Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18| Strach ma wielkie oczy

Mów łagodnie i miej zawsze przy sobie gruby kij, to daleko zajdziesz, dzieciaku. 

Theodore Roosevelt

PO ośmiu godzinach jazdy pociągiem, moje mięśnie i kości dziwnie się skurczyły jak wełna po praniu i jestem prawie pewien, że zniknęły mi jakieś ścięgna. Nigdy więcej tak długiej jazdy w ciasnym wagonie. 

A nie, chwila. Przecież będzie trzeba jeszcze wrócić.

W każdym razie, prawdziwa ulga nastaje dopiero wtedy, gdy wysiadamy na dobre. Peron jest o połowę za niski i nierówny. Dodatkowo wygląda na wyjątkowo opuszczony. Założę się, że gdyby nie to, że jest zima, to w wielu miejscach z pęknięć starego asfaltu wyrastałyby mlecze czy inne chwasty. Po drugiej stronie torów znajduje się budynek, który wygląda, jakby ostatni remont odbył się w nim jeszcze przed drugą wojną światową. Doprawdy, urocza okolica.

— No dobra — Marysia mówi ostentacyjnie, to też wszyscy odwracamy się w jej stronę. — Godzinę drogi stąd są dwa wykupione domki, a zaraz obok jest jeszcze schronisko, także jak coś to możemy pójść się o coś dopytać. Hm, potrzebujemy jedzenia? Bo ja tak w sumie to poza kiszonymi nic nie spakowałam.

— Fryderyk miał wziąć jedzenie — zauważa Laf, na co Chopin marszczy zdziwiony brwi.

— Ja? O niczym mi nie mówiliście! Jestem pewien, że to Eliza miała coś spakować.

— Że co proszę? Nie wmówisz mi, że miałam być za coś odpowiedzialna! — obrusza się Schuyler.

— Dobra, bez kłótni! Po prostu zawaliliśmy. Mamy szczęście, że kilka kilometrów od stacji jest mały market — oznajmia Marysia, przyglądając się mapie na telefonie. Pochylam się nad jej ramieniem.

— Jesteś pewna, że ten sklep też nie został zniszczony osiemdziesiąt lat temu? — mruczę, co skutkuje zaliczeniem darmowego kuksańca. — No co? To tylko poważne spekulacje!

— Przymknij się na moment Tadek, bo zaraz ty będziesz tak samo zniszczony jak ten peron — warczy Marysia. — Lepiej będzie, jak się rozdzielimy. Nie musimy iść wszyscy, bo to będzie tylko strata czasu, a w końcu okaże się, że będziemy tam iść po ciemku.

— Zaraz, czyli część z nas będzie iść za jasnego, a część po ciemku? To nie fair! — woła zbulwersowany Alex. — Poza tym, nie ma żadnego rozdzielania. W horrorach to się nigdy nie kończy dobrze.

— Życie to nie horror.

— Życie to najstraszniejszy horror jaki oglądałem.

— No dobrze królewno, skoro tak boisz się odmrozić sobie swoje szlachetne palce idąc po ciemku, to ty nie będziesz musiał iść na zakupy — dogryza Hamiltonowi Skłodowska. — Ktoś z własnej woli chce w ogóle iść?

— Wiesz, jak ja i Tadeusz ostatnio byliśmy po jedzenie, to rozpętaliśmy bitwę na mrożonki i stworzyliśmy hit internetu, więc... — Thomas rozkłada znacząco ręce, a ja przytakuję. Nie zrozumcie mnie źle, okładanie się mrożonym mięsem było naprawdę ciekawe, ale co za dużo to niezdrowo.

— Okej. Ja, Eliza, Tadek, Thomas i Alex pójdziemy do domków. Laf, Adam, Frycek, gdybyście mogli... — Marysia patrzy na nich prosząco. Widzę, że Adam już otwiera usta aby zaprotestować, ale Laf jest szybszy od niego.

— Oui, z chęcią pójdziemy. Zresztą, en effet, dobrze będzie rozprostować kości po tej jeździe!

— Ta, z pewnością — mruczy bez przekonania Mickiewicz, a jego twarz ciemnieje, gdy Maryśka uśmiecha się do niego słodko. — Słuchaj, dlaczego właściwie to ty zawsze wydajesz polecenia?

— Bo tylko ona wie jak nas ogarnąć. Nie odzywaj się, jak nie pomagasz — odzywa się Chopin, na co Skłodowska prycha.

— Nie potrzebuję twojej pomocy, Fryderyk. Gaszenie ludzi to moja działka.

— Czyli co — Eliza szybko się odzywa, jakby chciała zapobiec potencjalnej kłótni — idziemy? Zostawiamy ich na pożarcie grizzly? — żartuje, a Chopin szczerzy się szeroko.

— Nie, grizzly są w lesie, przez który będziecie iść.

— Co?!

— Nie strasz jej. — Posyłam Fryderykowi groźne spojrzenie. — Spokojnie Betsey, w Oregonie nie ma grizzly.

— To prawda, że nie ma grizzly, ale są prawie równie niebezpiecznie niedźwiedzie bru... — Thomas zaczyna, ale Alex syczy na znak, żeby się przymknął. — Ale przecież zimą wszystkie sobie smacznie śpią — chichocze nerwowo Wirgińczyk.

— Dobra. No to idziemy. Pamiętajcie, jak wy dojdziecie do domków, a nas tam nie będzie, to znaczy, że zjadło nas wendigo i będziecie mieli więcej jedzenia dla siebie — rzuca Skłodowska, na co Mickiewicz, Lafayette i Chopin uśmiechają się.

Moja teoria się znowu potwierdza. Jedzenie jest jednak jedną z tych ważniejszych rzeczy w życiu.

*****

— Daleko jeszcze?

— Nie mów, że się zgubiliśmy!

— Cisza! Nie mogę się skupić!

— Skupić? Niby na czym? Na waleniu swoim telefonem o kolano?

— Próbuję zmusić tę kupę szajsu, żeby złapała zasięg! — Marysia tłumaczy Thomasowi po raz czwarty w ciągu ostatnich czterdziestu minut. 

Widząc, jak Skłodowska boryka się ze swoim GPS-em, wyjmuję kieszonkowy kompas, który dostałem kiedyś od Józefa (mojego brata rzecz jasna, nie Stalina) i zabrałem teraz ze sobą, bo miałem dziwne przeczucie, że się przyda. Niestety — igła kręci się chaotycznie, raz wskazując to północ to południe. Nic mi z tego.

— Tadek... — Moje myśli zostają odwrócone przez słabiutki głos Elizy za moimi plecami. — Z-zimno mi, nie czuję palców...

— U dłoni? Czy u stóp?

— U dłoni...

Kiwam głową, a następnie podchodzę do dziewczyny i ściągam z niej cienkie, niebieskie rękawiczki, które ma na sobie. Pocieram jej zaczerwienione od zimna palce oraz chucham na nie, próbując je ogrzać. Eliza uśmiecha się z wdzięcznością.

— Dzięki, już mi lepiej.

— Ponieść twój plecak?

 — Nie, nie. Przeciążysz się — Eliza stanowczo odmawia, więc postanawiam nie nalegać.

— Maryś! — krzyczę do Skłodowskiej. — Jeśli wrócimy na ścieżkę, to ile powinno nam zająć jeszcze dojście do miejsca noclegu?

— Mam być szczera, czy wolałbyś raczej tę optymistyczną wersję?

— Optymistyczną...?

— Możliwe, że będziemy iść po nocy. Ale nie martwcie się, gwiazdy z pewnością będą piękne!

Widzę, że wszyscy patrzą na nią sceptycznie. Nie dziwię im się. Taki sztucznie dobry humor świadczy o próbie zatuszowania własnego zdenerwowania. Chociaż kto tam wie, w końcu mówimy tu o Marii Skłodowskiej.

— Ktokolwiek z was ma zasięg? — pyta Alexander, a wszyscy jednocześnie kręcimy głowami. — No tak. Typowe.

— Podobno mech porasta drzewa od północy — zauważam nieśmiało, na co Jefferson się śmieje.

— Rozbrajasz mnie, Kosztuke. Powodzenia w szukaniu mchu pod tym śniegiem!

— Poza tym, to dotyczy tylko drzew wolnostojących. Tak nie za bardzo mamy dostęp do drzew wolnostojących w lesie — mówi kąśliwie Hamilton.

— A to całe schronisko o którym mówiłaś? — pyta cicho Marysię Eliza, opatulając się szczelniej szalikiem. Skłodowska marszczy brwi, zastanawiając się nad czymś przez dłuższą chwilę.

— Fakt, moglibyśmy spróbować go poszukać, bo pewnie jest niedaleko. Jednak to by też oznaczało ryzyko zupełnego zejścia ze ścieżki...

— Możemy tu siedzieć i odmrażać swoje tyłki, albo możemy próbować znaleźć się pod dachem przed zachodem słońca. Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie wybieram opcję numer jeden — oznajmia stanowczo Thomas. Po twarzy Maryśki widać, ze rozpaczliwie szuka jakiegoś tekstu, który udowodniłby, że Jefferson plecie androny albo że nie ma racji, jednak go nie znajduje i ostatecznie wzrusza niby to obojętnie ramionami.

— Dobra, w sumie to nie jest jakaś tam najgorsza opcja.

Idziemy przez kilka minut w milczeniu, uważając, aby nie przewrócić się o konar, który mógłby być przykryty grubą warstwą śniegu. Przechodzimy jeszcze kawałek w stronę, która wydaje nam się właściwa, i natrafiamy na skrzyżowanie leśnych dróg. Zauważam wystający z ziemi betonowy słupek, pomalowany na fikuśne kolorki. Już takie widywałem w Polsce, nigdy jednak nie zastanawiałem się dłużej, do czego właściwie służą.

— To oznaczenia kwartałów lasu — wyjaśnia Alexander, jakby czytał mi w myślach. — Hm, wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze.

— Przysięgam, jeśli Adam, Laf i Fryderyk pójdą tą samą drogą co my, ale bez gubienia się, to będę ich czcić po wsze czasy — parskam, nie do końca żartując.

Zastygamy momentalnie, gdy w pobliżu rozlega się głośny ryk. Na początku każde z nas wygląda, jakby chciało udać, że nic nie usłyszało, ale potem odgłos się ponawia. Eliza przytula się do mnie, a ja mamroczę jej o tym, żeby nie panikowała, ale sam tak naprawdę trzęsę portkami.

— Mówiłeś, że tu nie ma grizzly! — Schuyler spogląda ze szczerym wyrzutem na Thomasa.

— Grizzly nie ma. Ale za to są niedźwiedzie brunatne — odpowiada słabo Jefferson, robiąc parę kroków w tył. 

— Czy niedźwiedzie nie powinny o tej porze roku spać? — pytam, a Skłodowska patrzy na mnie poważnie.

— Może to jakiś zmutowany okaz, który nauczył się żyć bez snu zimowego.

Rozlega się głośniejszy ryk, tym razem bliżej nas. Spoglądam na wszystkich znacząco.

— Na trzy zaczynamy uciekać. Gotowi? Raz...

Nie jest dane mi dokończyć odliczanie, bo wszyscy zaczynają uciekać ile sił w nogach, wraz z rozbrzmieniem kolejnego ryku. Przeklinam pod nosem i też odbiegam jak najdalej, prawie nie wywalając się na śliskim śniegu. Płuca zaczynają mnie po momencie boleć zarówno jak i od zimna jak i braku kondycji.

— Thomas! — Słyszę Alexa, który biegnie tuż przede mną. Skubany, może biec szybko i równocześnie całkiem wyraźnie mówić. Chyba rzeczywiście chodzi na ten crossfit, tylko się nie przyznaje.

— Co?! — odkrzykuje mu zdyszany Jefferson.

— Tak na wypadek, gdybyśmy nie przeżyli-!

— Myślisz, że nie przeżyjemy?! — krzyczy Thomas, odgarniając sprzed twarzy oszronioną gałązkę. Gdybym nie schylił się w porę, to dostałbym nią w twarz.

— Nie, to nie to co chcę powiedzieć! — Hamilton zwalnia na moment, wyraźnie też będąc już wyczerpanym ucieczką. — Po prostu chcę, żebyś wiedział-!

Zostaje momentalnie zagłuszony przez wysoki pisk całej naszej pozostałej czwórki. Wydawało nam się, że cały czas uciekaliśmy przed dzikim zwierzęciem, ale proszę, okazuje się, że wpadliśmy prosto w jego pułapkę. Porykiwania są tu donośniejsze i agresywniejsze, zupełnie, jakby otaczało nas mnóstwo nas mnóstwo niedźwiedzi, nie tylko jeden. Najbardziej przerażające jest to, że żadnego z nich jeszcze nie widać. Zatrzymujemy się, przywierając do siebie w piątkę plecami, tak, że teraz mamy praktycznie nieograniczone pole widzenia na całe trzysta sześćdziesiąt stopni.

— Coś mi tu nie gra... — sapie zmordowana biegiem Maryśka, trzymając się za pierś. Utożsamiam się z nią. — Dlaczego one nie...?

Milknie, gdy zza drzew wychodzi wysoki mężczyzna koło pięćdziesiątki. Wygląda na zupełnie nie wzruszonego mrożącymi krew w żyłach rykami. Jak macie mnie pytać o zdanie, to wygląda dla mnie na typka, który urwał się prędzej z Teksasu niż z Oregonu. Nosi kowbojski kapelusz, kurtkę myśliwską, spodnie z chyba dwudziestoma kieszeniami i ciężkie buty. Żeby było ciekawiej, na nosie ma zaparowane okulary ala Harry Potter, a także sumiaste wąsy, które aktualnie są prawie w całości pokryte śniegiem.

— Na muchę Czolgosza! — Miałem rację, ten akcent to stuprocentowy Teksas. — Co wy tu na Boga dobrego robicie? Zdajecie sobie sprawę, jakiego stracha mi napędziliście?

— To my napędziliśmy komuś stracha? — pyta z niedowierzaniem Alex, tak samo zdezorientowany jak reszta z nas. — W tej okolicy roi się od jakichś niedźwiedzi! My tylko ratowaliśmy skórę!

— Niedźwiedzi? — mężczyzna powtarza po nim, uśmiechając się od ucha do ucha. — Macie na myśli straszaki na kłusowników?

— Straszaki. Pieprzone straszaki. — Warga Thomasa drży niepohamowanie. Z nim też mogę się utożsamić. Nie wiem, czy czuć teraz wstyd, czy ulgę, czy wściekłość, że ktoś tak mógł sobie zakpić z biednych ludzi.

— Ano — Teksańczyk cmoka, podchodząc bliżej nas. — Mówiłem tym cholerom, żeby trzymali się z dala od rezerwatu i okolicznej agroturystyki, ale oni cały czas łażą z tymi strzelbami, uważając się za nie wiadomo kogo. Nie rozumieją, że zima to jest pora dla niedźwiedzi na sen, nie na uciekanie i chowanie się! — mówi bardziej do siebie niż do nas, ale my i tak słuchamy zamurowani. — Doprawdy, doprawdy... Te straszaki i tak są do kitu, prędzej czy później skapną się, że to tylko nagrania na głośniki. Ale nie o tym teraz mowa. Mogę wiedzieć dzieciaki, co was tu sprowadza?

— Tu? To znaczy gdzie? — pytam. Eliza trąca mnie w ramię i wskazuje tabliczkę przy odbijającej w lewo wąskiej drodze.  — Rezerwat Przyrody — czytam na głos. — No tak. To wiele wyjaśnia. A pan jest właścicielem?

 — Wolę nazywać siebie wolontariuszem. Theodore Roosevelt, miło mi. Ale mówcie mi proszę Theo, przez per "pan" czuję się staro, a wszyscy dobrze wiemy, że mnie rydwan czasu omija — wyjaśnia pośpiesznie, podczas gdy my kończymy do siebie dochodzić po stresującym wydarzeniu.

— Roosevelt? Hm, kojarzy pan Franklina Delano Roosevelta? — pyta zaciekawiony Thomas, a Maryśka przewraca oczami.

— Tak geniuszu, bo jak ktoś ma takie same nazwisko, to już znaczy, że są rodziną...

— Nie, przykro mi. To tylko zbieżność nazwisk — mówi przepraszającym tonem Theo. — Ale wracając do tematu.

— Tak, tak. No więc widzi pan, jakby to ładnie ująć w słowa... Szliśmy pod górkę z tego starego peronu, my i jeszcze trójka naszych przyjaciół. Rozdzieliliśmy się, bo oni poszli do marketu kupić coś do jedzenia, a my mieliśmy już pójść do domków wypoczynkowych, ale zasięg w telefonie nam padł, no i wyszło na to, że nieco się zgubiliśmy. Potem wpadliśmy w pana pułapkę ze straszakami. Resztę historii pan zna — wyjaśnia Hamilton maksymalnie na trzech wdechach, a reszta z nas kiwa aprobująco głowami. Roosevelt przejęty zdejmuje swoje okrągłe okulary i przeciera je.

— O mateńko, tak strasznie was przepraszam! Nie chciałem was tak wystraszyć, nigdy w życiu. Bałem się po prostu, że to myśliwi... Głupi jesteś Theo! — mówi mężczyzna sam do siebie.

— Spokojnie, nie mamy do pana żadnego żalu — uspokajam go prędko, co widocznie przynosi mu ulgę.

— I tak strasznie przepraszam. Odwdzięczę się wam! Słuchajcie, mam niedaleko zaparkowanego pick-upa, a w nim dwa termosy z gorącą czekoladą. Pokusi się ktoś z was? Przy okazji podrzucę was do domków, wiem, o których mówicie. No i zgarniemy tych waszych kolegów z dołu góry. Brzmi jak dobry plan?

Uśmiecham się pod nosem. Już lubię tego człowieka.

— Jak wyśmienity plan.

*****

— To mówicie, że skąd jesteście?

Wozem przyjemnie buja. Siedzimy na bagażniku czerwonego pick-upa, oklejonego napisami SAVE THE BEARS, NO TOXIC AIR - ONLY TOXIC BY BRITNEY SPEARS, PLASTIC IS NOT FANTASTIC i inne takie. Popijamy wszyscy czekoladę na gorąco, dodatkowo opatuleni wełnianymi kocami.

— Zabawna sprawa, bo każdego z innego miejsca przywiało. Ja jestem z Karaibów, Thomas z Wirginii, Eliza z Nowego Jorku, a Marysia i Tadeusz z Polski. Taki kraj w Europie, który, umm...graniczy z Rosją — odpowiada Rooseveltowi Alexander, zbierając jednocześnie zabójcze spojrzenia ode mnie i od Skłodowskiej.

— Polska? Byłem tam kiedyś. Dobre ogórki mają. — Tutaj Maryśka uśmiechnęła się triumfalnie do Thomasa. — Powiem wam, że coraz rzadziej się spotyka tu takie grupki jak wy. Teraz to ci wszyscy studenci tylko w telefonach siedzą i pstro w głowie mają — mamrocze niezadowolony Theo.

— Mhm... O, chwila, niech pan tutaj zjedzie! Chyba ich widzę — informuję naszego kierowcę, a ten posłusznie zjeżdża we wskazanym przeze mnie kierunku. Macham do Adama, Lafa i Fryderyka, który patrzą na samochód jak na statek widmo. — No siema chłopaki, co tam kupiliście? — wołam do nich uśmiechnięty.

— Różne rzeczy — zaczyna powoli Chopin. — Co do cholery robicie w aucie jakiegoś obcego gościa?

— To nie jest obcy gość, to jest pan Theodore! Znaczy, przepraszam, Theo — poprawia się Eliza. — Zgubiliśmy się, więc zaoferował nam podwózkę i dał gorącą czekoladę! — mówi rozpromieniona, a ja w duchu dziękuję jej za to, że tak zgrabnie ominęła fragment o "niedźwiedziu".

— Jest jeszcze czekolada? — pyta z nadzieją Lafayette, a Thomas kręcąc głową rozwiewa wszystkie jego marzenia, więc mina Francuza rzednie. Na jego ratunek przybywa Roosevelt, który wyjmuje z kieszeni swojej kurtki myśliwskiej paczkę pianek cukrowych.

— Łap! — Rzuca ją Lafowi. — Podejrzewałem, że nic wam nie zostawią, więc zostawiłem je specjalnie dla waszej trójki — śmieje się, puszczając im oczko. — W ekologicznym opakowaniu.

— Kocham pana, niech pan mnie adoptuje — mówi Chopin, podchodząc do Lafayette'a i biorąc z paczki dwie pianki na raz.

— W porządku, pod warunkiem, że będziesz mówił mi Theo — odpowiada mu Roosevelt.

— Jasna sprawa, Theo.

— Dobra, a teraz wskakujcie. Zaraz zapadnie zmrok, a wolałbym odrzucić was do domków jeszcze póki jest widno.

Pozostała trójka naszej paczki ładuje się chętnie na bagażnik pick-upa. Roosevelt obiera drogę naokoło, a mimo to dotarcie do naszego miejsca noclegu zajmuje mu tylko pół godziny. Gdy docieramy na miejsce, niebo przechodzi już z granatu w czerń i okrywa się misternie utkanym kocem z gwiazd. Noce w górach są przepiękne, jeśli nie byliście, to wierzcie mi na słowo, a jeśli byliście, to wiecie o czym mówię.

— Dobra dzieciaki, to są wasze klucze, własność nadleśnictwa, lepiej nie zgubcie, bo będziecie mieli przekichane. Nie no, żartuję, wstawię się za wami jak coś — uśmiecha się do nas Theo, gdy wychodzimy z wozu i stajemy przed dwoma drewnianymi domkami.

— Z całego serca ci dziękujemy. Nie wiemy, co byśmy bez ciebie zrobili — Eliza nie przestaje dziękować Rooseveltowi, a tamten tylko macha dłonią z typowym "drobnostka". W końcu odjeżdża, zostawiając nas samych w ósemkę.

— Znowu mam nas podzielić, czy chce to zrobić ktoś inny? — pyta Skłodowska, a Hamilton błyskawicznie podnosi rękę w górę.

— Dobra, teraz ja się porządzę. Pomyślmy... Do domku numer jeden idą Eliza, Tadek, Marysia i Chopin, a do domku numer dwa ja, Thomas, Laf i Adam.

— Jezus, to się stało, to się naprawdę stało — Mickiewicz patrzy na Hamiltona z niedowierzaniem. — Alexander właśnie z własnej woli, umieścił siebie w tym samym domku co Thomasa.

— Jakiś problem? — warczy Alex i powiem wam, śmiesznie to wygląda, zważając na to, że jest o głowę niższy od Adama. Tamten uśmiecha się niewinnie.

— Nie no, skąd...

Bierzemy klucze i zgodnie z przydziałem, jaki wykonał Hamilton, wchodzimy do obu domków. W środku pachnie żywicą oraz butwiejącymi roślinami, ale nie licząc tego, wszystko jest bardzo schludne i przytulne. Temperatura daje w kość, więc jedną z pierwszych rzeczy jakie robimy po wejściu, jest zapalenie kominka. Kilkanaście minut rozpakowywania, potem wybór pokoi — są idealnie trzy. Jeden dla mnie i dla Elizy, drugi dla Fryderyka, trzeci dla Marysi. Gdy wszystko jest już w miarę ogarnięte, możemy pozwolić sobie na to, żeby usiąść w czwórkę przy kominku.

— Coś czuję — mówi Chopin, przerywając błogą chwilę ciszy przy trzaskającym ogniu — że następne cztery dni, to będzie totalny odjazd.

— Tak, Fryderyk. Ja też.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro