XII.
Rozpalenie małego ogniska zajęło mu wieczność. Pozbierane z ziemi drewienka przesiąkły wilgocią i nie chciały żarzyć się mimo usilnych prób i pocieranych do utraty sił krzesiw. Widząc pierwsze iskry, Jungkook miał ochotę wznieść gałązkę ku górze i podziękować za ogień opatrzności. Wtedy przychodziło opamiętanie - przecież to tylko ogień, a on nadal był sam w środku lasu. Ta odrobina ciepła nie zda mu się na wiele, jeśli nie znajdzie czegoś do jedzenia.
Po wyjściu z rezydencji braci zaczynała wracać do niego okrutna prawda, rzeczywistość i czas. Zupełnie zatracił się w tym, jak czuł się razem z braćmi, zwłaszcza z Seokjinem, a wraz z zatraceniem przychodziła słabość. Czuł się zagubiony, jakby pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji, a to przecież nieprawda. Całe życie spędził sam, poniżany i odrzucony przez pobratymców i rodzinę. Obcy wypełniali pustkę dopóki był im przydatny, bo zawsze znajdował przyczółek przywiązania do nowych żywicieli. Zdawało mu się, że podarowanie jedzenia za ciężką pracę i miłego słowa pochwały to szczyt dobra, jaki może uzyskać od ludzi.
Nie brakowało mu niczego więcej. Nie marzył o niczym więcej.
To wszystko do czasu spotkania sześciu braci. Jedzenie i miłe słowo przestało wystarczać. Oczekiwał od nich czegoś więcej, przyzwyczajał się do bezczynności i słabości, a przecież był tylko sobą. Jungkookiem z zapomnianej przez świat wioski, która skazała go na banicję za prawdę rzuconą w twarz tym, którzy prawdy nie przyjmowali do świadomości swojej, ani nie dzielili się nią z innymi. Nie miał prawa wymagać niczego, a jednak to robił.
Pragnął by zatrzymali go przy sobie. Zapatrzony w ledwo żyjący płomyk ognia, podkulił nogi i łapał się na tym, że zrobiłby wszystko, aby powrócić do domu braci i być im potrzebnym.
Tylko Yeontan dawał mu przepustkę pod drzwi ich rezydencji, a może nawet do serca Seokjina. Jego największa zagwozdka, jego słabość.
Być z nimi, być bez nich, być z Seokjinem...
Być.
Ogień dawał nikłe ciepło. Teraz gorące niczym żar dla jego bezsilnego ciała.
- Podskocz - nakazał głos młodego mężczyzny. Bardzo spokojnie, ale pewnie - podskocz, Mon.
Biała fretka obwąchała palec wskazujący, który miał obudzić w niej jakiś respekt i posłuszeństwo. To ciekawe zjawisko zaobserwował w czasie tresowania tygrysa. Potężna bestia nie reagowała na słowa, ograniczona swoim zwierzęcym brakiem pomyślunku, ale widząc palec - ten jeden gest, turlała się jak mały kotek, proszący o rzucenie kłębka wełny.
Na Mona nie działał tak jak powinien. Chłopiec spojrzał na swój palec, jakby zastanawiał się co z nim nie tak. Słowa i gesty nie działały.
- Podskocz! - krzyknął na białe zawiniątko o śliskim futerku i oczach czarnych jak dwa węgielki wrzucone w zmarznięty, śnieżny puch. Fretka pokręciła się nerwowo na specjalnie przygotowanym dla niej kwadratowym podeście. Nie dało się jednak nazwać tego podskokiem, nawet nieumyślnym - dlaczego jesteś taki uparty? - zapytał zwierzaka podłamany kolejnym niepowodzeniem. Futrzak nie odpowiedział, na dodatek pokazując swoje zniecierpliwienie cichymi piskami. Kręcił się na podeście i wychylał łepek poza jego krawędź. Szukał odpowiedniej sposobności i pozycji, żeby zwinnie zeskoczyć i uciec pod nakrytą kolorowym materiałem kanapę. Składował tam wszystkie rzucane mu przekąski i swoje skarby, w tym kolorowe kamyki, patyki i kawałki sznurka - prawdziwe bogactwa.
- Wracaj tu, Mon. Jeszcze nie skończyliśmy - zawołał za zwierzątkiem. Ze zrezygnowaniem spojrzał na kanapę, pod którą się ukrył. Nie miał nawet ochoty schylać się pod nią i brudzić jeszcze bardziej jasnych spodni, ubranych specjalnie na dzisiejszą próbę występu. Mon miał pokazać na niej sztuczki nauczone w tym tygodniu - głównie turlanie i podskok. Problem w tym, że żadnych nowych sztuczek nie było, a Mon to, jak się okazało, okropnie uparta fretka i współpracę miała za nic.
Przez nią będzie musiał prosić o przeniesienie swojego występu na kolejny tydzień, a tak bardzo chciał zrobić to na swoje dziewiąte urodziny. Przeklęta fretka.
Uderzył dłonią w twardy materac. Miał nadzieję, że ten mały skubaniec przynajmniej się przestraszył.
- Namjoon, chodź już - w drzwiach ich wysłużonej kanciapy pojawił się na moment Paulo i przywołał go do siebie.
- Z Monem?! - krzyknął za przyjacielem.
- Na razie sam!
Kiedy wstawał z kucki zauważył czarny nosek obwąchujący teren. Uśmiechnął się. Jego fretka wiedziała, kiedy teren robi się bezpieczny, zaraz zacznie znosić do skrytki kolejne drobiazgi. ostawił go w nadziei, że Mon przemyśli swoje uparte zachowanie, o ile Mon w ogóle może myśleć. Z pewnością potrafi czuć, jak każda żywa istota.
Chłopiec zeskoczył ze wszystkich schodków na raz, spadając na dwie stopy, tak mocno, że dwa chude kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała. Stabilnie i pewnie czując grunt pod nogami, pognał ile sił między zamkniętymi już powozami. Wszyscy pewnie zebrali się już w namiocie, a on wpadnie jako ostatni. Nawet Paulo pobiegł przed nim, a to on szczycił się wiecznym spóźnialstwem. Minął przyczepę pani Usso, w powietrzu unosił się zapach mydlin po dzisiejszym praniu, a sznury przeciążały sprane prześcieradła. Od razu można było poznać, które z mijanych powozów zamieszkiwały kobiety, które mężczyźni, a które rodziny. Z tych rodzinnych zawsze dobiegało najwięcej dźwięków wszelakiej maści. Od takich, których Namjoon nasłuchiwał z zainteresowaniem i wypiekami na policzkach, jak rozmowy o odbytej podróży, albo te z kategorii nie do wytrzymania, na przykład piski i krzyki dzieci, albo czynności poprzedzające przyjście na świat dzieci. Sam nie wiedział, których nienawidzi bardziej.
U kobiet maleńkie okienka zdobiły zadbane kwiatki, zwykle pelargonie, a powozów mężczyzn nie zdobiło nic, nawet względny porządek. Co najwyżej puste gąsiory, które Namjoon czasem zbierał. Nie wiadomo co się przyda w budowaniu toru przeszkód dla Mona. Wydeptane ścieżki między powozami tworzyły labirynt, którego mapę Namjoon potrafiłby stworzyć i z pamięci. Biegł szybko, łapiąc tyle powietrza, że aż zaczęło szczypać go w piersi.
Jeszcze tylko kilka kroków i dopadł do kotary zasłaniającej wejście do dużego namiotu. W środku powietrze stanęło i zrobiło się odrobinę stęchłe od przestarzałego materiału z kotar i ścianek namiotu. Ławki po lewej stronie od przestronnego, okrągłego wybiegu świeciły pustką. Wszyscy zebrali się po prawo i przy wejściu od strony artystów. Właśnie swoją partię kończył zespół dwóch siłaczy. Podobno przybyli z kraju, gdzie je się małe gorzkie kulki jak świeże maliny, a drzemka za dnia to obowiązek każdego porządnego człeka. Często widział ich jak śpią na swoich hamakach w pełnym słońcu. Czasami razem z Paulo podcinali im sznury hamaków i uciekali, zanim któryś z nich zorientował się, kto właśnie posłał ich na twardą ziemię. Obaj łysi, tędzy i silni jak byki. Wykonali swoje końcowe pozy i zeszli z areny, w uszach słysząc wiwaty nieistniejącej publiczności.
- Teraz wy.
Widział jak ojciec wskazuje na pięć zgrabnych kobiet, ubranych tak samo w obcisłe, pobłyskujące w świetle ognia stroje, z włosami upiętymi wysoko i mocno. Żeby tylko żaden włosek nie wydostał się na czoło i łaskotał po twarzy. O katastrofalne skutki łatwo przy takim niedopatrzeniu. Wszystko musiało działać sprawnie, szybko i gładko. Właśnie dlatego ćwiczyli układy całymi dniami, by każdego wieczora przeprowadzać poważne próby, łączące wszystkie wybrane do programu występy.
Kobiety wybiegły gibkimi podskokami na środek areny i od razu rozpoczęły skomplikowany układ gimnastyczny. Chłopiec średnio zainteresowany tym co dzieje się na wybiegu, przepchnął się między czekającymi na swoją kolej artystami i stanął u boku ojca. Ten wpatrzony w światła sceny, z początku nie zwrócił na Namjoona uwagi.
- Nauczyłeś fretkę sztuczek? - zapytał, a jego oczy wpatrzone w rozgrywający się układ póz i skoków wydawały się nie poruszać.
- Trochę. To znaczy, nauczył się siadać. Ale nie chce się turlać i skakać już próbowałem wszystkiego - przygryzł wargę . Nie bardzo wiedział, jak ma się wytłumaczyć. Mon w ogóle nie chciał z nim współpracować, ani poddać się jego woli - Na następne przedstawienie już będzie to umiał. Na pewno.
- Stop. Myunga zmieniła akrobację. Nie zauważyłyście? - podniósł głos mężczyzna, a ramiona Namjoona podskoczyły delikatnie w górę.
- Tylko jeden ruch, możemy minąć ten skok - odezwała się jedna z artystek. Wszystkie zatrzymały przebieg próby i wpatrzone w stronę trybun stanęły za plecami Myug, która nie wiedziała gdzie podziać spojrzenie.
- Układ był dopracowany od początku do końca. Nie pozwoliłem go zmieniać.
- Tak, tylko - wtrąciła się Myung - ostatnio miałam lekką kontuzję barku, chyba był wybity. Ból przechodzi, ale boję się, że mogę nie złapać Sonyun. Gdybym ją upuściła straty byłyby jeszcze większe - spojrzała na siostrę, zamiast na ojca.
- Bark? - zapytał mężczyzna, podchodząc do kobiet. Pierwsza z brzegu spuściła oczy na dłonie. Namjoon widział jej bardzo długie, czarne rzęsy. Poruszały się szybko razem z powieką - który? - zapytał ojciec, a dziewczyna położyła dłoń na lewym ramieniu. Podobnie jak koleżanka zagubiła oczy gdzieś w dole.
Namjoon czekał aż ojciec skończy rozmawiać z artystką. Miał mu przecież do przekazania ważne rzeczy o Monie i ich treningu. Sporo jeszcze im brakowało, ale każdego dnia byli o krok bliżej do sukcesu. Na samym początku zwierzak nie chciał nawet podejść, przerażony chował się w swoim pudełku i wystawiał nosek tylko w nocy, kiedy Namjoon udawał, że śpi. Teraz podchodził do niego ufnie i chętnie. Tylko te sztuczki. Turlanie było najtrudniejsze. Próbował zwabiać go na jedzenie, sznurek, kolorowe kulki, dzisiaj nawet krzyknął. Pierwszy raz podniósł na niego głos, ale czuł już taką bezsilność. Trochę tego teraz żałował.
- Widział to medyk? - skupił się na słowach ojca.
- Nie było okazji. Nie ma takiej potrzeby, panie Kim.
- Nie ma? Jesteś pewna?
- Tak. Może nie powinnam go tylko nadwyrężać.
- Skończymy na dzisiaj - zwrócił się do wszystkich, podnosząc głos - ostatnie kombinacje poćwiczymy jutro i zaraz przed występem. Hyunjae, nie zapomnij o wodzie dla Wavee.
Chudy jak tyczka treser tygrysa pokiwał głową ze zrozumieniem i zwrócił się na pięcie w stronę kotary zasłaniającej wejście. Wszyscy powoli zaczęli się rozchodzić. Pan Kim nie skończył próby wcześniej od miesięcy. Ostatni raz, kiedy jedna z kotar podpaliła się na wskutek niezamierzonego wypadku połykacza ognia.
- Chciałem ci jeszcze opowiedzieć o Monie - podbiegł do zajętego rozmową z Hwang ojca - bo nie wychodzi mi turlanie i nie wiem...
- Namjoon, idź już spać. Jutro mi opowiesz - zwrócił się gdzieś obok niego, kiedy przekazywał Hwang pożółkłe koperty.
- Jutro idę z Paulo nad rzekę - miał powiedzieć mu to, kiedy i jeśli wróci w nocy do ich powozu, ale chyba już lepszej okazji nie dostanie. Nie zanosiło się na rychłą wizytę ojca we własnym łóżku.
- Zajmij się czymś pożytecznym. Nie zawracaj sobie głowy Paulo. Dałem mu pracę.
- Ale się umówiliśmy, a ja mu obiecałem.
W cichym, zbywającym komunikacie, Namjoon zrozumiał tylko ,,idź już,,. Wiedział, ze nic więcej nie dostanie.
Wracał do miejsca, które nazywał domem, choć nie było to jego miejsce na ziemi. Nie czuł się przynależny do żadnego z kolejnych terenów, które zajmowali jako przenośny cyk. Nigdy nie zagrzewali miejsca na dłuższy czas, jak uciekinierzy, jakby zrobili coś złego. Paulo mówił, że muszą ciągle uciekać, bo taka ich natura. Nie potrafią stać w miejscu - podskakują, wirują w powietrzu i robią rzeczy niemożliwe, a to nie jest bezpieczne. Ludzie podszeptują, że korzystają z magii i zamiast podziwiać lata treningów i wylanej krwi, zarzucają im sztuczki zsyłane z rąk Fatuum.
Nie potrafią zrozumieć, albo wolą tłumaczyć sobie to co niesamowite czarnymi cyrografami.
- Bój się!
Spojrzał lekko zdezorientowany, ale na pewno nie przestraszony na przyjaciela i kiwnął ramionami.
- Czemu moja biała Fretka jest nieszczęśliwa? Opowiedz swojemu Paulini - złapał go w jedno ramię. Czuć było od niego niedźwiedziem i nie wiedzieć czemu Namjoon zachichotał na tę myśl. Pewnie znowu próbował nakarmić z ręki Bulba. Kiedyś straci ją razem z nierozłącznym paciorkiem koralikowych ozdób, zdobiących rękę aż po łokieć. Namjoon nadal uważał, że Paulo po prostu kradnie koraliki kobietom, nie dostaje je w prezencie, tak jak uparcie twierdził.
- Ojciec znowu nie miał...
- Ojciec i ojciec. Zawsze tak było, jest i będzie, Fretko. Nie zmienisz go, choćbyś i stanął przed nim na głowie.
- Umiem stać na głowie - pochwalił się.
- Pod ścianą?
- A jak inaczej?
Paulo zaśmiał się, a jego śmiech przedarł się między powozami.
- Jutro jezioro, pamiętasz?
- No właśnie. Ojciec obiecał, że jutro będzie miał czas.
- Nami, twój tata jutro jedzie do wioski załatwiać medyka, nie mówił ci tego?
Jak to medyka? A on i Mon? Przecież obiecał, że jutro pomoże mu nauczyć Mona turlania i zobaczy jak wyuczył go podchodzić i siadać.
- Po co medyka? - zapytał, a Paulo uśmiechnął się spod swojej burzy blond włosów. Jego uśmiech był taki szeroki, jakby łączył oba uszy i jeszcze bardziej rozjaśniał i tak pergaminowy odcień skóry, upstrzony maleńkimi kropkami. Lanya powiedziała, że to piegi. Zawsze razem się z niego podśmiewali, że to ostatnie punkciki, gdzie mieści się jego rozumek. A Paulo śmiał się razem z nimi, z pewnością wiedząc wiele więcej niż oni oboje. W końcu to on uczył Namjoona czytać, kiedy w żadnej szkole nie zagrzał miejsca ze względu na ciągle wyjazdy.
- Nie wiem, mały. Twój tata nie dzieli się takimi tajemnicami. Nawet ze mną.
- Chyba zwłaszcza z tobą. Pewnie podsłuchiwałeś.
- Mówi głośno, to przyznasz. To co, jezioro?
- Skoro go nie będzie, to chyba nie mam wyjścia.
- To boli, Fretko. Myślałem, że spędzenie ze mną czasu, to twoje ulubione zajęcia.
- Nie przesadzaj - nadąsał się sztucznie.
- Nic się nie martw. Tata na pewno przyjdzie zobaczyć sztuczki, kiedy nawet nie będziesz się tego spodziewał. A teraz spać - rozkazał po matczynemu, kiedy dotarli do powozu. Nawet otworzył mu drzwi i założył rękę na biodro.
- Nie możesz mi kazać.
- Mam pozwolenie od twojej mamy. Pamiętam to głośno i wyraźnie. Zawsze każ Namjoonowi spać, kiedy łuna światła zniknie zupełnie na niebie, bo inaczej przyjdę do ciebie i pociągnę cię we śnie za nogi. Tak mówiła.
Namjoon próbował jeszcze chwilkę powstrzymać się przed reakcją, ale musiał uśmiechnąć na wspomnienie mamy i jej rozmów z Paulem. Nie było jej już dwa lata, a uwielbiał, kiedy przyjaciel ją wspominał. Ojciec nie robił tego nigdy. Chyba chciał, żeby zupełnie o niej zapomniał. Dobrze, że Paulo mu przypominał.
- Dobranoc, Fretko.
Złapał go za lekko za ucho, kiedy wspinał się po trzech schodkach.
- Mam je!
- Już się nie nabieram!
Tej nocy nie spał dobrze. Budził go każdy szmer, a tych nie brakowało, bo ludzie między powozami przemykali do siebie nawzajem, żeby porozmawiać o tym co stało się na próbie. Raz zdawało mu się, że słyszy ciche chlipanie, raz pisk, śmiech, szuranie butów. Obóz nigdy nie spał w całości. Czasami zbierali się wszyscy razem i palili duże ognisko. Lubił te noce, bo słyszał jak śpiewają sprośne piosenki i piją z gąsiorów malinowe wino, które pędził Aaron - człowiek przeznaczony do sprzedawania podczas występów, napitków za kilka miedzianych monet - oczywiście tylko starszej widowni i chętnym podrostkom, choć nieraz widział jak mężczyźni poją swoich synów winem jak wodą. Jemu nigdy nie pozwolili spróbować, a chciał. Paulo mu nie pozwolił.
Nad ranem wydawało mu się, że podłoga skrzypi. Znowu jakieś piski i zapach palonej skóry w nosie. Potarł go mocno, żeby odpędzić to wrażenie. Oczy same kleiły mu się do dalszego snu. Nie dał rady się przebudzić. Pod trzema drapiącymi kocami było mu tak ciepło. Nie chciał z tego rezygnować.
Przebudził się dopiero, kiedy ptaki zaczęły grać swój koncert, a ostre promienie słońca wbijały się w szczeliny powozu. Jeden prosto w jego policzek, wystarczyło, że przesunie się troszkę i zaświeci prosto w jego oko. Mlasnął nieświeżym smakiem i wysunąwszy się z posłania. Podszedł do drewnianego dzbana z wodą. Nabrał ją kubkiem, ale smakowała odrobinę stęchlizną z podgniłego drewna. Wypluł z obrzydzeniem mętną ciecz.
- Mon, idziemy nad rzekę - powiedział sennym głosem, przeciągając się mocno.
Podszedł do kanapy i uderzył w nią, żeby obudzić do życia śpiące pod nim zwierzątko.
- Moon - przeciągnął i zaspany jeszcze upad na kolana, żeby wyciągnąć futrzaka siłą - Moni, chodź do mnie.
W dziurze pod łóżkiem zobaczył tylko kilka zebranych przez niego przedmiotów, kurz i mnóstwo pajęczyn. Skrzywił się i zaczął przeszukiwać cały powóz, a z każdą pustą skrytką Mona budził się i bał coraz bardziej. Przejrzał każdy kąt, nawet takie, do których Mon nigdy nie wchodził. Jeszcze nie zdarzyło mu się, żeby nie czekał rano na jedzenie.
Lekko spanikowany wybiegł przed powóz, wpadając na stojącego przy wejściu Hwanga.
- Uważaj - zmarszczył na niego brwi mężczyzna.
- Widziałeś gdzieś Mona?
- Kogo?
- Moją białą fretkę - głos mu drżał. Jeśli Mon uciekł, to w każdej chwili mógł złapać go lis, sokół, albo co gorsza człowiek.
- Nie zajmuj się głupotami i...
Nie słuchał Hwanga. Musiał znaleźć Paulo, tylko on pomoże mu znaleźć Mona, zanim wydarzy się coś złego. Biegł między powozami na pamięć, bo przed oczami zrobiło mu się mokro, a nie miał czasu ścierać łez, ani zatrzymywać się, zanim nie znajdzie pomocy. Wbiegł na mały placyk, gdzie zwykle robiono ognisko. Miejsce po palenisku było świeże, czuł jeszcze swąd ognia. Kilka gąsiorów walało mu się pod szmacianymi butami.
- Tato! - zauważył go przed jednym z powozów. Podbiegł co sił, nie zwracając uwagi na obcego człowieka stojącego obok - Mon zniknął! Nie ma go w powozie. Proszę, musisz pomóc mi szukać.
- Nie przeszkadzaj teraz - zbył go, przerywając na moment rozmowę z obcym.
- Znajdź go ze mną! - krzyknął tak głośno, że aż rozbolało go w środku. Tylko siłą powstrzymywał łzy, a pod nosem zebrała mu się wilgoć. Nie pożałował krzyku, nie przestraszył się, nawet kiedy ojciec odwrócił się do niego i przerwał rozmowę.
- Krzykiem niczego nie wskórasz, synu. Naucz się tego. Jeśli już musisz przerywać rozmowę z medykiem, to w nocy byłem w wiosce i znalazłem kupca na fretkę. Niczego jej nie nauczyłeś, chociaż dałem ci wystarczająco dużo czasu. Musisz nauczyć się konsekwencji.
- Jak to sprzedałeś? - wytrzeszczył zmęczone oczy na człowieka, którego nazywał ojcem.
Medyk przyglądał mu się ze zmieszaną miną, lecz miał gdzieś co sobie o nim pomyśli. Ojciec sprzedał Mona. Nawet nie dał mu się z nim pożegnać. Nic mu nie powiedział, nie dał mu szansy. Po prostu odebrał mu przyjaciela. Jakby Mon był tylko przedmiotem.
- Kupił go handlarz futer, a teraz wracaj do siebie, bo jestem zajęty. Przyjdę do ciebie później.
Głowa zaciskała go tak mocno, jakby miała pęknąć. Nie widział twarzy nikogo z zebranych, kiedy blady jak kreda odchodził. Zza uchylonych drzwi powozu sióstr Gyong, zauważył jedynie Mabyul i Myung. Nie miała na sobie nic do pasa, a jej ramię pokrywała wielka, granatowo brązowa rana. Nieporównywalnie większa niż wczoraj na próbie. Siostra zamknęła drzwi przed jego oczami, chociaż i tak w ogóle go to nie interesowało.
Ojciec zabił Mona. wszystko przez niego. Nie udało mu się uratować przyjaciela.
Jest słaby.
Jungkook stracił czucie w zmarzniętych kończynach. Musiał pochodzić wokół miejsca po ognisku, bo po przebudzeniu okazało się, że dawno zgasło, a on spał na gołej ziemi.
Zbudził się ze łzami w oczach i okropną pustką w środku. Było jeszcze ciemno, ale poranek zbliżał się na horyzoncie. Szron osiadł mu na włosach i brwiach. Bolało go wszystko i czuł, że jeśli nie znajdzie dzisiaj schronienia i jedzenia, najpewniej umrze. Nie umiał myśleć o smutku wyśnionego Namjoona i jego przyjaciela. Nie miał pojęcia co oznaczają sny, ani kim są ludzie, biorący w nich udział.
Nie zdawał sobie sprawy skąd ich zna, dlaczego ludzie o imionach braci stworzyli sobie miejsce w jego głowie.
W jaki sposób miał przetrwać to wszystko.
. . .
Przepraszam za drobne opóźnienie. Kolejny rozdział w niedzielę
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro