Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

07| My młodzi, my głupi

Ten który wie najwięcej, wie jak mało wie.

Thomas Jefferson

DOBRZE, że nie podwędziłem od Chopina więcej tego popcornu, bo teraz to bym chyba zwymiotował.

— Chwila, czy to był Alex? — pytam w biegu Elizę, która niemalże wpada na jakiegoś grubego gościa w hawajskiej koszuli, ale odciągam ją w porę na bok. — Spokojnie, nie chcemy zginąć w wesołym miasteczku. To słabo wyglądałoby na nagrobku.

Dziewczyna uśmiecha się lekko, ale po chwili znów marszczy brwi. Oboje szukamy wzrokiem Alexandra.

— Czemu tego idioty nie można zostawić chociaż na chwilę samego? Dopiero wczoraj prawie się pozabijali na tej polance! Jak wybitnym trzeba być, żeby nawet w parku rozrywki natknąć się na wrogą sobie osobę?

— Nie trzeba być wybitnym, trzeba być Alexandrem Hamiltonem. 

— W sumie — Eliza zagarnia kosmyk włosów za ucho — masz rację.

Gdzieś w oddali mignął mi Chopin ze swoim aparatem, którego teraz będzie pewnie traktował jak Świętego Graala z powodu zdjęć zapisanych na karcie pamięci. Uśmiecham się do siebie pod nosem. Bardzo chętnie będę przeglądać sobie ten jego nowy album. Ale to nie czas na takie myśli. Ściskam mocniej dłoń Elizy.

— Te krzyki chyba dobiegały stamtąd. Ciągnie mnie w kierunku domu z krzywymi zwierciadłami, a raczej jak się okazuje budki z lodami, która stała za nim.

Wychylamy się zza rogu, obserwując sytuację z bezpiecznej odległości. Nie popełnię znowu tego samego błędu, nie zamierzam wskakiwać między obie strony konfliktu. I to dosłownie.

— Aww, nie denerwuj się tak karzełku! Przecież my tylko chcieliśmy kulturalnie zagadać!

Nie znam tego głosu, ale już mi się nie podoba. Chociaż muszę przyznać, brytyjski akcent jest cudowny i zawsze lubiłem go słuchać. Ten tutaj jednak powoduje, że po moim karku przebiega nieprzyjemny dreszcz.

— Karzełku?! Wypraszam sobie! — Alex brzmi na nieźle wkurzonego, chociaż u niego taki ton głosu to raczej normalka. — Jeszcze jedno słowo Howe, a przekrzywię ci tę buźkę, chociaż w sumie to nie wiem czy może być jeszcze bardziej krzywa...

Howe. Chyba już gdzieś słyszałem to nazwisko, nie mogę sobie tylko przypomnieć gdzie. Jednak wydaje mi się, że nie powinno kojarzyć mi się z niczym dobrym. Patrzę więc na Elizę szukając odpowiedzi. Jej zmartwiony wyraz twarzy tylko potwierdza moje obawy.

— Nie szukamy phroblemów Will — słyszę głos Lafa. Brzmi dużo spokojniej od Hamiltona, ale z pewnością nie jest w pełni opanowany. Chyba znaleźli kogoś, kto nie jest tylko i wyłącznie wrogiem Alexa.

— Może nie szukaliście problemów, ale za to problemy znalazły was — z pewnością nie podoba mi się wredna nuta w tonie głosu nieznajomego Brytyjczyka. Dostrzegam za nim jeszcze dwie sylwetki. Wszyscy noszą skórzane czerwone kurtki. Z jakiegoś gangu się urwali czy jak?

— Słuchajcie, przyszliśmy tu z przyjaciółmi się rozerwać. Chętnie bym sobie z wami jeszcze pogawędził, ale boję się, że dłuższe przebywanie w waszym towarzystwie pomniejsza mi mózg. Także jeśli łaska, spadajcie stąd — Alexander mówi buńczucznie co chyba nie podoba się angielskiemu towarzystwu. Coś się zaraz stanie, czuję to w kościach. Ostatnie dni można naprawdę zatytułować "seria niefortunnych zdarzeń". Pytaniem jest tylko czemu to akurat ja mam być tym, który ratuje wszystkim tyłek podczas tych niefortunnych zdarzeń. Czy też raczej tym, który ratuje tyłek Alexandrowi.

Mrugam w stronę Elizy na znak, że to chyba najlepszy czas wkroczyć do akcji, ale tym razem ostrożniej niż na polanie. Ona odpowiada mi tym samym gestem. Wychodzimy zza budki z lodami, która swoją drogą jest zamknięta, a szkoda, bo takim truskawkowym albo waniliowym lodem to bym teraz nie pogardził.

— Hola hola koledzy — mówię z najbardziej wyluzowanym tonem na jaki mnie stać, chociaż w środku dosłownie umieram z nerwów. — Ale po co się tak spinać, bez nerwów!

Howe patrzy na mnie spod uniesionej brwi, po czym wyszczerza się w uśmiechu, dwaj pozostali koledzy robią to samo. Jego wzrok skacze między mną i Elizą, a Alexandrem i Lafem. Przy okazji zauważam, że obok Francuza nie widać nigdzie Adrienne.

— Widzę, że znalazłeś sobie nowego kolegę. Wow. Naprawdę nie wiem jak on mieści się obok ciebie przy twoim ego... Pewnie jest tak samo ułomny jak reszta ludzi spędzających z tobą czas. — Jeden z przyjaciół Howe'a, czarujący blondyn, wwierca we mnie swoje spojrzenie. Mam ochotę pokazać mu język, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili.

— Po prostu każdy pójdzie teraz w swoim kierunku, zapomnimy o całym tym wpadnięciu na siebie i dalej będziemy rozkoszować się dniem, w porządku? — Eliza mówi nieśmiało niemal chowając się za moimi plecami, a mi się robi jej autentycznie żal. Ona jest zbyt dobra na ten świat i nawet tego nie widzi.

— Bardzo panienka mądra, Elizabeth Schuyler, ale widzisz, pewni ludzie muszą dostawać czasem nauczkę. Inaczej wciąż będą się plugawie panoszyć tam gdzie nie jest ich miejsce — trzeci z mężczyzn w czerwonych kurtkach mówi grzecznie do Elizy. — A na moje oko, powinnaś zmienić sobie towarzystwo bo wychodzi to jedynie na twoją niekorzyść. Chyba, że twoja inteligencja spadła do ich poziomu.

— Masz coś do niej? — warczę ostrzegawczo w jego stronę i prawie do niego podchodzę z zamiarem wymierzenia mu sprawiedliwości, ale Laf łapię mnie za ramię w połowie drogi i mówi po cichu, że nie warto. Po spojrzeniu Alexandra jednak stwierdzam, że on śmiało pozwoliłby podejść do mężczyzny i przywalić mu w te jego idealne brytyjskie zęby.

— Wyluzuj Rusku, sam mówiłeś wcześniej, że mamy się nie spinać.

— Polaku, jak coś.

— Rusek, Polaczek, jedno i to samo. — Howe wzrusza ramionami, a ja zaciskam pięść. Koleś właśnie w jednym zdaniu obraził dwa narody. 

— Dobra, zawijajcie się stąd. Mam was już naprawdę dosyć. — Alexander krzyżuje ręce na piersi, na co czarujący blondynek cmoka z dezaprobatą.

— Nie tak szybko. Najpierw wyjaśnimy sobie parę spraw-

— Sehrio Clinton, chcesz się napiehrdalać w wesołym miasteczku? — Lafayette mówi z nutką niedowierzania w głosie. — Mamy za sobą naphrawdę thrudne dni. Z chęcią bym wam dokopał, ale tu dookoła chodzą ludzie, w głównej mierze dzieci. Poza tym, nas jest cztehrech a was trzech.

— A ja to co? Myślisz, że nie umiem się bić?!  — Eliza krzyczy nagle oburzona, co powoduje pojawienie się pobłażliwego uśmiechu na ustach Lafayette.

— To nic osobistego, mon cher. Phróbuję tylko wytłumaczyć temu idiocie, że to nie jest czas i miejsce na dziecinne sprzeczki.

— Nie jest czas i miejsce na dziecinne sprzeczki? To bardzo zabawnie brzmi w ustach kogoś, kto trzyma się z Hamiltonem.

— Ale w czymś mają rację. Strasznie dużo tu ludzi. — Howe kręci głową. — No nic. Będziemy w kontakcie.

— Oby nie... — Alexander krzywi się, patrząc jak trójka Brytyjczyków odchodzi. Znikają gdzieś w tłumie ludzi.

— Jezus Maria, co za buce! — Zdenerwowany kopię kamień, odtrącając dłoń Elizy, która chciała mi ją położyć na ramieniu. Dopiero po chwili dociera do mnie co zrobiłem i przełykam ślinę chcąc ja przeprosić, ale ta odwraca się do mnie plecami. Trochę zepsułem.

— Ta, przyjemniaczki. — Hamilton wsadza ręce do kieszeni spodni — To byli właśnie William Howe, John Burgoyne i Henry Clinton. Powiedzmy, że za sobą nie przepadamy. Tak delikatnie mówiąc. Jefferson to przy nich pryszcz, go się przynajmniej przyjemnie wkurza.

— Czy oni przypadkiem nie należą do jakiegoś gangu, czy coś?

— Tak, do gangu motocyklowego. Czerwonych Kurtek.

Prycham pod nosem. No nie powiem, bardzo oryginalna nazwa. Przypominam sobie o czymś nagle i odwracam się w stronę Lafa.

— Hej, a gdzie się podziała Adrienne?

— Och, poszła gdzieś ze Skhłodowską, chyba na jakąś kolejkę góhrską — Lafayette uśmiecha się do siebie triumfalnie, kiedy udaje mu się chociaż po części poprawnie wymówić nazwisko Maryśki.

Kiwam głową, następnie zerkam w stronę Elizy. Stoi z boku patrząc na mnie z wyrzutem. Serce mi się ściska od tego widoku, więc podchodzę do niej i mimo jej protestów mocno ją przytulam.

— Nie gniewaj się Betsey, nie chciałem. Po prostu byłem zdenerwowany na tych dupków. Wciąż jestem.

Widzę, jak rysy jej twarzy łagodnieją.

— W porządku Tadek. Nie gniewam się.

— O matko, przestańcie! Zaraz się porzygam... — Alexander wykonuje udawany odruch wymiotny, a Lafayette klaszcze w dłonie najwidoczniej zadowolony w jakim kierunku zmierza moja i Elizy relacja.

Nagle ni stąd ni zowąd z domu zza domu z krzywymi zwierciadłami wybiegają Słowacki i Mickiewicz, obaj nieźle wkurzeni. Mogę się założyć o okrągłego tysiaka, że znam powód ich złości.

— Widział z was ktoś tego niedorobionego skurwiela? — Słowacki cedzi dokładnie każde słowo przez zęby, a jego ręka niespokojnie się trzęsie.

— Hę? Kogo?

— Miał na myśli Chopina. Widzieliście go? Mamy parę kości do złamania i kilka zdjęć do skasowania.

— Kilkaset zdjęć jak już. — Trzepię się dłonią w usta, ale słowa już zdążyły je opuścić.

— Co proszę?

— Ach, nic takiego...

— Cholera jasna, trzymaj mnie Julek bo nie wytrzymam! — Adam w złości szarpie swoje włosy i odruchowo łapie Juliusza za rękę. Ten lekko się rumieni i patrzy na nas niepewnie, ale my rzucamy mu spojrzenia wyraźnie mówiące "spokojnie, my to nie Chopin".

— Wydaje mi się, że ostatnio widziałam go obok łazienek — oznajmia im nieśmiało Eliza, a ja dyskretnie rzucam jej pełne wyrzutu spojrzenie. To nie po tej stronie gry stoimy, musimy kryć Fryderyka. A przynajmniej ja wyznaczyłem sobie taki cel, bo po prostu muszę dorwać te fotografie.

— Dzięki Betsey, jesteś wielka! — Mickiewicz krzyczy jeszcze do dziewczyny, po czym on i Słowacki znikają tak szybko jak się pojawili. Widzę jak Hamilton kręci głową.

— Co to niby miało być za zdradzanie swoich? Nie chcesz zobaczyć tych zdjęć?

— Właśnie, podbijam!

— Jesteście naprawdę okropni...Tadek, a gdyby Fryderyk latał za nami z tym aparatem? Też byłoby ci tak do śmiechu? — patrzy na mnie z ręką opartą na biodrze, a ja tylko wzruszam ramionami.

— Czy ja wiem...

— Nie, nie byłoby. Maryśka miała rację, jesteście wszyscy bandą przerośniętych dzieciaków!

— Pff, szybka jesteś. — Eliza posyła Alexandrowi mordercze spojrzenie, więc tamten speszony wbija wzrok w czubki swoich butów.

— Słuchajcie ludzie — prawie dostaję zawału słysząc głos Thomasa nad swoim uchem. — Nie żeby coś, ale widziałem nieźle wpienionego Howe'a i spółkę. Wydaje mi się, że nie chcielibyśmy na nich przypadkiem wpaść.

— Cóż, przyszedłeś trochę za późno. Już zaliczyliśmy z nimi spotkanie — Hamilton mówi do niego z kwaśnym uśmiechem.

— I co?

— Oczywiście porobiliśmy sobie głupie fotki z podpisami "najlepsi przyjaciele na zawsze", poplotkowaliśmy o najnowszym kolorze lakieru do paznokci i popletliśmy warkoczyki — Alex uśmiecha się do Jeffersona sztucznie, a widząc jego lekkie skołowanie, wywraca oczami. — Idioto, po prostu rozprawiliśmy się z nimi jak należy! Chcieli się nawalać w parku rozrywki, ale nawet Howe nie jest takim czubkiem i ostatecznie odpuścili. Poza tym — miało być przynajmniej osiemset metrów odległości! Jeszcze się od ciebie zarażę debilizmus maximus... — Hamilton z odrazą cofa się o kilka kroków, a Thomas wzdycha ciężko z rezygnacją.

— Widzicie? I właśnie dlatego byłem za przypadkowym zrzuceniem go z diabelskiego młyna.

Śmieję się lekko do siebie. Patrzę raz na Alexandra, raz na Thomasa. Nie wiem czemu, ale pewna bardzo dziwna myśl przelatuje mi przez mózg.

— Gdzie byłeś? — Odwracam się do Jeffersona który patrzy na mnie zdezorientowany więc postanawiam sprostować. — Mam na myśli, skoro ja byłem z Elizą, Adam był z Julkiem, Chopin latał za nimi z aparatem, Skłodowska była z Lafem i Adrienne i Alexem, to gdzie byłeś ty?

— Alex nie był z nami.

— Proszę? — W moich oczach pojawiają się małe iskierki, kiedy słyszę Lafa.

— Na Alexandra wphadłem dopiero przed chwilą. Byłem sam z Adrienne i Mahrysią, potem dziewczyny poszły gdzieś same.

— Ach tak? A gdzie ty byłeś?

Spoglądam na Alexa i wydaje mi się, że przez chwilę, ale tylko przez minimalny ułamek sekundy, widzę jak ten patrzy porozumiewawczo w kierunku Thomasa. Ale ten pomysł wydaje mi się tak niedorzeczny, że czym prędzej pozbywam się go z głowy.

— Raz tu, a raz tam...a co się tak interesujesz Kosztuke?

— Właśnie pierogi, każdy ma swoje prywatne życie — czuję się atakowany zarówno ze strony Jeffersona jak i Hamiltona. Coś mi tu bardzo nie gra.

— Każdy ma swoje prywatne życie, więc wydaje mi się, że moglibyście okazać też trochę szacunku Mickiewiczowi i Słowackiemu — Eliza próbuje dotrzeć do nas po raz kolejny.

Wszyscy poza nią się śmiejemy. Biedna nie wie, że niektórych się po prostu nie da zmienić.

*****

Po wczorajszym dniu spędzonym w wesołym miasteczku budzę się z bolącą głową i dosłownie rzucam budzikiem o ścianę, a następnie nakrywam się kołdrą. Tylko po to, żeby po pięciu sekundach uświadomić sobie że jest poniedziałek, a ja za niecałą godzinę mam wykłady.

— Czemu mnie to spotyka? — jęczę, żaląc się własnej kanapce z serem, która jest strasznie sucha bo nawet nie mam żadnego masła, jakbym chciał na nią nałożyć. Wykonuję parę ruchów szczotką aby chociaż o odrobinę doprowadzić włosy do ładu chociaż niewiele to daje. Wychodząc z pokoju chwytam jeszcze portfel żeby mieć czymkolwiek zapłacić za życiodajną kawę, bez której za kilka godzin niechybnie skończyłbym jako zimny trup.

Wybiegam z akademika, starając się zmusić własne nogi do posłuszeństwa. Gdybym się teraz wywalił, naprawdę bym się na nie zdenerwował.

— Cholera jasna! Przepraszam! — syczę, kiedy moja twarz spotyka się z plecami jakiejś osoby.

— Spokojnie Tadeusz. — Skłodowska uśmiecha się półgębkiem, podając mi dłoń. — Ja wiem, że wypady z nami to mocny towar, ale staraj się zachować pozory trzeźwości.

— Tsa, łatwo powiedzieć. — Otrzepuję ubrania, sprawdzając godzinę na telefonie. W sumie nie jest tak źle, nawet zdążę na historię Ameryki. Washington będzie zaskoczony.

— Hej, a tak fizycznie to wszystko w porządku?

— Poza bolącym łbem? Chyba jakoś żyję.  A co?

— Nic, Chopin się nażarł waty cukrowej i teraz się pochorował. Napisał do mnie przed chwilą, że dzisiaj ma chorobowe i za nic nie rusza się z łóżka — staram się sam do siebie nie uśmiechnąć, ale to okazuje się nie być takie łatwe. — Powiedziałam mu, że ma za swoje i że nie było trzeba tyle wpierdalać.

— Ha, pewnie masz rację. I tak prędzej czy później złożę mu wizytę. Te wszystkie zdjęcia Słowackiego i Mickiewicza same się nie obejrzą! — Pstrykam palcami, na co Marysia tylko robi minę tracenia kolejnego stopnia wiary w ludzkość. — Dobra ja spadam, bo mam szansę bycia niespóźnionym na wykład z Washingtonem, a to byłby dla mnie wielki sukces. No i muszę jeszcze sobie kupić kawę, inaczej zaraz kopnę w kalendarz.

— Spoko. Tylko się nie przewróć, bo jeszcze uderzysz głową o beton i będzie trzeba przychodzić na pogrzeb, a mi się naprawdę nie chce.

Macham jej na pożegnanie i odbiegam w stronę uczelni, robiąc minutową przerwę przy automacie z ciepłymi napojami.

— Pralki jeszcze nie ma? — pytam szybko Horatio Gatesa, chłopaka który siedzi obok mnie na wykładach. Ten kręci głową, więc w środku zaczynam tańczyć i odpalam fajerwerki, ale na zewnątrz moja twarz pozostaje bez wyrazu.

Kładę notatki i książkę na ławce. Nie wiem czy już wam o tym mówiłem, ale od podstawówki mam nawyk bazgrania długopisem przypadkowych obrazków na czystym papierze. Nie inaczej jest teraz. Po chwili kartka w moim notatniku zapełnia się rysunkami pierogów i truskawek. Hm, teraz mam ochotę na pierogi z truskawkami. Cholera.

— Andrew! — Podnoszę gwałtownie głowę na dźwięk amerykańskiego odpowiednika swojego pierwszego imienia. — Cóż za przyjemna niespodzianka widzieć cię niespóźnionego na moich zajęciach!

Słyszę cichą falę śmiechów, więc spalam buraka, ale mimo to postanawiam przywołać na usta szeroki uśmiech. Nie pozwolę aby się ze mnie nabijali, przechodziłem to już w szkole średniej. Serio, po ludziach w wieku dwudziestu i dwudziestu kilku lat spodziewa się, że będą chociaż próbowali zachowywać się na swój wiek. Uwierzcie mi, o ile nie wszyscy tacy są to znaczna większość wcale nie trzyma się tej reguły.

— Widzi pan profesorze, jestem bardzo ambitnym człowiekiem. Jeśli stawiam sobie za cel obudzenia się razem z moim budzikiem to tak właśnie będzie — mówię to ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy, co sprawia, że śmieje się jeszcze paru studentów. Washington uśmiecha się dobrotliwie, ale już za chwilę jest sobą, czyli poważnym wykładowcą z nieodłącznym nawykiem żywego gestykulowania podczas swoich wypowiedzi.

— Mam nadzieję, że wszyscy przeczytaliście Bunt Shaysa Davida Szatmary'ego od deski do deski, bo z chęcią posłucham co macie mi na ten temat do powiedzenia. I nie Pułaski, nawet nie myśl o ściągach na linijce. To mogło działać w liceum, ale na pewno nie na moich zajęciach.

Czekajcie, lektura? Ach. No tak. To kolejna z tych rzeczy o których być może mogłem zapomnieć.

— No, to kto chętny do podzielenia się wrażeniami? Naprawdę nikt? Może pan, panie Gates?

Dyskretnie wkładam do uszu słuchawki i wpisuję błyskawicznie na telefonie Shays's Rebellion explained in 3 minutes modląc się, aby Pralka mnie nie przyłapał. Horatio z pewnością zauważył co zrobiłem, ale postanowił okazać się dobrym kolegą i wstał jakby nigdy nic objaśniając profesorowi co się w tym temacie dowiedział.

No dalej internecie, nie rób mi tego. Tylko trzy minuty. Nie zacinaj się teraz, nie pozwalam ci!

— ...i jak wszyscy wiemy ostateczną datą przegranej był drugi lutego tysiąc siedemset osiemdziesiątego siódmego roku, gdzie siły rządowe rozbiły grupę powstańców. Wszystko stało się pod Persham, po wydarzeniu zredukowano koszty sądowe oraz zrezygnowano z nakładania kolejnych pośrednich podatków. Sam Szatmary określa wydarzenie jako niewielką rebelię, która nie wniosła zbyt wiele, ale pokazała, że ludzie potrafią krzyczeć i także chłopi mają swój głos.

— Petersham. Ale tak, całkiem dobrze. Dziękujemy ci Horatio, możesz usiąść. Kosztusko?

Przełykam ślinę.

— T-tak profesorze?

— Chciałbyś może dodać coś od siebie na ten temat?

— No więc, ahem... — Niby od niechcenia poprawiam sobie włosy, a tak naprawdę wyjmuję słuchawki z uszu. — Tak.

— A więc tak.

— No tak.

Na sali zapada niezręczna cisza. Szukam jakiejkolwiek pomocy w studentach siedzących dookoła, ale im chyba podoba się sytuacja w jakiej się znalazłem i niecierpliwie czekają na dalszy rozwój wydarzeń.

— No więc tak, zacznijmy od tego — Klepię się nerwowo po kolanie — Bunt Shaysa to jest książka...książka, którą z pewnością przeczytałem. Tak, pamiętam. Czytałem ją, otwierałem na pierwszej stronie i zabierałem się za przeczytanie pierwszego zdania, kiedy nagle...

I w tym momencie otworzyły się drzwi od sali wykładowej. Nie wierzę w to, przecież ja nie mogę mieć takiego szczęścia! Jestem urodzonym przegrywem, czemu mam takie szczęście? Znaczy wiecie, nie żebym narzekał, czy coś tam.

— O co chodzi Jean? Nie wiem czy widzisz, ale jestem właśnie w trakcie zajęć... — Washington mówi spokojnie w stronę profesora Rochambeau, który wpadł do sali cały zdyszany i wyglądał jakby miał nam zaraz obwieścić, że nadeszła apokalipsa zombie i mamy ratować się kto może.

— George, Abraham chcę z tobą pomówić. To ważne.

— Naprawdę nalegam, gdyby to mogło zaczekać-

— Właśnie trwa bójka pod herbaciarnią "Boston" a inicjatywa wyszła od twoich uczniów i uczniów Fredericka. I jeśli ktoś ich nie powstrzyma, to bardzo źle to się skończy. Pragnę ci przypomnieć, że pan Lafayette i pan Hamilton mają już upomnienia od dyrektora i grozi im wydalenie.

Washington przetwarza wiadomość w mózgu kilka razy po czym załamany przystawia dłoń do skroni.

— Głupi młodzi ludzie, myślą że wiedzą najlepiej, a tak naprawdę nie wiedzą nic...












Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro