18| Strach ma wielkie oczy
Mów łagodnie i miej zawsze przy sobie gruby kij, to daleko zajdziesz, dzieciaku.
Theodore Roosevelt
PO ośmiu godzinach jazdy pociągiem, moje mięśnie i kości dziwnie się skurczyły jak wełna po praniu i jestem prawie pewien, że zniknęły mi jakieś ścięgna. Nigdy więcej tak długiej jazdy w ciasnym wagonie.
A nie, chwila. Przecież będzie trzeba jeszcze wrócić.
W każdym razie, prawdziwa ulga nastaje dopiero wtedy, gdy wysiadamy na dobre. Peron jest o połowę za niski i nierówny. Dodatkowo wygląda na wyjątkowo opuszczony. Założę się, że gdyby nie to, że jest zima, to w wielu miejscach z pęknięć starego asfaltu wyrastałyby mlecze czy inne chwasty. Po drugiej stronie torów znajduje się budynek, który wygląda, jakby ostatni remont odbył się w nim jeszcze przed drugą wojną światową. Doprawdy, urocza okolica.
— No dobra — Marysia mówi ostentacyjnie, to też wszyscy odwracamy się w jej stronę. — Godzinę drogi stąd są dwa wykupione domki, a zaraz obok jest jeszcze schronisko, także jak coś to możemy pójść się o coś dopytać. Hm, potrzebujemy jedzenia? Bo ja tak w sumie to poza kiszonymi nic nie spakowałam.
— Fryderyk miał wziąć jedzenie — zauważa Laf, na co Chopin marszczy zdziwiony brwi.
— Ja? O niczym mi nie mówiliście! Jestem pewien, że to Eliza miała coś spakować.
— Że co proszę? Nie wmówisz mi, że miałam być za coś odpowiedzialna! — obrusza się Schuyler.
— Dobra, bez kłótni! Po prostu zawaliliśmy. Mamy szczęście, że kilka kilometrów od stacji jest mały market — oznajmia Marysia, przyglądając się mapie na telefonie. Pochylam się nad jej ramieniem.
— Jesteś pewna, że ten sklep też nie został zniszczony osiemdziesiąt lat temu? — mruczę, co skutkuje zaliczeniem darmowego kuksańca. — No co? To tylko poważne spekulacje!
— Przymknij się na moment Tadek, bo zaraz ty będziesz tak samo zniszczony jak ten peron — warczy Marysia. — Lepiej będzie, jak się rozdzielimy. Nie musimy iść wszyscy, bo to będzie tylko strata czasu, a w końcu okaże się, że będziemy tam iść po ciemku.
— Zaraz, czyli część z nas będzie iść za jasnego, a część po ciemku? To nie fair! — woła zbulwersowany Alex. — Poza tym, nie ma żadnego rozdzielania. W horrorach to się nigdy nie kończy dobrze.
— Życie to nie horror.
— Życie to najstraszniejszy horror jaki oglądałem.
— No dobrze królewno, skoro tak boisz się odmrozić sobie swoje szlachetne palce idąc po ciemku, to ty nie będziesz musiał iść na zakupy — dogryza Hamiltonowi Skłodowska. — Ktoś z własnej woli chce w ogóle iść?
— Wiesz, jak ja i Tadeusz ostatnio byliśmy po jedzenie, to rozpętaliśmy bitwę na mrożonki i stworzyliśmy hit internetu, więc... — Thomas rozkłada znacząco ręce, a ja przytakuję. Nie zrozumcie mnie źle, okładanie się mrożonym mięsem było naprawdę ciekawe, ale co za dużo to niezdrowo.
— Okej. Ja, Eliza, Tadek, Thomas i Alex pójdziemy do domków. Laf, Adam, Frycek, gdybyście mogli... — Marysia patrzy na nich prosząco. Widzę, że Adam już otwiera usta aby zaprotestować, ale Laf jest szybszy od niego.
— Oui, z chęcią pójdziemy. Zresztą, en effet, dobrze będzie rozprostować kości po tej jeździe!
— Ta, z pewnością — mruczy bez przekonania Mickiewicz, a jego twarz ciemnieje, gdy Maryśka uśmiecha się do niego słodko. — Słuchaj, dlaczego właściwie to ty zawsze wydajesz polecenia?
— Bo tylko ona wie jak nas ogarnąć. Nie odzywaj się, jak nie pomagasz — odzywa się Chopin, na co Skłodowska prycha.
— Nie potrzebuję twojej pomocy, Fryderyk. Gaszenie ludzi to moja działka.
— Czyli co — Eliza szybko się odzywa, jakby chciała zapobiec potencjalnej kłótni — idziemy? Zostawiamy ich na pożarcie grizzly? — żartuje, a Chopin szczerzy się szeroko.
— Nie, grizzly są w lesie, przez który będziecie iść.
— Co?!
— Nie strasz jej. — Posyłam Fryderykowi groźne spojrzenie. — Spokojnie Betsey, w Oregonie nie ma grizzly.
— To prawda, że nie ma grizzly, ale są prawie równie niebezpiecznie niedźwiedzie bru... — Thomas zaczyna, ale Alex syczy na znak, żeby się przymknął. — Ale przecież zimą wszystkie sobie smacznie śpią — chichocze nerwowo Wirgińczyk.
— Dobra. No to idziemy. Pamiętajcie, jak wy dojdziecie do domków, a nas tam nie będzie, to znaczy, że zjadło nas wendigo i będziecie mieli więcej jedzenia dla siebie — rzuca Skłodowska, na co Mickiewicz, Lafayette i Chopin uśmiechają się.
Moja teoria się znowu potwierdza. Jedzenie jest jednak jedną z tych ważniejszych rzeczy w życiu.
*****
— Daleko jeszcze?
— Nie mów, że się zgubiliśmy!
— Cisza! Nie mogę się skupić!
— Skupić? Niby na czym? Na waleniu swoim telefonem o kolano?
— Próbuję zmusić tę kupę szajsu, żeby złapała zasięg! — Marysia tłumaczy Thomasowi po raz czwarty w ciągu ostatnich czterdziestu minut.
Widząc, jak Skłodowska boryka się ze swoim GPS-em, wyjmuję kieszonkowy kompas, który dostałem kiedyś od Józefa (mojego brata rzecz jasna, nie Stalina) i zabrałem teraz ze sobą, bo miałem dziwne przeczucie, że się przyda. Niestety — igła kręci się chaotycznie, raz wskazując to północ to południe. Nic mi z tego.
— Tadek... — Moje myśli zostają odwrócone przez słabiutki głos Elizy za moimi plecami. — Z-zimno mi, nie czuję palców...
— U dłoni? Czy u stóp?
— U dłoni...
Kiwam głową, a następnie podchodzę do dziewczyny i ściągam z niej cienkie, niebieskie rękawiczki, które ma na sobie. Pocieram jej zaczerwienione od zimna palce oraz chucham na nie, próbując je ogrzać. Eliza uśmiecha się z wdzięcznością.
— Dzięki, już mi lepiej.
— Ponieść twój plecak?
— Nie, nie. Przeciążysz się — Eliza stanowczo odmawia, więc postanawiam nie nalegać.
— Maryś! — krzyczę do Skłodowskiej. — Jeśli wrócimy na ścieżkę, to ile powinno nam zająć jeszcze dojście do miejsca noclegu?
— Mam być szczera, czy wolałbyś raczej tę optymistyczną wersję?
— Optymistyczną...?
— Możliwe, że będziemy iść po nocy. Ale nie martwcie się, gwiazdy z pewnością będą piękne!
Widzę, że wszyscy patrzą na nią sceptycznie. Nie dziwię im się. Taki sztucznie dobry humor świadczy o próbie zatuszowania własnego zdenerwowania. Chociaż kto tam wie, w końcu mówimy tu o Marii Skłodowskiej.
— Ktokolwiek z was ma zasięg? — pyta Alexander, a wszyscy jednocześnie kręcimy głowami. — No tak. Typowe.
— Podobno mech porasta drzewa od północy — zauważam nieśmiało, na co Jefferson się śmieje.
— Rozbrajasz mnie, Kosztuke. Powodzenia w szukaniu mchu pod tym śniegiem!
— Poza tym, to dotyczy tylko drzew wolnostojących. Tak nie za bardzo mamy dostęp do drzew wolnostojących w lesie — mówi kąśliwie Hamilton.
— A to całe schronisko o którym mówiłaś? — pyta cicho Marysię Eliza, opatulając się szczelniej szalikiem. Skłodowska marszczy brwi, zastanawiając się nad czymś przez dłuższą chwilę.
— Fakt, moglibyśmy spróbować go poszukać, bo pewnie jest niedaleko. Jednak to by też oznaczało ryzyko zupełnego zejścia ze ścieżki...
— Możemy tu siedzieć i odmrażać swoje tyłki, albo możemy próbować znaleźć się pod dachem przed zachodem słońca. Nie wiem jak wy, ale ja zdecydowanie wybieram opcję numer jeden — oznajmia stanowczo Thomas. Po twarzy Maryśki widać, ze rozpaczliwie szuka jakiegoś tekstu, który udowodniłby, że Jefferson plecie androny albo że nie ma racji, jednak go nie znajduje i ostatecznie wzrusza niby to obojętnie ramionami.
— Dobra, w sumie to nie jest jakaś tam najgorsza opcja.
Idziemy przez kilka minut w milczeniu, uważając, aby nie przewrócić się o konar, który mógłby być przykryty grubą warstwą śniegu. Przechodzimy jeszcze kawałek w stronę, która wydaje nam się właściwa, i natrafiamy na skrzyżowanie leśnych dróg. Zauważam wystający z ziemi betonowy słupek, pomalowany na fikuśne kolorki. Już takie widywałem w Polsce, nigdy jednak nie zastanawiałem się dłużej, do czego właściwie służą.
— To oznaczenia kwartałów lasu — wyjaśnia Alexander, jakby czytał mi w myślach. — Hm, wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze.
— Przysięgam, jeśli Adam, Laf i Fryderyk pójdą tą samą drogą co my, ale bez gubienia się, to będę ich czcić po wsze czasy — parskam, nie do końca żartując.
Zastygamy momentalnie, gdy w pobliżu rozlega się głośny ryk. Na początku każde z nas wygląda, jakby chciało udać, że nic nie usłyszało, ale potem odgłos się ponawia. Eliza przytula się do mnie, a ja mamroczę jej o tym, żeby nie panikowała, ale sam tak naprawdę trzęsę portkami.
— Mówiłeś, że tu nie ma grizzly! — Schuyler spogląda ze szczerym wyrzutem na Thomasa.
— Grizzly nie ma. Ale za to są niedźwiedzie brunatne — odpowiada słabo Jefferson, robiąc parę kroków w tył.
— Czy niedźwiedzie nie powinny o tej porze roku spać? — pytam, a Skłodowska patrzy na mnie poważnie.
— Może to jakiś zmutowany okaz, który nauczył się żyć bez snu zimowego.
Rozlega się głośniejszy ryk, tym razem bliżej nas. Spoglądam na wszystkich znacząco.
— Na trzy zaczynamy uciekać. Gotowi? Raz...
Nie jest dane mi dokończyć odliczanie, bo wszyscy zaczynają uciekać ile sił w nogach, wraz z rozbrzmieniem kolejnego ryku. Przeklinam pod nosem i też odbiegam jak najdalej, prawie nie wywalając się na śliskim śniegu. Płuca zaczynają mnie po momencie boleć zarówno jak i od zimna jak i braku kondycji.
— Thomas! — Słyszę Alexa, który biegnie tuż przede mną. Skubany, może biec szybko i równocześnie całkiem wyraźnie mówić. Chyba rzeczywiście chodzi na ten crossfit, tylko się nie przyznaje.
— Co?! — odkrzykuje mu zdyszany Jefferson.
— Tak na wypadek, gdybyśmy nie przeżyli-!
— Myślisz, że nie przeżyjemy?! — krzyczy Thomas, odgarniając sprzed twarzy oszronioną gałązkę. Gdybym nie schylił się w porę, to dostałbym nią w twarz.
— Nie, to nie to co chcę powiedzieć! — Hamilton zwalnia na moment, wyraźnie też będąc już wyczerpanym ucieczką. — Po prostu chcę, żebyś wiedział-!
Zostaje momentalnie zagłuszony przez wysoki pisk całej naszej pozostałej czwórki. Wydawało nam się, że cały czas uciekaliśmy przed dzikim zwierzęciem, ale proszę, okazuje się, że wpadliśmy prosto w jego pułapkę. Porykiwania są tu donośniejsze i agresywniejsze, zupełnie, jakby otaczało nas mnóstwo nas mnóstwo niedźwiedzi, nie tylko jeden. Najbardziej przerażające jest to, że żadnego z nich jeszcze nie widać. Zatrzymujemy się, przywierając do siebie w piątkę plecami, tak, że teraz mamy praktycznie nieograniczone pole widzenia na całe trzysta sześćdziesiąt stopni.
— Coś mi tu nie gra... — sapie zmordowana biegiem Maryśka, trzymając się za pierś. Utożsamiam się z nią. — Dlaczego one nie...?
Milknie, gdy zza drzew wychodzi wysoki mężczyzna koło pięćdziesiątki. Wygląda na zupełnie nie wzruszonego mrożącymi krew w żyłach rykami. Jak macie mnie pytać o zdanie, to wygląda dla mnie na typka, który urwał się prędzej z Teksasu niż z Oregonu. Nosi kowbojski kapelusz, kurtkę myśliwską, spodnie z chyba dwudziestoma kieszeniami i ciężkie buty. Żeby było ciekawiej, na nosie ma zaparowane okulary ala Harry Potter, a także sumiaste wąsy, które aktualnie są prawie w całości pokryte śniegiem.
— Na muchę Czolgosza! — Miałem rację, ten akcent to stuprocentowy Teksas. — Co wy tu na Boga dobrego robicie? Zdajecie sobie sprawę, jakiego stracha mi napędziliście?
— To my napędziliśmy komuś stracha? — pyta z niedowierzaniem Alex, tak samo zdezorientowany jak reszta z nas. — W tej okolicy roi się od jakichś niedźwiedzi! My tylko ratowaliśmy skórę!
— Niedźwiedzi? — mężczyzna powtarza po nim, uśmiechając się od ucha do ucha. — Macie na myśli straszaki na kłusowników?
— Straszaki. Pieprzone straszaki. — Warga Thomasa drży niepohamowanie. Z nim też mogę się utożsamić. Nie wiem, czy czuć teraz wstyd, czy ulgę, czy wściekłość, że ktoś tak mógł sobie zakpić z biednych ludzi.
— Ano — Teksańczyk cmoka, podchodząc bliżej nas. — Mówiłem tym cholerom, żeby trzymali się z dala od rezerwatu i okolicznej agroturystyki, ale oni cały czas łażą z tymi strzelbami, uważając się za nie wiadomo kogo. Nie rozumieją, że zima to jest pora dla niedźwiedzi na sen, nie na uciekanie i chowanie się! — mówi bardziej do siebie niż do nas, ale my i tak słuchamy zamurowani. — Doprawdy, doprawdy... Te straszaki i tak są do kitu, prędzej czy później skapną się, że to tylko nagrania na głośniki. Ale nie o tym teraz mowa. Mogę wiedzieć dzieciaki, co was tu sprowadza?
— Tu? To znaczy gdzie? — pytam. Eliza trąca mnie w ramię i wskazuje tabliczkę przy odbijającej w lewo wąskiej drodze. — Rezerwat Przyrody — czytam na głos. — No tak. To wiele wyjaśnia. A pan jest właścicielem?
— Wolę nazywać siebie wolontariuszem. Theodore Roosevelt, miło mi. Ale mówcie mi proszę Theo, przez per "pan" czuję się staro, a wszyscy dobrze wiemy, że mnie rydwan czasu omija — wyjaśnia pośpiesznie, podczas gdy my kończymy do siebie dochodzić po stresującym wydarzeniu.
— Roosevelt? Hm, kojarzy pan Franklina Delano Roosevelta? — pyta zaciekawiony Thomas, a Maryśka przewraca oczami.
— Tak geniuszu, bo jak ktoś ma takie same nazwisko, to już znaczy, że są rodziną...
— Nie, przykro mi. To tylko zbieżność nazwisk — mówi przepraszającym tonem Theo. — Ale wracając do tematu.
— Tak, tak. No więc widzi pan, jakby to ładnie ująć w słowa... Szliśmy pod górkę z tego starego peronu, my i jeszcze trójka naszych przyjaciół. Rozdzieliliśmy się, bo oni poszli do marketu kupić coś do jedzenia, a my mieliśmy już pójść do domków wypoczynkowych, ale zasięg w telefonie nam padł, no i wyszło na to, że nieco się zgubiliśmy. Potem wpadliśmy w pana pułapkę ze straszakami. Resztę historii pan zna — wyjaśnia Hamilton maksymalnie na trzech wdechach, a reszta z nas kiwa aprobująco głowami. Roosevelt przejęty zdejmuje swoje okrągłe okulary i przeciera je.
— O mateńko, tak strasznie was przepraszam! Nie chciałem was tak wystraszyć, nigdy w życiu. Bałem się po prostu, że to myśliwi... Głupi jesteś Theo! — mówi mężczyzna sam do siebie.
— Spokojnie, nie mamy do pana żadnego żalu — uspokajam go prędko, co widocznie przynosi mu ulgę.
— I tak strasznie przepraszam. Odwdzięczę się wam! Słuchajcie, mam niedaleko zaparkowanego pick-upa, a w nim dwa termosy z gorącą czekoladą. Pokusi się ktoś z was? Przy okazji podrzucę was do domków, wiem, o których mówicie. No i zgarniemy tych waszych kolegów z dołu góry. Brzmi jak dobry plan?
Uśmiecham się pod nosem. Już lubię tego człowieka.
— Jak wyśmienity plan.
*****
— To mówicie, że skąd jesteście?
Wozem przyjemnie buja. Siedzimy na bagażniku czerwonego pick-upa, oklejonego napisami SAVE THE BEARS, NO TOXIC AIR - ONLY TOXIC BY BRITNEY SPEARS, PLASTIC IS NOT FANTASTIC i inne takie. Popijamy wszyscy czekoladę na gorąco, dodatkowo opatuleni wełnianymi kocami.
— Zabawna sprawa, bo każdego z innego miejsca przywiało. Ja jestem z Karaibów, Thomas z Wirginii, Eliza z Nowego Jorku, a Marysia i Tadeusz z Polski. Taki kraj w Europie, który, umm...graniczy z Rosją — odpowiada Rooseveltowi Alexander, zbierając jednocześnie zabójcze spojrzenia ode mnie i od Skłodowskiej.
— Polska? Byłem tam kiedyś. Dobre ogórki mają. — Tutaj Maryśka uśmiechnęła się triumfalnie do Thomasa. — Powiem wam, że coraz rzadziej się spotyka tu takie grupki jak wy. Teraz to ci wszyscy studenci tylko w telefonach siedzą i pstro w głowie mają — mamrocze niezadowolony Theo.
— Mhm... O, chwila, niech pan tutaj zjedzie! Chyba ich widzę — informuję naszego kierowcę, a ten posłusznie zjeżdża we wskazanym przeze mnie kierunku. Macham do Adama, Lafa i Fryderyka, który patrzą na samochód jak na statek widmo. — No siema chłopaki, co tam kupiliście? — wołam do nich uśmiechnięty.
— Różne rzeczy — zaczyna powoli Chopin. — Co do cholery robicie w aucie jakiegoś obcego gościa?
— To nie jest obcy gość, to jest pan Theodore! Znaczy, przepraszam, Theo — poprawia się Eliza. — Zgubiliśmy się, więc zaoferował nam podwózkę i dał gorącą czekoladę! — mówi rozpromieniona, a ja w duchu dziękuję jej za to, że tak zgrabnie ominęła fragment o "niedźwiedziu".
— Jest jeszcze czekolada? — pyta z nadzieją Lafayette, a Thomas kręcąc głową rozwiewa wszystkie jego marzenia, więc mina Francuza rzednie. Na jego ratunek przybywa Roosevelt, który wyjmuje z kieszeni swojej kurtki myśliwskiej paczkę pianek cukrowych.
— Łap! — Rzuca ją Lafowi. — Podejrzewałem, że nic wam nie zostawią, więc zostawiłem je specjalnie dla waszej trójki — śmieje się, puszczając im oczko. — W ekologicznym opakowaniu.
— Kocham pana, niech pan mnie adoptuje — mówi Chopin, podchodząc do Lafayette'a i biorąc z paczki dwie pianki na raz.
— W porządku, pod warunkiem, że będziesz mówił mi Theo — odpowiada mu Roosevelt.
— Jasna sprawa, Theo.
— Dobra, a teraz wskakujcie. Zaraz zapadnie zmrok, a wolałbym odrzucić was do domków jeszcze póki jest widno.
Pozostała trójka naszej paczki ładuje się chętnie na bagażnik pick-upa. Roosevelt obiera drogę naokoło, a mimo to dotarcie do naszego miejsca noclegu zajmuje mu tylko pół godziny. Gdy docieramy na miejsce, niebo przechodzi już z granatu w czerń i okrywa się misternie utkanym kocem z gwiazd. Noce w górach są przepiękne, jeśli nie byliście, to wierzcie mi na słowo, a jeśli byliście, to wiecie o czym mówię.
— Dobra dzieciaki, to są wasze klucze, własność nadleśnictwa, lepiej nie zgubcie, bo będziecie mieli przekichane. Nie no, żartuję, wstawię się za wami jak coś — uśmiecha się do nas Theo, gdy wychodzimy z wozu i stajemy przed dwoma drewnianymi domkami.
— Z całego serca ci dziękujemy. Nie wiemy, co byśmy bez ciebie zrobili — Eliza nie przestaje dziękować Rooseveltowi, a tamten tylko macha dłonią z typowym "drobnostka". W końcu odjeżdża, zostawiając nas samych w ósemkę.
— Znowu mam nas podzielić, czy chce to zrobić ktoś inny? — pyta Skłodowska, a Hamilton błyskawicznie podnosi rękę w górę.
— Dobra, teraz ja się porządzę. Pomyślmy... Do domku numer jeden idą Eliza, Tadek, Marysia i Chopin, a do domku numer dwa ja, Thomas, Laf i Adam.
— Jezus, to się stało, to się naprawdę stało — Mickiewicz patrzy na Hamiltona z niedowierzaniem. — Alexander właśnie z własnej woli, umieścił siebie w tym samym domku co Thomasa.
— Jakiś problem? — warczy Alex i powiem wam, śmiesznie to wygląda, zważając na to, że jest o głowę niższy od Adama. Tamten uśmiecha się niewinnie.
— Nie no, skąd...
Bierzemy klucze i zgodnie z przydziałem, jaki wykonał Hamilton, wchodzimy do obu domków. W środku pachnie żywicą oraz butwiejącymi roślinami, ale nie licząc tego, wszystko jest bardzo schludne i przytulne. Temperatura daje w kość, więc jedną z pierwszych rzeczy jakie robimy po wejściu, jest zapalenie kominka. Kilkanaście minut rozpakowywania, potem wybór pokoi — są idealnie trzy. Jeden dla mnie i dla Elizy, drugi dla Fryderyka, trzeci dla Marysi. Gdy wszystko jest już w miarę ogarnięte, możemy pozwolić sobie na to, żeby usiąść w czwórkę przy kominku.
— Coś czuję — mówi Chopin, przerywając błogą chwilę ciszy przy trzaskającym ogniu — że następne cztery dni, to będzie totalny odjazd.
— Tak, Fryderyk. Ja też.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro