero co załagodziłem sprawę z Elizą! Jezu Chryste, jestem przegrywem...

— Tak, to już ustaliliśmy. — Teraz jestem już w stanie powiedzieć, że to z pewnością jest rozbawienie. — Wiesz, powinieneś trochę wyluzować. Masz jeszcze całe kilkanaście godzin, świat się raczej do tego momentu nie zawali. Coś wykombinujesz. Zresztą nie musisz...

— Mógłbym jej coś narysować! A-albo kupić słodycze! Eliza lubi słodycze.

— ...nic kupować — Maria kończy ze zrezygnowanym tonem, podczas gdy ja chodzę w tę i we w tę, nerwowo przyciskając palce do brody.

— A może kwiaty? Niby przereklamowane, ale dobre kwiaty-

— Jest luty — dziewczyna ucina, na co milknę natychmiastowo.

Moja mina pokrzywdzonego szczeniaka i usta ułożone w podkówkę, chyba w jakimś minimalnym choćby stopniu wywiercają dziurę w lodowatym sercu Maryśki, bo ta wzdycha, a następnie ostatecznie już wstaje od stołu.

— Słuchaj. To tylko walentynki, głupie rzymskie święto, żadnych fajerwerków ani ścisłych zasad. Zwykłe wyjście z drugą połówką i kilka miłych słów czasem wypadają lepiej od wymyślnych podarunków, serio.

— Może masz rację. Przepraszam.

— Nie masz za co. — Niechętnie bo niechętnie, ale klepie mnie po ramieniu. Nie jestem w stanie ustalić, czy robi to bardziej z litości czy z przymusu.

— A ty...co jutro będziesz robiła po wykładach? — Pytanie wymyka mi się samo, nie niosąc za sobą naprawdę żadnej ciekawości.

— Jak to co? To co zawsze. — Skłodowska wzrusza ramionami i sięga po swoją książkę, aby włożyć ją do torby. — Zakuwać. Chociaż...Fryderyk, Thomas i Alex chcieli gdzieś wyjść. Wiesz, co prawda dzień singla dopiero w sobotę, ale zawsze można zrobić dwa pod rząd.

— Uch-uch. A co Adamem? W końcu...no wiesz...

— Powiedział, że ma już coś na głowie. — Ponownie wykonuje ten gest ramionami, skinięciem głowy dając mi znak, abym brał swoje notatki, bo to już czas najwyższy zbierać się z biblioteki. — Nie wnikam w jego życie prywatne.

— Mam nadzieję tylko, że nic głupiego mu do głowy nie przyjdzie — wzdycham.

Słodki uśmiech przelatuje mi przez twarz, gdy mijamy panią Jadzię, która z każdym kolejnym dniem zdaje się być coraz bardziej do nas przekonana, choć to może tylko moja dziwna projekcja. Dzisiejszy dzień jest ciepły jak na zimę, ale wciąż na tyle mroźny, aby poczuć nieprzyjemny uchwyt chłodu na twarzy.

— Cholera go wie, to w końcu Mickiewicz. Na pewno mam większy kredyt zaufania do niego niż do ciebie. — Zanim odpowiem, już ucisza mnie dłonią, a następnie sięga do kieszeni po telefon. Obok wiadomości ledwo co pojawia się oznaczenie, że została odczytana, a Marysi już mina kwaśnieje. — Co do...

— Co?

— Fryderyk.

— Ale co napisał?

— Szanowny waćpan oznajmił, że ma jednak plany na jutro — cedzi przez zęby. — I że z kimś wychodzi. Nic więcej nie powiedział. — Widzę jak ze zdenerwowaniem chowa komórkę z powrotem do torby, wyglądając, jakby ktoś właśnie wylał na nią wiadro brudnej wody.

— O? To chyba dobrze? W sensie, wiesz, to miło, że z kimś wychodzi.

— Ta. Perfekcyjnie wręcz.

Uśmiecham się pod nosem.

— Oj Maryś...czy ty jesteś zazdrosna?

— Co?! — Paru studentów spogląda w naszym kierunku, co Skłodowska kątem wyłapuje, więc ze świstem wciąga zimne powietrze i patrzy na mnie tak, jakbym właśnie oznajmił, że polski rząd nigdy nie skłamał. — Nie jestem zazdrosna, niby o co? Zazdrość to słabość. A teraz wybacz, skończę się uczyć tam gdzie jest najwygodniej, to znaczy w moim pokoju — prycha obrażona, odchodząc zdecydowanie zbyt szybkim tempem jak na pokojowe rozstanie. Nie chciałbym wyjść na wredną osobę, ale naprawdę nie mogę powstrzymać cichego śmiechu widząc Marysię w takiej sytuacji.

Ale to nie ona, ani nie Chopin powinni być teraz moim problemem. Kilka słów zawsze można przyozdobić w coś jeszcze.

*****

Amour Plastique to piosenka, której najlepiej słuchać, kiedy siedzi się w skwarną pogodę na pomoście, opartemu o bliską ci osobę, jednak okazuje się, że w niewielkim sklepie z drobiazgami na rogu ulicy także bardzo dobrze wybrzmiewa.

Dopiero gdy sprawdziłem stan konta to do mnie dotarło, że mimo dopiero środka miesiąca moje fundusze nie mają się zbyt dobrze, a co za tym idzie, kupowanie Elizie wymyślnego prezentu nie byłoby zbyt rozsądne. Ale urok tkwi w drobiazgach, prawda? Tak to szło?

— Przepraszam? — Rozglądam się po wnętrzu sklepu, który od środka wygląda na wręcz opuszczony, choć na drzwiach wisiała tabliczka ozdobiona w dosyć pokaźny napis OTWARTE.— Przepraszam jeśli jest po godzinach, chciałem...wow!

Wzdrygam się, gdy jak spod ziemi wyrasta przede mną nikt inny jak Józef cholerny Stalin, siedzący zupełnie luźno na drewnianym krześle obok sklepowej lady. Trzyma w dłoniach jakąś książkę, dość znudzonym wzrokiem wodząc po linijkach tekstu. Nawet nie potrafię dokładnie powiedzieć, czy w ogóle zarejestrował moją obecność.

Przypominam sobie nasze ostatnie spotkanie, które było dosyć chłodne i przyodziewam na usta nerwowy uśmiech tylko na wypadek, gdybym musiał brać nagle nogi za pas. Odchrząkam.

— Dzień dobry...Józef. — Nie odpowiada mi, co wprowadza mnie tylko w większy niepokój. — Nie chcę ci przeszkadzać w czytaniu, serio, ale czy jest tu może ktoś-

— Nie czytam. — Każdy mięsień mi tężeje. — Tylko pizdy czytają. Po prostu czasem umieszczam książkę przed twarzą, żeby ludzie nie mogli stwierdzić, czy na nich patrzę czy nie. Wiedziałeś, że na ciebie patrzyłem?

— Ja-

— Nie odpowiadaj. Wiem, że nie. — Zamyka swoją książkę, z której okładki nie wyłapuję nic innego poza czerwonym kolorem i końcówką "...tsky" jakiegoś wyrazu.

— T-tak, tak dokładnie było. — Wciąż się uśmiecham, co bez choć sekundowej zmiany zaczyna boleć. — Ch-chciałem tylko...

— Aha! Wybacz mi, że tyle to zajęło! — Zanim dokańczam zdanie, zza zakurzonego sklepowego regału wychodzi młodziutka kobieta, może niewiele starsza od nas. Do niebieskiej bluzki przyciska jakąś książkę. — Już ją znalazłam. Zapakować?

— Tak, poproszę. — Postawa Stalina zmienia się w ciągu sekundy; na twarzy pojawia mu się uśmiech, a groźba w spojrzeniu znika. Wstaje z krzesła i podchodzi do lady. Już po chwili lądują na niej pieniądze.  — Bardzo ładne wydanie, Jane.

— Aaa, wiesz, strasznie stare jest. Takie są najlepsze! — sprzedawczyni śmieje się radośnie, podając pakunek mężczyźnie z wąsami.

— Jasne. Dziękuję, miłego dnia życzę. — Nim Józef popycha ciężkie drzwi sklepu, spogląda jeszcze na niejaką Jane przyjaźnie.

Ta postawa tak bardzo nie pasuje do tego Rosjanina (Gruzina? Już nie pamiętam.), że muszę naprawdę uważnie na niego patrzeć, aby nie dotrzeć do wniosku, iż żadnego Stalina przede mną nie ma, a ja zwyczajnie oberwałem od Marysi mocno w głowę po tym co powiedziałem i teraz mieszam sen z jawą.

— Szukasz czegoś konkretnego?

— O — Przytomnieję, spoglądając na kobietę — jak najbardziej. Czy ma pani jakieś bambetle, które nadawałyby się na prezent walentynkowy...?

— Ach, masz ci los! — Jane klaszcze w dłonie tak, jakby tylko czekała na taką odpowiedź. — Chciałbyś coś kupić dla ukochanej bądź ukochanego i nie masz zupełnie pomysłu?

— To właśnie był w pewnym stopniu sens mojego pytania — bąkam. — Dla ukochanej — prostuję jeszcze. — Ale tak, generalnie nie jestem najlepszy w wybieraniu upominków.

— Spokojnie, coś się znajdzie! Hm...czy twoja dziewczyna lubi poezję?

— Tak mi się wydaje. Mam przyjaciół, którzy się tym zajmują, a ona dość chętnie czyta ich prace.

— No i świetnie! — To co widzę w jej oczach, mogę śmiało określić jako dziecięcą ekscytację. — Poczekaj więc momencik.

— Jasne, nigdzie się nie wybieram...

Jane znika za tym samym regałem, zza którego dopiero co się wyłoniła, za to ja zerkam w tamtym kierunku co jakiś czas, niezwykle zniecierpliwiony. Raczej nie chodzi o to, że długo jej to zajmuje, a o to, że szczerze mnie interesuje co chce zaproponować na prezent dla Elizy. Szybko pojmuję, że ta kobieta może być perfekcjonistką, co skazałoby mnie na kolejne wlekące się minuty niepewności. Jeszcze gorzej jest, gdy uświadamiam sobie, że przez swoje klejące spodnie nawet nie usiądę. No super.

— Rzuć no na to okiem, panie zakochany.

W końcu. Książka ląduje przede mną.

Pierwsze co we mnie uderza to zapach — stare tomy mają specyficzny, aczkolwiek przyjemny dla nozdrzy zapach, którego nie można pomylić z niczym innym. Swego czasu byłem fanatykiem takich kolekcji, ale jakoś zaraz po gimnazjum się "wyleczyłem". Drugim na co zwracam uwagę, jest okładka. Niebieska, wyblakła, ze złotą czcionką i beżowo-różowymi zdobieniami.

Threads of Grey and Gold — czytam tytuł w zachwycie, oniemiały znakomitością tego wydania. — Od Myrtle Reed.

— Jest piękna, prawda?

— Jest cudowna — szepczę. Po chwili coś jednak wdziera się do mojej świadomości. — Ale pewnie cholernie droga. Mylę się?

— Droga? Cóż, to już zależy, czy cztery dolary uważasz za fortunę.

— Tylko cztery dolary? — Oczy powiększają mi się do wielkości spodków, gdy pada cena podstarzałego tomiku. — Za takie cudo?

— Mhm. A do tego dorzucę woreczek suszonej lawendy gratis.

— To wszystko piękne, naprawdę, dziękuję — wyduszam z siebie. — Ale dlaczego sprzedaje mi to pani tak po taniości? Nie żebym narzekał, lecz czy to na pewno jest tyle warte?

— Z pewnością byłoby warte więcej, gdyby świat należał do artystów i marzycieli. — Dziewczyna w niebieskiej bluzce z koronką uśmiecha się smutno. — Jednak teraz mało kto przyjąłby ofertę takiego prezentu walentynkowego. Nasz gatunek wymiera.

— Zapłacę. Z opakowaniem. I zapłacę za tę lawendę.

— Nie, nie, nie trzeba. Nie zależy mi tak bardzo na pieniądzach. — Jej uśmiech się rozwesela. — Ważne, żeby spodobało się twojej pannie.

Sam nie mogę powstrzymać wyszczerzu.

— Na pewno się spodoba. A jeśli nie...ja chętnie to przygarnę. I dobrze się zaopiekuję.

Et la nuit quand tout est sombre je te regarde danser.

Gramofon stojący na ladzie przestaje grać.

*****

— Nie podoba ci się? Coś dziwnie się patrzysz...

— Bo to jest...to jest...to jest najpiękniejsze, najsłodsze, najcudowniejsze co moje oczy widziały.

— To tylko zawieszka.

— Zawieszka w kształcie Billa Cyferki! Liz, to jest perfekcyjne! Naprawdę sama to ulepiłaś? — Obracam żółty trójkącik z czczą delikatnością.

— Modelina nie jest tak trudnym rzemiosłem jak się wydaje. — Eliza wzrusza ramionami, choć na jej policzkach mogę zauważyć rumieniec dumy. Albo to po prostu zimno. Nigdy się nie dowiem. — Myślałam, że ta postać będzie dobrym wyborem, bo Gravity Falls to bajka, którą razem-

— Wiem — urywam jej z uśmiechem. — Nie mógłbym zapomnieć. Właśnie dlatego mi się tak podoba.

— Cieszę się.

— Ja też coś dla ciebie mam. — Sięgam po papierową torbę, wcześniej schowaną w większej. — Może to nie jest nostalgiczne, ani specjalnie walentynkowe, ale...

— Siedzimy na ławce pod food-truckiem, podczas gdy ty zachwycasz się figurką z modeliny, do rzeczy.

Parskam pod nosem cichym śmiechem.

— Proszę, to dla ciebie. A jak ci się nie spodoba, to obiecałem komuś, że zaopiekuję się tym biednym dzieckiem.

— Aż mnie zżera ciekawość — dziewczyna mamrocze, obchodząc się z torbą równie delikatnie co ja ze swoją nową zawieszką. — O boże, lawenda! Cudowne. A to...?

Pełen satysfakcji obserwuję, jak w jej oczach pojawia się błysk zachwycenia, gdy złote litery na okładce wyglądają na światło dzienne. Patrzy na mnie, jakby właśnie zdrapała zdrapkę o wartości przynajmniej kilku tysięcy.

— I? Co sądzisz?

— Tadeusz, to jest... — Wertuje kartki. Spoglądam na nią wyczekująco. — To jest przepiękne.

— Więc ci się podoba?

— Ty głupi jesteś — śmieje się w taki sposób, że cokolwiek by przy tym śmiechu nie powiedziała, zabrzmiałoby to jak najsłodszy komplement. — Oczywiście, że tak. Dziękuję. To jest przekochane po prostu, że postarałeś się o cokolwiek tak wyjątkowego jak to. Szczerze powiedziawszy, znając ciebie już zaczynałam się obawiać, żeś w ogóle zapomniał o walentynkach.

— Zapomniał? Ja? No cooo ty — śmieję się nerwowo. — Nigdy w życiu.

— Tak właśnie sobie potem powiedziałam.

— No widzisz!

— A jeszcze potem pogadałam ze Skłodowską.

— Ach. — Kręcę zawieszką na palcu w ramach jakiegoś odruchu. — Nie jesteś zła, prawda?

Patrzy mi w oczy z taką powagą, że aż zastanawiam się, czy mądrze było zadawać to pytanie.

— Niestety — zaczyna — są rzeczy, których żaden związek nie przetrzyma. Lanie mleka przed wsypaniem płatków to jedna z nich, z pewnością. Druga, na ten przykład, to właśnie zapominanie o walentynkach. Także, Andrzeju Tadeuszu Bonawenturo Kościuszko, jestem zmuszona zakończyć nasz związek.

Blednę. Na tę jedną sekundę, aby wyłapać rozpaczliwą próbę powstrzymywania się od śmiechu z jej strony.

— Boże, nie rób tak.

— Nabrałeś się.

— Wcale nie!  To po prostu nie było śmieszne.

— Nabrałeś się, widziałam, cały nagle zbladłeś — chichocze co najmniej tak głośno, jakby udało jej się wykręcić telefoniczny żart prezydentowi. Wywracam oczami.

— No dobra, może na moment. Ale tylko na moment. Musisz bardziej popracować nad grą aktorską, bo cię mięśnie twarzy zdradzają.

— Jasne, jasne. Po prostu jestem świetna, a ty nie masz odwagi tego przyznać.

— Nieprawda! Na serio musisz się do tego przyłożyć. Jeszcze kiedyś będziesz w to dobra. Jak na przykład...

— Mickiewicz.

— O, na przykład. Chociaż nie wiem czy on jest poważny gdy przychodzi do żartów o-

— Nie, Tadeusz, Mickiewicz tam.

Chwyta moją dłoń, w której na szczęście nie mam już żółtej zawieszki, a gestem głowy wskazuje, abym obrócił się za siebie, co wykonuję. Faktycznie, na ledwo co ośnieżonym chodniku stoi zdyszany oraz o dziwo zadowolony Adam, który czerwonością swojej twarzy mógłby dorównać nawet Hamiltonowi gdy mu wytknąłem, że osobiście podpisał się pod spędzaniem czternastego lutego w towarzystwie Jeffersona.

— Adam? — Podnoszę się z ławki. — Gdzie byłeś? Dobrze się czujesz?

— Kurwa, jest w pytę — odpowiada na ciężkim oddechu. — Dajcie mi tylko...odsapnąć...

— Wyglądasz jakbyś przebiegł maraton — dorzuca Eliza, która podążyła moimi śladami. — Na pewno wszystko w porządku?

— Nie było lepiej. Muszę tylko szybko teraz gdzieś...

— Panie Mickiewicz.

Zamieram. Podobnie jak Eliza. Oboje cofamy się o kilka kroków w tył. Widok mężczyzny w granatowym mundurze stojącego za Adamem z tak groźnym wyrazem twarzy, wydaje się iście surrealny. Oni wzięli się tutaj dosłownie znikąd.

— To nie było mądre posunięcie. I wie pan dobrze, że jest pan aresztowany.

****

Hej, tu autorka. Zazwyczaj nie wrzucam notek do samych książek, ale wolałabym jednak to tutaj zamieścić, aby nikt nie był skonfundowany, jeśli nie będę odpisywać na komentarze, bądź nie będziecie widzieć mojej ogólnej aktywności na Wattpadzie poza Szeptami.

W związku z ostatnim wyciekiem danych postanowiłam, że robię sobie dłuższą przerwę od tej pomarańczowej platformy i przenoszę się na Archive Of Our Own, gdzie możecie przeczytać prace, które zostały usunięte z tego profilu, lub niebawem się tam pojawią. Szepty też tam są.

Czy oznacza to, że Szepty znikają z Wattpada? Skądże. Wiem, jak dużo osób je tu czyta i wiem jak wiele nie przeniosłoby się dla nich na inną platformę. Dlatego zostawiam je i będę publikować je równolegle z tym jak publikuję je na AO3, aż do ostatniego rozdziału. Po prostu niestety zniknę z tego, że tak się wyrażę, "społecznego" aspektu Wattpada, a przynajmniej na jakiś czas. Gdyby ktoś na serio miał jakąś naglącą sprawę, niech uderza do mnie na wiadomość prywatną, choć nie obiecuję, że na wszystko odpiszę. I to chyba tyle z nowości.

https://archiveofourown.org/works/25462927/chapters/61762804



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro