16| Zugzwang
Ale pękaj, moje serce, bo usta milczeć muszą!
William Shakespeare
NIE byliśmy w "People of Walmart". Ale za to musieliśmy zapłacić mandat. Cholera, gdyby Lincoln się o tym dowiedział, mielibyśmy przechlapane.
Jak dobrze, że był po święcie dziękczynienia zbyt pijany, aby w ogóle interesować się naszą małą Zimną Wojną.
Ostatniego dnia listopada Mickiewicz pojechał do szpitala zobaczyć się z Julkiem, skąd zadzwonił do mnie, żeby zdać raport na temat tego jak się miewa Słowacki. Trudno było mi co prawda wyłapać sens wypowiedzi Adama, bo co drugie słowo było przekleństwem lub obelgą na amerykańską służbę zdrowia, ale zmartwiony doszedłem do wniosku, że Julkowi niezbyt się poprawiło.
Skłamałem reszcie tylko dla ich własnego dobra, okej?
Hm, kłamanie swoim przyjaciołom. Idealny sposób na rozpoczęcie grudnia, nie ma co.
— Ała! — syczę, gdy coś twardego oraz zimnego uderza mnie w kark, wyrywając z rozmyśleń.
Wypuszczam z rąk stos notatek i książek, które niosłem akurat na wykład, a te upadają na zmarzniętą ziemię z głośnym hukiem. Odwracam się wściekły, aby zobaczyć, kto rzucił we mnie lodowatym przedmiotem.
— Spadaj Ben, spadaj!
— Myślisz, że nas widział?
— Oczywiście, że nas widział geniuszu! Spa- Ał! Nie bij mnie!
— To ty nie rób sobie ze mnie jaj!
— Wow, jesteście bardzo dojrzali! — krzyczę do Nathana Hale'a i Benjamina Tallmadge, którzy wyraźnie cisną sobie ze mnie niemałą bekę, odbiegając szybko z otwartego terenu kampusu. — Nie ma to jak rzucać lodem w przypadkowe osoby, co nie? No normalnie leję, słyszycie? Le-ję! — poirytowany wołam do nich, ale oni chyba już mnie nie słyszą. Przeklinam te papużki nierozłączki pod nosem i rozmasowuję obolały kark.
— Co Kościuszko, już nie te lata? — Podskakuję prawie w miejscu (dobrze, że tylko prawie, bo z pewnością wywinąłbym orła na oblodzonym podłożu) gdy Pułaski wyrasta przede mną jak spod ziemi. Chłopak pomaga mi zebrać moje notatki i książki. Uśmiecham się do niego z wdzięcznością. Ten Kazik to jest naprawdę spoko gość.
— Nie, jeszcze się jakoś trzymam. O dziwo. Po prostu Hale i Tallmadge chyba mają problem z odróżnieniem śniegu od lodu i zorientowaniem się, który z nich występuje kiedy — mruczę. — A tak swoją drogą, to chyba zatrzymali się na etapie przedszkola. Razem ze Stalinem — dodaję do siebie już nieco ciszej, ale Kazimierz najwyraźniej to usłyszał, bo ożywił się gwałtownie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— O boże, właśnie, chciałem ci pogratulować!
— Hę? Czego niby?
— No właściwie to bardziej Thomasowi, ale tobie też — zaczyna mówić tak szybko, że mam na początku problemy ze zrozumieniem go. — Chodzi o ten filmik. Jest przecudowny. Nigdy nie myślałem, że zostaniesz gwiazdą internetu, wiesz?
— Czekaj, zwolnij trochę. — Podnoszę z gleby ostatni zeszyt i spoglądam na Pułaskiego z bijącym sercem, oczekując najgorszego. — Chyba nie masz na myśli... — Czy tego chcę czy nie chcę, przez głowę przelatują mi obrazy pełne dziewczęcych uśmieszków i różowych iphone'ów. — O nie.
— O tak.
— Nie, nie, nie! — krzyczę ni to do siebie ni to do Kazimierza, energicznie wyjmując telefon z kieszeni kurtki. — Od jak dawna to już tam wisi? Od czwartku? Jakim cudem ja o tym nie wiedziałem?
— Nie wisi od czwartku, tylko od niedzieli.
— Od wczoraj?! — W błyskawicznym tempie odpalam youtube'a i przeglądam stronę główną.
Jest. Klikam w filmik bez zastanowienia i przystawiając w zdenerwowaniu palec wskazujący do ust, zaczynam oglądać. Kazik w międzyczasie oparł się na moim barku i wyraźnie zadowolony przyłączył się do oglądania. Kurde, nie wierzę, którakolwiek z lasek, która kręciła akurat ten film, uchwyciła dosłownie KAŻDY moment, od chwili gdy Stalin popchnął mnie na zamrażalnik.
— O ja pier...
— Hej, nie przejmuj się. — Klepie mnie po ramieniu, a ja wpatruję się blady w zatrzymane już wideo. — Wyglądasz bardzo męsko uciekając z supermarketu, po tym jak zacząłeś naparzać się mrożonkami. To jest... — Robi przerwę, zastanawiając się nad czymś intensywnie — bardzo...imponujące...
— Daruj sobie — wzdycham, chowając telefon z powrotem do kieszeni. — Jestem nieżywy.
— Nie bardziej niż Jefferson.
— Ten to sobie poradzi — prycham. — Ma ten swój urok osobisty, kasę, wtyki wszędzie i co on tam jeszcze... A, no tak, więcej szczęścia w życiu.
— Filip Chajzer też miał urok osobisty, kasę i trochę wtyków, a zobacz jak skończył. — Posyłam mu pełne konsternacji spojrzenie, gdy kończy zdanie.
— Czy ty właśnie porównałeś Jeffersona do Filipa Chazjera?
— Tak. Zobaczysz, zanim się obejrzysz, powie, że ta akcja w supermarkecie była pod znakiem akcji charytatywnej, a potem wyleci gdzieś w siną dal, zostawiając cię samego ze swoimi... Chyba nie pomagam, prawda?
— Nie, Kazimierz. Nie pomagasz.
— Co masz teraz? — zmienia temat, dotrzymując mi kroku, gdy przypominam sobie, że przecież wciąż muszę zdążyć na przeklęty wykład.
— Marketing polityczny — mówię z niesmakiem. — Z Bonaparte. Mogło być gorzej, ale to nie zmienia faktu, że to straszna nuudaa — przedłużam samogłoski.
— Czyli się nie spotkamy — stwierdza Pułaski, z czymś, co zdziwiony identyfikuję jako szczery zawód. — Zadzwoń tylko gdybyś czegoś potrzebował, dobra?
— Jasne stary, nigdy nie zapominam dzwonić — kłamstwo, kolejne kłamstwo — gdy jest źle, a ty figurujesz dość wysoko na mojej liście osób do "pogodnej pogadanki". — Klepię kieszeń, w której jest telefon i posyłam koledze wymuszony uśmiech. Wymuszony, sztuczny jak cholera, ale wystarczająco promienny by go zadowolić. To najważniejsze.
*****
Granatowy wkład długopisu grający rolę jagodowego farszu do rysunkowych pierogów, rozlewa się z wolna po kartce. Tykający zegar przypomina mi o tym, że nie siedzę teraz w swoim ciepłym pokoju, a na nudnym do potęgi wykładzie. Do tego jeszcze z marketingu politycznego, super.
O ile wykłady z takiej historii Ameryki z Washingtonem, są całkiem przyjemne, bo gość mimo bycia stanowczym i czasami surowym to jednak mnie lubi, to wykłady z Napoleonem Bonaparte są istną rzeźnią. Nie dość, że według mnie ten facet nie ma zupełnie pałeczki do nauczania, dodatkowo robi absolutnie wszystko aby mi dopiec. Słyszę poza tykaniem zegara ten jego piskliwy głos z tyłu głowy: "Kosztukę, siedź prosto!", "Kosztukę, przecież widzę jak ściągasz ty podstępny padalcu!", "Kosztukę, czy ty masz jeszcze 'onor i godność człowieka?" i tak dalej i tak dalej. Zabawa jest przednia, mówię wam. Dobrze, że akurat na te wykłady chodzę razem z Hamiltonem. Ale tu także musi pojawić się jakiś minus — siedzi na drugim końcu sali, więc z rozmowy zazwyczaj nic nie wynika.
Stukam otwartą dłonią w leżący na ławce przede mną zeszyt. To swoją drogą ciekawe, jak bardzo Szepty Naszych Dusz wpłynęły na moje podejście do nauki w ostatnich miesiącach. Posiadanie grupki przyjaciół jest przyjemne, oczywiście, ale ustalona z góry zasada jest tu prosta i jasna: Więcej grupowych wyjść do Boston czy parku = Mniej napisanych referatów czy studium.
— I to właśnie moi drodzy jest przykład — Podnoszę głowę do góry, gdy instynkt podpowiada mi, że jeśli właśnie teraz tego nie zrobię, to czeka mnie rychła śmierć — tego, jak bardzo niski poziom koncentracji wśród waszego pokolenia. Czyż nie, panie Kosztukę?
Wstaję od razu z ławki, mimo tego, że Horatio Gates chciał być przykładnym kolegą i chwytając za rękaw bluzy, próbował powstrzymać mnie od śmiałego samobójstwa. Ale nie, to nie jest czas na takie gierki. Patrzę zuchwale na pana Napoleona. Ktoś szepcze z tyłu, to chyba Hamilton z Laurensem.
— Nie rozumiem pana. Poświęcałem panu całą moją uwagę, w czym tkwi problem?
Ktoś z tyłu sali zasysa powietrze tak głośno, że nawet tutaj, z przodu, słyszę to głośno i wyraźnie. Jakaś dziewczyna chichocze. Wszyscy wiedzą, że impreza się zaczęła.
— Ach, więc tak się bawimy — mówi szorstko profesor, świdrując mnie wzrokiem. — Skoro z tak wielką pasją słuchałeś o czym mówię i oczywiście z pewnością zrobiłeś mnóstwo notatek, to może opowiesz wszystkim czego ciekawego się dowiedziałeś?
Z kamienną twarzą podnoszę stos kartek (obowiązkowo ozdobionych rysunkami pierogów od góry do dołu) i wychodzę na sam przód pomieszczenia, tym samym stając zaledwie kilka kroków od Bonaparte. No, to teraz się ośmieszę i już na zawsze zostanę przegrywem urządzającym bijatyki w marketach oraz śpiącym na wykładach, albo jakimś cudem uratuje swój "'onor i godność człowieka" dokopując zarazem mojemu ukochanemu profesorowi. To jazda z tym.
— Zugzwang — mówię powoli, wyraźnie kalecząc akcent — to pojęcie pochodzące z języka niemieckiego. Pierwotnie było stosowane tylko jako termin szachowy. W skrócie polega ono na tym, że człowiek zostaje przyparty do muru, pozostawiony tylko z jedną opcją. W polityce jest zjawiskiem dość częstym, określane często jako — robię na chwilę pauzę, aby szybko przestudiować wyraz twarzy Napoleona i złapać oddech — brudne zagranie, w którym używa się radykalnych ruchów, aby zapędzić swojego rywala w kozi róg. Człowiek jest zostawiony sam sobie, bez opcji, wyjścia, wsparcia. Między Scyllą a Charybdą, gdzie Scyllą jest poddanie się, na przykład rozwiązanie partii, a Charybdą jest wykonanie ruchu, którego oczekuje od nas przeciwnik. To jest właśnie zugzwang.
Na sali panuje kompletna cisza. Okropne, aż dzwoni w uszach. Drapię się po kolanie.
Powiedziałem coś nie tak?
— Miałeś powtórzenie "częstym" i "często", siadaj, do poprawy.
Stoję przez moment jak słup soli, po czym niemo przeklinam i wracam naburmuszony do ławki. W życiu nie ma tak pięknie jak w tanich opowiastkach internetowych, pisanych przez napalone nastolatki, zakochane w jakichś tam postaciach historycznych. Żałosne.
— Może ktoś inny chciałby się wypowiedzieć na temat zugzwangu?
— Ja! — krzyczy z ekscytacją Alexander, a połowa sali wydaje z siebie głośny dźwięk niezadowolenia. Horatio uderza się czołem o blat. Aż boli na sam widok.
— To będzie długie. Obudź mnie jak skończy — prosi, a następnie robi sobie prowizoryczną poduszkę z zeszytów i idzie spać w najlepsze. Okej. Każdy ma to co lubi.
Naprawdę chcę wyjść na przykładnego studenta i nie skompromitować się jeszcze bardziej, ale z żalem muszę przyznać, że przemowy Alexandra nie są w żadnym stopniu porywające. Może na początku owszem, ale później zamieniają się w zwykłe lanie wody. Przymrużam oczy, starając się zrobić to samo co Gates, czyli zrobić sobie drzemkę dla urody. Udaje mi się to może na pięć minut. Potem zostaję wybudzony przez własny słuch, który wyłapuje słowa, płynące z ust Hamiltona. Podnoszę głowę i wsłuchuję się w nie uważnie.
— ...ale nie występuje tylko w polityce. Spotyka nas w życiu codziennym, praktycznie cały czas. Nawet wy! — Alex unosi głos, patrząc po nas z wielkim przejęciem. Widać, że w takich przemowach czuje się jak ryba w wodzie. — Ile razy znaleźliście się w sytuacji bez wyjścia, w której musieliście grać tak jak wam mówią lub się poddać?
Nawet nie wiesz jak wiele razy, Alex. Nawet nie wiesz jak wiele.
— Jest też świetnym przykładem zjawiska w psychologii. Często bycie przypartym do muru zmusza nas to tłumienia w sobie emocji, milczenia....
Serce mi przyśpiesza.
— ...czasem zugzwang sprawia, że zaczynamy popadać w paranoję i mieć przed oczami czarne scenariusze...
Powiedzcie, tylko mi tak gorąco?
— ...kłamiemy, myśląc, że kłamstwo wmówione sobie milion razy stanie się prawdą...
Chciałbym, żeby Julek wyzdrowiał. Wyzdrowieje. Na pewno wyzdrowieje.
— Hamilton, chyba trochę zbaczasz z tematu — zauważa w końcu lekko zniecierpliwiony Bonaparte. — To nie filozofia ani psychologia, tylko marketing polityczny. Dziękuję ci bardzo za twoje szczere chęci. Zawsze można na ciebie liczyć!
Ze swoim wdziękiem niczym Filip Chajzer, na pewno daleko zajdzie.
*****
— Jesteś trochę blady. Wszystko w porządku? Chcesz mleka truskawkowego? Kupiłam dwa kartoniki bo były w promocji i myślałam...
— Betsey — uciszam dziewczynę gestem. Szron na kampusowej ławce, na której siedzimy, szczypie mnie nieco w pośladki. A było się trzeba słuchać Marysi i jej "nie zakładaj cienkich jeansów Kościuszko, bo się przeziębisz do jasnej cholery!".
— Ano tak! — Eliza mówi pośpiesznie, zapinając z powrotem błękitną torbę. — Zimne mleko nie jest najlepszą opcją na tę pogodę. Może wolałbyś kawę? Mam też-
— Skarbie, nie chcę nic do picia, rozumiesz? — znów jej przerywam. Szatynka patrzy na mnie z oczyma święcącymi jak dwa szmaragdy. — Nie jestem wcale blady, tylko trochę zmęczony. Zresztą wiesz jak jest, teraz żyje się tylko zakuwaniem do sesji — śmieję się słabo. Leciutki uśmiech Elizy poszerza się nieco.
— Dobra, ale pomyśl o tym! — Przytula się do mnie i wysuwa rękę ku niebu, tak jak robią w filmach gdy planują wielką przyszłość. — Dwa tygodnie, sesja, a potem już koniec! Jesteśmy wolni, przerwa świąteczna!
— Huh. Wyjeżdżasz gdzieś?
— Oczywiście, że tak. Do rodziny. Ty nie?
— Cóż... — Hm, jakby to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało jakbym był zakompleksionym dzieciakiem? — Może odwiedzę moją mamę. Jak mam strzelać, to mój brat i ojciec mają mnie w ciemnej dupie, więc sam nie wiem czy w ogóle jest o co się fatygować.
— Wiesz, w pierwszy tydzień przerwy, do świąt będzie jeszcze daleko. I tak sobie myślałam... — Wyjmuje różowy kartonik mleka z torby, którą wcześniej bez sensu zapięła i zaczyna sączyć napój przez słomkę. — Może wyskoczylibyśmy gdzieś z ekipą? Taki zimowy wypad. Tylko nasza dziew- ekhem, tylko nasza ósemka i jakieś odludzie. Może góry?
— A wokół szaleni psychopaci i potwory zjadające ludzi.
— Daj spokój! Będzie fajnie, życie to nie gra wideo. A jak nie góry to może jakieś domki nad jeziorem czy coś — podsuwa kolejny pomysł, a ja wzruszam ramionami. To wydaje mi się po prostu niewłaściwe. My bawiący się przednio w górskiej chatce, podczas gdy Julek wykasłuje kolejne mililitry krwi w szpitalnym łóżku. Po prostu...nie.
— Domki nad jeziorem? To ja zamawiam trójkę z wami, będzie przynajmniej można pooglądać sobie to i owo na żywo — oboje z Elizą wydajemy z siebie zaskakująco wysokie dźwięki, gdy znikąd pojawia się... Zresztą, czy ja muszę jeszcze mówić kto ciągle wyrasta spod ziemi?
— O, patrzcie, przyszedł pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy i dziecięcych uśmiechów — mamroczę niepocieszony, podczas gdy Chopin wraz z Lafem szczerzą się jak głupi. — Żeby nie było Laf, to do Fryderyka, a nie do ciebie.
— No raczej! — śmieje się Francuz, zaliczając uderzenie w plecy od pianisty. — Zdziwiłem się tylko mon ami, że siedzisz tu z notre papillon, zamiast pomagać Thomasowi w rozkręcaniu biznesu.
— Zaraz, jakiego znowu biznesu?
— Dołączam się do pytania — mówi Eliza, wyglądając na z lekka zaniepokojoną.
— To ty nic nie słyszałeś? Ja nie mogę! — Chopin wypala głośno, uderzając się po kolanach. — O stary, będziesz miał niezłe zdziwko.
— Jeśli chodzi o ten filmik, to wszystko wiem, Kazimierz Pułaski wystarczająco objaśnił mi temat.
— Pft, mon ami, filmik to dopiero początek! — Laf szczerzy się jeszcze szerzej. — Zostaliście prawdziwymi gwiazdami internetu.
— Zaraz, że ja i Thomas? Gwiazdami? — czuję, że coś przewraca mi się w żołądku.
— Oui, ty i Thomas!
— Wow, Tadek, gratulacje! To chyba dobrze, prawda? — Eliza pyta z uśmiechem, a ja nie jestem do końca przekonany, czy to tak zupełnie dobrze.
— O co chodzi z tym całym biznesem?
— Zdjęcia z fanami, zdjęcia do gazety. Trzeba dbać o image.
— Gazety?!
— No dobra, gazety nie — poprawia się Chopin. — Ale jeśli Thomas dalej będzie brylował w świecie internetu, to T. Sanders wypadnie z gry i zostanie... T. Jefferson. Do cholery, czemu same Thomasy! Znalazłby się jakiś Fryderyk w świecie mediów!
— Mogę ci załatwić dobrą posadę, jeśli chcesz. W końcu teraz jestem celebrytą — żartuję ponuro, ale Chopin spogląda na mnie śmiertelnie poważnie.
— Naprawdę?
— Och, tak, jasne! I wiesz co jeszcze? Zrobię odlew swojej twarzy, żebyś mógł go nosić i podszywać się pode mnie. Wtedy będą cię wpuszczać na te wszystkie imprezy dla VIPów i inne tere fere — Czy na serio tylko Eliza jest w stanie wyczuć, kiedy mój ton głosu wręcz ocieka sarkazmem a kiedy nie?
— Geniusz — mówi Laf, klepiąc szybko Fryderyka po ramieniu. — Chodź mon ami, musimy jeszcze o to samo zapytać Thomasa.
— O boże, o ja pierdziele, to się uda!
Odbiegają, wołając jeszcze krótkie "cześć i dzięki!" po czym znikają gdzieś za rogiem. Wzdycham ciężko, opierając podbródek na dłoni. Moje myśli wirują jak tornado.
— To... Za ile taki bilet w góry?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro