25| Punkt pośredni
Bóg nie zsyła na ludzi ani kar, ani nagród.
Epikur
POD samiuteńki koniec stycznia czekały mnie egzaminy, a teraz, pierwszego lutego, który jest sobotą, czeka na mnie już chyba tylko całkowite odmrożenie palców i dawka taniej kofeiny z automatu spod przystanku autobusowego.
Ten dzień w ogóle nie jest dobry, a co za tym idzie, mój humor także ma się nie najlepiej. Jeszcze zanim za oknem zrobiło się jasno, obudził mnie dzwoniący kilka razy pod rząd telefon. Mój brat-idiota (szukam jakiegoś ciekawego zrostu na to, jednak nic mi do głowy nie przychodzi) chyba nie ma najmniejszego pojęcia o terminie "strefa czasowa" co szczerze mówiąc niezbyt mnie dziwi, bo w wieku dziesięciu lat wciąż wykłócał się z kasjerką o to, że złotówka ma sześćdziesiąt groszy, a minuta ma sto sekund.
Niewyspany, biegłem jeszcze odnieść zaległy esej do Bonapartego tylko po to, aby się w połowie drogi zorientować, że przecież jest weekend, więc i tak go nie złapię. Gdy wróciłem do akademika, wszedłem na Szepty, aby wylać komuś swoje żale. Zauważyłem jednak, że nie jest aktywny nikt poza Elizą i ku mojemu zdziwieniu...Juliuszem. Rozradowany zacząłem do niego pisać i pytać o zdrowie, które przecież się poprawiało, jednakże otrzymywałem wyłącznie wymijające odpowiedzi. Betsey była i jest cicha, co nieco mnie niepokoi. Wspominała o natłoku nauki; fakt, że odzywa się mniej niż zazwyczaj, pozostaje niezmienny.
To nie ostatni punkt na liście powodów, dla których pierwszy lutego nadaje się do wyrzucenia na śmietnik. Około siedemnastej zorientowałem się, że jedynym co dziś jadłem była znaleziona w kieszeni kurtki połowa batonika. Potem uderzyła we mnie myśl, że może przydałoby się wreszcie zagrać na nosie studenckiej rutynie, aby ustalić sobie jakąś stabilniejszą dietę, która będzie składać się z czegoś więcej niż kanapek z serem i kawie. Znaczy, bądźmy szczerzy, pewnie po kilku dniach i tak odpuszczę jakiekolwiek starania, nie znaczy to jednak, że nie mogę sprawiać jakichś pozorów.
Już było naprawdę dobrze, już stałem przy kasie, kiedy nagle okazało się, że nie wziąłem ze sobą karty. Z gotówki zostały mi może dwa, góra trzy dolary, więc w sumie niewiele mogłem kupić, zważając na to, że miałem jeszcze przecież kupić bilet na autobus. Niepocieszony wyszedłem ze sklepu i pozwoliłem temu dniu zakończyć się tak samo paskudnie, jak się zaczął, a teraz obserwuję, jak niezbyt dobrej jakości latte leje się smętnym ciurkiem z czarnego automatu, ośnieżonego i tak samo smutnego jak wszystko w tej okolicy.
— Raz na wozie, raz pod wozem... — mamroczę, zabierając ostrożnie papierowy kubek spod podajnika. — Po cholerę ja mówię do siebie na głos? — prycham, kręcąc przy tym głową. Zadanie tego pytania było zupełnie zbędne, dodając jeszcze więcej bezsensu do samego stwierdzenia.
Popijając kawę, która jest tak samo niedobra jak cały pierwszy lutego, zmierzam z przystanku w stronę akademika. Jest prawie zupełnie ciemno, uroki zimy. Dużo przyjemniej wracało mi się tą drogą z Adamem rozmawiając o różowych długopisach, ale cóż nie można zawsze mieć wszystkiego. Czasem każdy musi potknąć się o śliski od lodu krawężnik i wylać na siebie trochę gorącego napoju, prawda? Ależ oczywiście, że tak. Świat jest przecież taki sprawiedliwy, w końcu idealna równowaga polega na rzucaniu w jednych najgorszym szambem, a w drugich zimnym drinkiem z palemką.
Ha.
Wzdrygam się nieco, gdy do moich uszu dobiega dźwięk łamiącego się pod czyimiś butami zamarzniętej kałuży; sam w sobie dźwięk jest bardzo przyjemny i satysfakcjonujący, jednak świadomość o bliskości jakiejś osoby w takiej ciemnicy, w której ledwo co mogę odróżnić kształty przedmiotów. Jak widać profesjonalne oświetlenie miejskie dalej daje popis.
— Jezus! — Serce momentalnie podskakuje mi do gardła, gdy czyjaś dłoń ląduje na moim barku, a ja zupełnie upuszczam kubek z kawą, tym razem jednak się nie oblewając. Gorący napój roztapia znaczącą część śniegu, na który upadł, a nie tak zupełnie obcy śmiech przeszywa powietrze. Wzdycham ze zmęczeniem. Dlaczego to zawsze muszę być ja? — Czy ty i Fryderyk macie jakąś spółkę N.L.Z.Z.N.? — Widzę jego skonsternowaną twarz, więc śpieszę z wyjaśnieniem. — Słynna spółka "nachodzenie ludzi z zaskoczenia nocą". Poważny biznes. To się już powoli zaczyna robić nudne.
— Wyluzuj, akurat się na ciebie natknąłem i tak wyszło — Ferenc Liszt chichocze cicho, chyba niezbyt przejęty tym, że wcale nie jestem w perfekcyjnym nastroju na żarty. Chociaż całkiem prawdopodobne może być to, że nawet nie widzi teraz mojej twarzy. Ja ledwo co rozpoznaję go po głosie i sylwetce. — Co, spodziewałeś się Teda Bundy'ego?
— Och, mam czapkę, więc nie widać przedziałka — odpowiadam z parsknięciem, krzywiąc się przy tym. — Co właściwie robisz o tej godzinie na ulicy?
— O tej godzinie? Jeszcze nawet nie ma dwudziestej drugiej. Poza tym, mógłbym spytać cię o to samo.
— Spokojnie, nikogo nie morduję, tylko własną wiarę w siebie. — W tych słowach nie ma ani najmniejszej krztyny kłamstwa. — Chciałem jakoś naprawić swoją dietę, ale zapomniałem karty płatniczej.
— To ma...
— Więcej sensu niż ci się wydaje. — Wchodzę Ferencowi w słowo, na co ten cichnie ostatecznie w tej kwestii. Najwyraźniej tyle informacji mu wystarczy. — No dobra, teraz twoja kolej. Gdzie idziesz? Albo, skąd wracasz?
— W weekendy dorabiam w klubie. — Liszt wzrusza ramionami, za to ja marszczę brwi, analizując powolutku znaczenie jego słów.
— W klubie, czyli-
— Jasna cholera, gram na fortepianie. — Jego śmiech waha się gdzieś pomiędzy kompletnie załamanym, a szczerze rozbawionym wybrzmieniem. — Bardzo przyjemne miejsce, swoją drogą. Fryderyk często tam ze mną chodzi, nic nie wspominał?
— Nie przypominam sobie. Chyba znasz go w dużo lepszym stopniu ode mnie pod tym względem. — Nagle okaże się, że Chopin prowadzi podwójne życie, a ta cała tajemnicza korespondencyjna relacja z Sand to tylko namiastka tego, czego o nim nie wiemy.
— Och, kumam. — Ferenc kiwa powoli głową, zastanawiając się nad czymś intensywnie, tak, że oczami wyobraźni mogę zobaczyć te wszystkie ciężko pracujące trybiki w jego głowie. — Ej, Tadeusz, nie chciałbyś kiedyś wpaść? Miła jest atmosfera generalnie, sami dobrzy ludzie przychodzą. A za równiutki tydzień będzie impreza, mógłbyś kogoś zabrać. — Uśmiecha się do mnie zachęcająco, choć w tej ciemności może mi się tylko tak wydawać; może mój mózg wytwarza po prostu kolejne projekcje. — Wejście grupowe serio nie jest drogie, a jak ci szkoda, to mogę dodatkowo załatwić wam obniżkę.
— No...to w sumie dobry pomysł. — To jest fatalny pomysł. — Czemu by nie? Nie mam jakoś dużo nauki. — Mam zatrzęsienie nauki i zaległe prace. — Pogadam z ludźmi. Eliza na pewno by ze mną poszła. — Ostatnio rzadko gadamy przez telefon, jak duże są szanse, że pójdzie ze mną potańczyć?
— To świetnie! Prześlę ci potem adres. Zadzwoń do mnie jak już będziesz pewien, to zajmę wam miejsca. Ewentualnie popytam jeszcze, jakbym kogoś spotkał. Znając Fryderyka, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent się zabierze. — Słyszę, jak oddech trochę mu drży od niskiej temperatury, jednak radocha Lisztowi z głosu nie ucieka.
— Tak, nie wątpię. — Na moment zapada przeszywająca cisza, przerywana tylko dźwiękiem jeżdżących gdzieś niedaleko samochodów. — Dobra, no, chyba będę leciał. — Przestępuję z nogi na nogę, dosyć nerwowo, tak naprawdę chcąc po prostu uciec od ewentualnego drążenia dalej tematu w kwestii zaproszenia do klubu. Zwyczajnie palnąłem głupstwo (jak zawsze), tak łatwo je przyjmując. Liszt już zaczyna mówić pierwsze słowa pożegnania, gdy mi momentalnie coś się przypomina. — Ach, właśnie! Bym był zapomniał.
— Hm?
— Wisisz mi kawę.
Odpowiada mi chichot.
— Jestem pewien, że znajdą się osoby wyjątkowo mi wdzięczne, za odciąganie cię od nawyku. — Posyłam mu mordercze spojrzenie, którego przecież i tak nie może zobaczyć. — Ale dobra, niech ci będzie. — Po omacku wręcza mi do dłoni coś papierowego oraz szeleszczącego. Zakładam, że to banknot. — Nie będę cię zatrzymywał. Zimno jest. Tylko uważaj, nie wpadnij przypadkiem na nikogo podejrzanego. Wiesz, nie wszyscy seryjni mordercy są tacy łaskawi jak ja.
Parskam pod nosem. Może i racja.
Ale w sumie jeśli mam wybierać między Tedem Budnym i spółką, a pewnym kręcącym się w okolicy chłopakiem o czarnych włosach i paskudnym śmiechu, to bez wahania wybieram to pierwsze.
*****
— Ale, ale przecież wszystko jest uzupełnione!
— Czy to ty decydujesz, jakie są khryteria zadań? — Moja pięść zaciska się, podczas gdy z ust znienawidzonego profesora nie znika nawet na sekundę uśmiech. Nic nie mówię. — No właśnie. Przygotuję ci łatwiejszy temat, bahrdziej dopasowany to twoich, 'm, umiejętności.
— Ale-
— Panie Kotiuszko, niech mnie pan nawet nie denehrwuje, jestem wielkim łaskawcem, jeśli o pana 'odzi. — Napoleon Bonaparte oddaje mi arkusz tekstu, przekreślony czerwonym długopisem na chyba wszystkie możliwe sposoby.
Wracam na swoje miejsce, słysząc szmery. Liczyłem, że po tak paskudnym weekendzie, może zacznie się dużo lepszy tydzień, jednakże nic na to nawet nie wskazuje. Już nie zaliczyłem jednej pracy, pierwszej po egzaminach, a czekają mnie jeszcze kolejne, z którymi na bank się nie wyrobię.
— Możesz na niego nakablować Lincolnowi. — Słyszę szept Thomasa zza swoich pleców, więc upewniwszy się wcześniej, że nie zostanę przyłapany, odwracam się do niego głową. — Nie ma prawa narzucać ci innych kryteriów pracy, po tym jak wyraźnie wszyscy widzieli, jakie zadał.
— Lincoln ma na głowie z pewnością ważniejsze rzeczy, niż przejmowanie się jakąś pracą przypadkowego ucznia — prycham. — Poza tym, już mnie kojarzy. Ciebie też. Podpadliśmy. A zresztą, Lincoln to tylko trochę mniejsze zło od Bonapartego.
— Serio tak sądzisz? Co ci w nim nie pasuje, nie lubisz go?
— To nie tak, że go nie lubię. Po prostu już nas zapamiętał i rękę dam sobie uciąć, że przy pierwszej lepszej okazji by nas skreślił. — Odwracam się z powrotem, kątem oka wyłapując podejrzany ruch wykładowcy. Muszę być czujny. Kiedy jestem już pewien, że nic mi z jego strony nie zagraża, znów zerkam przez ramię. — Ale to nieważne. Poczekaj na mnie przed uczelnią, to ważne.
Jefferson kiwa głową, wracając do swoich notatek z powrotem. Idę w jego ślady, starając się skupić na czymś innym, niż tylko denerwujące tykanie zegara i jeszcze bardziej denerwujący głos profesora marketingu politycznego, czyli czegoś, co mi się w życiu najprawdopodobniej nigdy nie przyda, bo zanim zdążę w ogóle odebrać dyplom, świat pewnie się skończy.
Wykład się dłuży, jednakże wreszcie nadchodzi ten upragniony moment, który — przynajmniej w jakimś stopniu — kończy mordęgę, wlekącą się przez cały czas, gdy zegar w sali wciąż pokazywał godzinę trwania wykładu. Wychodzę z sali tak szybko, że prawie zapominam przy tym zabrać swojej torby, jednak przypominam sobie o niej w ostatnim momencie. Zbyt skupiony teraz jestem, aby udało mi się jakoś na spokojnie namówić wszystkich do tego wspólnego wyjścia; zwyczajnie chyba nie mam siły na myślenie o czymkolwiek innym.
— Co jest tak ważne, że aż chce ci się ze mną te kilka minut rozmawiać? — Thomas uśmiecha się pogodnie, a ja odpowiadam takim samym gestem, trochę bardziej niechlujnie.
— Słuchaj, szybka sprawa. Ferenc Liszt, kojarzysz, prawda? — Kiwa głową, więc kontynuuję. — Spotkałem go w sobotę wieczorem. Dał mi propozycję.
— Tak? Jaką?
Nie wiem właściwie, czemu mi teraz tak głupio, że to się tak przeciąga. Może organizowanie wyjścia, podczas gdy samemu nie ogarnęło się całkowicie swojej nauki, to nie jest dobry pomysł. No ale cóż, mówi się "żyjesz tylko raz". Potem się co najwyżej umiera.
— W następną sobotę ma być jakaś impreza w klubie...mmm... — Próbuję przypomnieć sobie, czy w ogóle dostałem adres tej miejscówki, a po doznaniu olśnienia, wyciągam komórkę. Tak, SMS z adresem wciąż tam jest. — W klubie Peter&Paul. — Marszczę brwi, przyglądając się dokładnie nazwie. Nie jestem pewien, czy już kiedyś obiła mi się o uszy. — Wiesz, gdzie to jest?
— Niedaleko West Point, prawda?
— Nie wiem, to ja się ciebie pytam.
— A. Więc, wydaje mi się, że to niedaleko West Point.
Po tej wypowiedzi, cichnie. Spoglądam na niego pytająco.
— To? Co?
— Ale co?
Wzdycham ciężko. Sztuka komunikacji międzyludzkich to zbyt ciężki kunszt.
— Chciałbyś przyjść? I powiedzieć komuś, na przykład Hamiltonowi?
— Dlaczego akurat ja miałbym zapraszać Hamiltona? — Widzę, że nieco się spiął, jednak w jego głosie nie słyszę żadnego jadu czy też urazy. Wygląda na niesamowicie spokojnego, coś mi tu wyjątkowo nie pasuje, szczególnie biorąc pod uwagę znaczenie jego słów.
— A dlaczego nie? Masz z nim więcej zajęć niż ja — odpowiadam równie spokojnie, chcąc wyrazić tylko i wyłącznie swoje dobre chęci. — Jeśli spotkam go pierwszy, to ja to zrobię. To tylko prośba.
— Oczywiście. — Jefferson uśmiecha się łagodnie; cała ta wymiana zdań staje się zostać okryta jakąś dziwną mgłą, która tylko sprawia, że wszystko zdaje się być bardziej nierealne i niewyraźne. Lekko skołowany dostrzegam jego wzrok, tkwiący uparcie w jakimś punkcie za moimi plecami. — Na razie chyba masz szansę zaprosić kogoś innego. — Zanim zdążam z zadaniem pytania, odwraca się, a następnie odchodzi jak gdyby nigdy nic.
— Co? Thomas, hej!
— Tadeusz.
Źrenica lekko mi się rozszerza na dźwięk własnego imienia. Odwracam się tak szybko, że prawie się przy tym przewracam. Eliza patrzy się na mnie z zupełnie neutralnym wyrazem twarzy, nie podchodzi do mnie, nic więcej nie mówi. Dosyć niepewien tego, co dokładnie powinienem zrobić, decyduję się na chyba zbyt żywy ruch; uśmiecham się szeroko i z ulgą, następnie do niej podchodząc. Wyciągam dłonie, lecz Eliza robi krok w tył, jakby była na mnie za coś zła. Mrugam skonfundowany.
— Betsey, hej. — Nie tracę na uśmiechu, uszanowawszy jej ruch. — Nie odbierałaś na moje telefony.
— Uczyłam się — dziewczyna wypala prawie od razu, jakby dokładnie wiedziała co powiem, zanim jeszcze w ogóle otworzyłem usta. — Mimo wszystko liczyłam, że będziesz bardziej zaangażowany.
Unoszę brew. Coś mi w tych słowach nie gra. To nie do końca brzmi jak Eliza.
— Zaangażowany? Zaangażowany w co? Liz, ja też mam wykłady. Jeśli liczyłaś na to, że będę dzwonić częściej... — Nie potrafię dobrze dobrać słów. — Przecież pisałem do ciebie nawet w sobotę na Szeptach! Napisałaś, że nie możesz pisać. Gdzie tu mój brak zaangażowania?
Milczy przez moment, jej mimika z neutralnej zmienia się bardziej na taką, która czuje się obrażona, czy też bardziej — skrzywdzona. Naprawdę się w tym gubię. Co zrobiłem nie tak? Jeszcze tydzień temu wszystko było dobrze. Czy Angelica...?
— Nie chciałbyś mi czegoś powiedzieć? — mówi cicho, nieśmiało wręcz. Jej głos zupełnie nie zgadza się z tym, co wyraża jej twarz. W takiej sytuacji zupełnie nie wiem, czemu bardziej mam ufać.
— Przepraszam? — To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, chociaż tak naprawdę to nie wiem za co mam przepraszać. — Przepraszam za to, co zrobiłem źle.
— To wszystko? Nie chciałbyś mi powiedzieć o czymś innym? — Nie brzmi wciąż pewnie, za to ja z każdym kolejnym jej słowem coraz bardziej czuję się zbitym z tropu.
—Um...
— Rozmawiałam z Fryderykiem — mówi w końcu z westchnięciem i spogląda na mnie tak, jakby to miało dać mi do myślenia, chociaż mi wciąż nic nie dzwoni w żadnym kościele. — A on wcześniej rozmawiał z Lisztem.
— Ach! Chodzi o imprezę — oświadczam na głos, chociaż właściwie nie wiem po co, bo w tym momencie to już oboje doskonale wiemy o co chodzi. — Przychodzisz?
— Myślałam, że mnie zaprosisz.
— Okej.
Marszczy brwi.
— No, to powiedz to.
— Zapraszam cię na imprezę na za tydzień...? — dukam pogubiony w sytuacji, a te słowa działają na Elizę jak zaklęcie; w mgnieniu oka znów staje się wesoła i promienna jak zawsze, podchodzi do mnie bliżej oraz całuje w policzek. Ja tylko stoję jak osłupiały, bo naprawdę nie wiem co właściwie się dzieje.
— Kochany jesteś. No, to do zobaczenia. — Prawie że dosłownie odbiega w podskokach, co tylko dodaje kolejny pytajnik do tego jednego zapytania kreującego się w głowie.
Co tu się do jasnej cholery wydarzyło?
Nie czekam długo. Robię pierwsze, co mi do głowy w ogóle przyszło, czyli znów wyciągam dopiero co schowany telefon i wybieram numer do Fryderyka. Nie odbiera. No cóż.
Tadeusz pisze Fryderyk
Tadeusz pisze Co ty powiedziałeś Elizie o tej imprezie ??
Tadeusz pisze Czy ona zachowywała się jakoś dziwnie jak z nią rozmawiałeś?
Tadeusz pisze Fryderyk ;/
Tadeusz pisze Do Skłodowskiej też mam numer.
Fryderyk pisze Nie spam, z góry dzięki.
Fryderyk pisze Nic jej nie powiedziałem xd Tylko że jest impreza. Naślesz na mnie za to służby specjalne?
Tadeusz pisze Dobra, nieważne, pogadam z Angelicą
Fryderyk pisze Nie ma jej
Tadeusz pisze Co?
Fryderyk pisze Wyjechała. Boże, co ja jestem, hotplotek.us?
Tadeusz pisze Ale gdzie wyjechała? Czemu? Na jak długo?
Tadeusz pisze Fryderyk ??
*****
— Fryderyk.
Ciemnowłosy odwraca się w moją stronę, odrywając przy tym wzrok od granatowego napisu, dumnie służącego przy okazji za szyld. Peter&Paul. To by brzmiało wyjątkowo katolicko, gdyby nie fakt, że w okolicy wcale nie kręcą się grzeczne dzieci z krzyżykiem na piersi i tatuażem 21:37 na czole, a raczej osoby, które nie mają tak jak ja problemów z wyborem pomiędzy dobrą zabawą a brakiem ochrzanu od wykładowców.
Nie jest ciemno. Tutaj, w okolicach miejscówki, światła są wręcz rażące i to do tego stopnia, że nawet teraz po dwudziestej trzeciej wszystko dookoła wygląda jak za dnia. Wyłączam telefon, który przed chwilą pokazywał datę i godzinę — ósmy lutego, dokładnie dwadzieścia pięć minut po jedenastej PM.
— Już, już, podziwiałem cudne dzieło kultury miejskiej. — Chopin podbiega do nas, cały roześmiany. Marysia przewraca oczami jeszcze zanim tamten kończy zdanie.
— Przecież często tu chodzisz.
— No tak.
— Nie masz wystarczająco czasu, aby się na to "cudne dzieło kultury miejskiej" napatrzeć?
— Jeśli to prawdziwe dzieło, to patrzenie się na nie nigdy się nie przeje. — Uśmiecha się dumnie, jakby zarzucił właśnie cytatem godnym samego Orwella, co irytuje Marię jeszcze bardziej. Zanim wdadzą się w jedną ze swoich wielu małych dyskusyjek, przerywa im Alexander.
— Dzieło czy nie dzieło, nie mam zamiaru tkwić na dworze zimą przez całą noc. Piździ tu od cholery — przeklina pod nosem, opatulając się rękoma.
— Ojej, czy ciepłolubny chłopczyk potrzebuje dodatkowej warstwy? — Jefferson prycha, a ja już przygotowuję swoje uszy na porcję jakiejś Hamiltonowej odzywki, jednakże nic takiego mnie nie dobiega. Tylko jakiś mamrot i, nie kłamię, mały uśmieszek na ustach Alexa, jakby to go rozbawiło. Rozbawiło. Nie zirytowało, nie rozdrażniło, ot, rozbawiło. Co bardziej mnie dziwi, to to, że z każdą taką sytuacją jestem coraz mniej zdziwiony. Czysty paradoks.
— Spokojnie, nikt nie będzie tu marzł przez całą noc, nie na mojej warcie. — Liszt podchodzi do nas z środka niespodziewanie, a ubrany jest tak, jakby urwał się ze szkoły plastycznej, czyli bardzo schludnie i estetycznie. — Sorry, że tak długo musieliście czekać. Za dużo do roboty tego wieczora.
— Nic się nie stało, ważne, że koniec końców nie zamienimy się w sople lodu — Adam komentuje, dość oschle. Wzrokiem odprowadza Fryderyka, który od razu podchodzi do Ferenca i wymienia z nim serdeczny uścisk.
— Racja, racja, lepiej wchodźcie! — Oderwawszy się od przyjaciela, Węgier gestem dłoni zaprasza nas do środka klubu, od którego bije jeszcze większe światło i ciepło. — Ze mną was wpuszczą. Śmiało.
Zerkam na Elizę, przez moment chcąc podać jej dłoń, ale coś mnie powstrzymuje. Od tamtej rozmowy wszystkie nasze wymiany zdań są tak straszliwie napięte, a ja wciąż nie doszedłem do tego, co dokładnie stanowi powód.
Wnętrze jest duszne, jednak nie skwarne. Widzę roześmianych ludzi, tańczących, niektórych pijanych. To z pewnością nie jest jednak jeden z tych klubów, gdzie śmierdzi dymem papierosowym i seksem, a po oczach nie dają człowiekowi kolorowe światła, bardziej przeszkadzające w czymkolwiek, aniżeli dające faktyczną rozrywkę. Tutaj nie ma żadnych kuli disco ani sztucznych laserów, są za to przyjemnie wyglądające beżowe ściany, mały barek, porządnie zaprojektowany parkiet oraz względnie czyste kanapy. Od razu czuję się trochę bardziej ośmielony, chociaż wiem, że raczej wolałbym siedzieć z paroma osobami z boku, zamiast być w centrum uwagi.
— No dobra, ja przyszłam tu głownie podpierać ścianę i pilnować, aby Chopin przypadkiem się nie zabił. Nie żeby mi zależało, to po prostu zawsze jakaś rozrywka — Maria oświadcza, patrząc po nas wszystkich wymownie. Lafayette uśmiecha się szeroko na jej słowa i klaszcze w dłonie.
— Też mogę pilnować Fhryderyka? — pyta, jakby to faktycznie była jakaś doskonała rozrywka.
— Jasne.
— Przypominam, że ja tu cały czas stoję — Chopin upomina, choć oni zdają się kompletnie go ignorować.
Ostatecznie i tak kończy się to w ten sposób, że prawie każdy rozchodzi się w osobnym kierunku, a ja zostaję pod ścianą razem z Elizą, która co prawda na mnie nie patrzy, ale wyraźnie bije od niej prośba, abym coś zrobił czy powiedział. Wzdycham nerwowo, a następnie przyodziewam najbardziej pozytywny uśmiech na jaki mnie stać i wyciągam do niej dłoń.
— Chcesz zatańczyć? — Jej policzek drga nieznacznie. Uznaję to za mały sukces i decyduję się na coś innego. — Veux tu danser avec moi? — Mój uśmiech jest już minimalnie bardziej szczery, za to ona spogląda na mnie zaskoczona, a po chwili także uśmiechnięta. Nie wiem, czy udało by mi się doświadczyć tego widoku, gdyby nie ta mała interwencja.
— Mówisz po francusku? I jakim cudem ja o tym jeszcze nie wiedziałam?
— Dogaduję się. — Z wesołością zauważam, że przyjęła moją dłoń. — Laf mnie dodatkowo uczy. Fryderyk...no, nie uczy mnie, ale dlatego, że mu się nie chce — parskam, na co Eliza chichocze tak słodko i radośnie, że zdaje się, jakby żadna jej chwilowa oschłość czy znieczulica nigdy wcześniej nie zaistniały.
— Z chęcią z tobą zatańczę.
Prawie nie mogę uwierzyć w to, jak szybko z tak ciężkiej i nieprzyjaznej, atmosfera przerodziła się w całkiem przyjemną, a w jakimś stopniu może nawet romantyczną. Nie jestem perfekcyjnym tancerzem, nigdy nie byłem. Ale subtelne kiwanie się z boku parkietu, patrząc na wesołą oraz niczym nieprzejętą Elizę, to czynność zupełnie tańcu obca; pod tak wieloma względami dużo przyjemniejsza.
— Chcesz o tym porozmawiać? — szepcze w moją stronę w pewnym momencie, gdy jesteśmy blisko siebie, wciąż złapani za ręce. Przez moment nie wiem o co jej chodzi, ale w końcu do mnie dociera. Przełykam ślinę. To może być bardzo niezręczne.
— Lepiej n...
Urywam. Ta jedna milisekunda, jedna klatka w dziwnym filmie. Drzwi od klubu otworzyły się, zamknęły. Ktoś wszedł. Ktoś nowy, z pozoru się z tłumu nie wyróżniający. Zamieram.
— Adam... — mamroczę, nawet nie świadomy, że powiedziałem to na głos.
— Co?
— Adam. Musimy znaleźć Adama. Już.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro