IV
Pan Namjoon przeprosił ich i odszedł, zanim Jungkook zdążył się wytłumaczyć ze swojej ciekawości. Wprawdzie dostał zgodę od Seokjina na zwiedzanie domu, ale miał przeczucie, że pozwolił sobie na zbyt wiele. Wtargnął do ogrodów i postawił dwójkę mieszkańców posiadłości przed podejrzaną niewiadomą - obcy chłopak w ich domu, odziany w strój, który wydaje się znajomy, w dodatku z obronnym nastawieniem. Miał szczęście, że nie postanowili zabić go już na dzień dobry. W tym momencie nieobliczalność dwójki mężczyzn była największym lękiem Jungkooka. Mógł skończyć z nabitą na srebrną szpadę głową, zanim zdążyłby choć pomyśleć o zadomowieniu się.
Seokjin zabrał go do sypialni, ukrytej za jednymi z dziesiątek identycznych drzwi. Niepojęte, w jaki sposób nie gubił się pośród bliźniaczych ścian, korytarzy i okien zasłoniętych kotarami. Przez tę wszechogarniającą ciemność, rozjaśnioną jedynie płomykami woskowych wskaźników, dzień odczuwał równy nocy. Także droga i spowodowany nią uszczerbek na zdrowiu, potęgował uczucie senności. Może da radę przymknąć oczy, gdy wszyscy domownicy zbiorą się na kolacji, o której wspominał pan Namjoon. Wiedząc, że Seokjin pilnuje narwanego agresora, ospałego mąciwody i figlarnego anioła, pozwoli sobie na chwilę wytchnienia.
Pan domu zamknął za nimi drzwi i delikatnie zasugerował, aby usiadł na pościeli w kolorze krokusów. Nie do końca wiedział jak go określić.
Pokój był jeszcze większy niż ten, w którym brał kąpiel, zmieniał ubranie i odbył pierwszą rozmowę z Seokjinem. Wielki, choć i tak przytulny, dzięki dużej ilości szpargałów, książek obitych w skórę, dywanowi z brązowego włosia, stała tam nawet kobieca toaletka. Jungkook widział kiedyś taką, gdy wślizgnął się (będąc uprzednio zaproszonym) do pokoju jednej bardzo gościnnej panny - córki miejskiego szkutnika.
Ich małe miasteczko leżało w delcie ogromnej rzeki. Łodzie bez problemu przepływały serpentyną obok chat i domostw kupców, napędzając handel, a jeden z dwóch szkutników, zbijał małą fortunę na zamówieniach kupieckich oraz rybackich łodzi.
Nic więc dziwnego, że mógł sobie pozwolić na lakierowaną toaletkę, na której ustawiła swoje mazidła. Ojciec dziewczyny nie był zadowolony, widząc zapłakaną twarz córki, kiedy z przejęciem opowiadała o gołębiu, który wleciał nocą przez otwarte okno i z impetem wpadł w jej kolekcję zagranicznych fiolek z perfumami, tłukąc je do imentu.
Podczas, gdy to ona sama strąciła je własnym tyłkiem, gdy oddawała się na lakierowanej toaletce. Nie dowiedział się czy tatuś szkutnik zdobył dla niej kolejną dostawę pachnideł. Nigdy więcej się z nią nie spotkał.
- Wybacz, Kruszyno. Myślałem, że uda się przeprowadzić pierwsze spotkanie z tą dwójką w cywilizowany sposób. - Powiedział cicho. - Nie podejrzewałem, że tak szybko na nich trafisz. Szczerze powiedziawszy bardziej skłaniałem się ku twojemu odpoczynkowi. Sądziłem, że jesteś zmęczony i potrzebujesz snu. - Mówił do niego kojąco, spoglądając na ciemne ślady, zdobiące bladą do niedawna szyję. Nadal majaczył na niej dotyk przeszywających chłodem palców. Odruchowo zaciskał krtań, jakby jego ciało nadal reagowało na atak i nie mogło przyzwyczaić się do oddychania.
Seokjina nie musiał się obawiać. Ufał mu, choć znali się zaledwie kilka godzin. Mógł zadawać dużo pytań i wypowiadać się niezrozumiale, lecz w jego uosobieniu, gestach oraz aurze tkwiło dobro. Nie budził takiego respektu jak pan Namjoon, ale z jakiegoś powodu wydawali się być sobie równi. Serce i umysł, połączeni razem, tworzyli prawdziwą psyche tego domu.
Jungkook wierzył w istnienie psyche. Kapłan Celano, który przebył do ich miasteczka z dalekich krajów, których nazwy jakoś nie zapamiętał, mawiał, że psyche najmłodszego Jeona spłonie, trawiona ogniem piekielnym z płuc samego Stróża Fatuum. A to wszystko dlatego, że nakrył kapłana na igraszkach z młodą dziewczyną i rozpowiedział o tym kilku osobom. A wieść szybko się poniosła.
Kapłan Celano aż do ostatniego dnia jego bytności w mieście, spluwał za nim, gdy mijali się na ulicy. Nikt nie zwracał na to uwagi. Dzieci chłopów traktowało się gorzej niż kundle, wszyscy mieli na to przyzwolenie, a kapłani w swym majestacie zwłaszcza.
Od najmłodszych lat wciskano mu potrzeby duchowe. Jungkook nie był zbyt lotny, lecz i największy głupiec zauważyłby, jak bardzo życie mija się z zasadami wiary. Jego matka potrafiła oddać ostatni grosz na posługę Wietrznego Dziedzica, miast na pożywienie dla własnych dzieci. Uważała, ich za tak samodzielnych, aby same mogły zdobywać pokarm, zarabiać na niego i jeszcze jej się przysłużyć, przekreślając swoją opinię darmozjada.
Jungkook miał wtedy dziewięć lat. Nie za bardzo wiedział w jaki inny sposób zdobywa się jedzenie, prócz kradzieży. Tutaj wkraczała wiara i jedno z przywianych przez sam Wiatr ze Wschodu dyktatów - nie masz prawa przywłaszczać sobie cudzego dobra. Czy kapłan Celano i jego świta nie okradali go z należnego mu przydziału jedzenia? Wiedzieli jak prawidłowo spożytkować pieniądze ofiarowane przez zapatrzoną w święte znaki matkę. Czasem wciskali jej i artefakty, bez których "Nie sposób obejść się przed sługami Fatuum", jak zamknięty w słoik powiew Wschodniego wiatru i mnóstwo tym podobnych nic nie wartych badziewi, które trzymała w szafeczce nad łóżkiem, żeby jakie licho nie dostało skarbnicy nabytku koniecznego.
Jungkook mógł nie być głupi i nie wierzyć w prawe zamiary kapłana Celano. Cóż z tego, skoro całe miasteczko stało za nim murem, a na naruszenie jego nietykalności nie było mocnych. To między innymi przez niego opuścił swoje rodzinne strony. Więcej niż przeżył od dzieciństwa, znieść już nie mógł. Ludzie oraz ich fałszywa wiara i tak wystarczająco skutecznie odsunęli go od Domu Wietrznego Dziedzica.
- Przepraszam, nie wiem co mnie zmusiło, żeby iść zwiedzać. Więcej tego nie zrobię.
- Nie czuj się winny. - Szepnął, a spokojny ton mamił zmęczoną głowę Jungkooka. - Każdy odczuwa jakiegoś rodzaju ciekawość. Twoja poprowadziła cię niebezpieczną ścieżką.
Chciał protestować. Powiedzieć Seokjinowi, że to nie ciekawość zawiodła go do Hoseoka i Yoongiego, a obawa o bezpieczeństwo, co więcej jego bezpieczeństwo. Zrezygnował, nie tylko ze względu na opadający między łopatki podbródek, ale i zawstydzenie. Kim on jest, aby twierdzić, że byłyby w stanie stanąć w obronie tak ważnego i szlachetnego mężczyzny jak Pan Seokjin? Nie miał prawa uznawać siebie za jego obrońcę, nosić należących do niego ubrań, ułożyć głowy na aksamitnej poduszce z wyszytym wzorem gołębia, nawet pomyśleć, że jest wart uwagi, którą miałby mu podarować. Nie zmienił zdania, nawet, gdy każda z tych zgubnych myśli stawała się prawdą.
- Niczym się nie martw, Jungkookie. - Słuchał pogrążony w półśnie. - Te siniaki są ostatnimi, jakich doświadczyłeś w tym domu. Nie pozwolę, by coś więcej ci się stało. Będę cię bronił, jak lwica broni swoje młode.
Czym była lwica? Czy słowa wypowiadane przez pana Seokjina były tylko jego wyobrażeniem prawdziwych słów?
- Ja powinienem bronić ciebie, hyung. - Powiedział sennie, a odpowiedział mu jedynie chichot. Tak błogi jak pierwsze promienie słońca rankiem, po zimnej nocy.
- Jeszcze się wykażesz mój słodki, a teraz śpij. Musisz odpocząć.
Przez sen nieświadomie szukał jego dłoni, potrzebował czyjejś obecności i ciepła. Tak wiele przeszedł w ostatnim czasie, tak dużo wycierpiał, a jego pierwszy prawdziwy hyung był okupieniem za każdą chwilę smutku. Będzie go bronił tyle czasu, ile będzie im pisane być razem, do chwili aż powie, że już dość, a on ma zniknąć z ich życia.
Ampułka, którą wyłowił z wody ciążyła mu w kieszeni spodni. Ukryta przed wzrokiem domowników, nie zdołała schować się przed jego własnym sumieniem. Pragnął się przebudzić i oddać mu ten przedmiot. Pozwolić głaskać się po włosach i dziękować za jego obecność. Nic więcej prócz ciepłych dłoni Seokjina nie miało już w tym momencie znaczenia.
Nigdy nie czuł się bardziej adorowany i bezpieczny niż podczas tej chwili, gdy jego świadomość dryfowała między światami, niby statek na krańcu ziemi. Chciał kiedyś tam popłynąć. Teraz był gotów porzucić to marzenie na rzecz pozostania przy boku hyunga.
Mruknął coś pod nosem, lecz sam nie umiał już zrozumieć, co to było.
Trzeci dzień trzymali mnie w celi. Zaczynało ode mnie śmierdzieć tak intensywnie, że zapach drażnił mój własny nos. Do tego pozostałości po poprzednich więźniach - zaschnięte odchody, wnętrze czyjegoś brzucha, obklejone słomą i błotem kawałki, które miałem wcześniej za kamienie - to jednak kości. A że przez te trzy dni dostałem do jedzenia miskę rozgotowanego ryżu i kawałek zeschniętego sera koziego, to wątpiłem, że to kości zwierząt.
Ktoś inny z bezradności zacząłby gadać do ściany. Ja siedziałem cicho, bo wiedziałem doskonale, że użyją tego jako kolejnego argumentu przeciwko mnie. Nie mieli ich zbyt wiele, za to konkretnych, obciążających mnie i spychających do rangi niższej niż przyuliczna, zawszona kurwa. Fakt mojego pochodzenia nie miał tu większego znaczenia. Sam powoli zapominałem, kim jestem i gdzie się urodziłem. Wyparcie się rodziny, to pierwsze co uczyniłem po oddaniu przez guwernantkę i mamkę. To one nauczyły mnie chodzić, mówić i funkcjonować jako człowiek. Prawdziwej matce nie zawdzięczałem nic, prócz wydania mnie na świat.
Nie nauczyły mnie za to uwielbienia do męskiego ciała, to akurat przyszło do mnie samo. Nie, uwielbienie to złe słowo, może fascynacja, bo mało rzeczy budziło we mnie szczery zachwyt. Do życia podchodziłem z obojętnością. Nazbyt skomplikowany pomyślunek zamknąłem w głowie. Nikt nie był skory rozmawiać o czymś innym niż plan na przygotowanie posiłku, odprawienie dzieci z domu, najbliższe wyjście do Domu Wietrznego Dziedzica czy "sytuacja polityczna" gdzieś poza granicami, bo przecież u nas w kraju postanowień rządzących na głos się nie negowało, nawet jeśli sprowadzali go na skraj wojny domowej.
Czekałem na swój proces trzeci dzień i wydawało się, że wreszcie doczekam się "sprawiedliwości" bo tłum samozwańczych sędziów słyszałem od samego rana. Zebrali się tłumnie. Czym większe przedstawienie tym lepiej, przynajmniej będą mieli o czym gadać przez kolejny tydzień i pierwszy raz dzieci, jedzenie oraz ucieczka od Fatuum zejdą na drugi plan. Zawsze jakiś sukces, jeden z niewielu w moim parszywym życiu.
Przyszli chwilę przed południem. Lubowali się w tym dramatyzmie i zabobonach. Buntownika i zwyrodnialca najlepiej osądzić w południe, bo wtedy Dziedzic Wschodu sprawiedliwy oceni z największą światłością. Żebym nie oślepł od tego majestatu, kiedy uderzy mi w oczy przy wydawaniu wyroku. Chciałbym jeszcze widzieć ich twarze, gdy będę mówił jak bardzo nimi gardzę.
Nie mieli odwagi rzucać we mnie bluzg. Pośród tłumu dostrzegłem kilka znajomych twarzy. Z dwoma, stojącymi pod boczną kolumną grałem w karty, a faceta w krzywo uszytym kubraku rżnąłem jak on nigdy swojej narzeczonej. Oni i kilku innych pewnie srali w gacie, że zacznę wydawać każdego po kolei. Dobrze. Niech przebierają nogami z nerwów, niech wnętrza skręcają im się w bólu, a myśli szaleją.
Rozprawa odbywała się w ratuszu. Wysokiego mieszczenie w całości wyłożone drewnem śmierdziało strachem i odorem oddechów zebranych mieszczan. Szmer niósł się po ludziach, nie wychodząc poza skalę cichych podszeptów. To właśnie ich żywot, strachliwe pomawianie, by ulżyć niewyparzonym jęzorom. Żaden z zebranych nie miałby odwagi stanąć przy mnie, ani przeciwko mnie. Byli tylko stadkiem parszywym kundli, których gubernator miasta i jego świta urzędników, z kapłanami na czele, ciągali za łańcuchy. Ujadały tylko na swoich, popiskiwały w obecności wilków.
Zabrudzona cela zdawała się luksusem w obecności ludu miasta.
Ustawiono mnie przy drewnianej barierce. Skuty niczym morderca wpatrywałem się w wiszący nad stanowiskiem gubernatora Kompas, wskazywał na wschód, nieodmiennie i zawsze. Prosty, prymitywny i zepsuty. Wzdrygnąłem się na myśl, iż można czcić coś takiego.
Zamyślony, nie przewidując skutków, przegryzłem wargę. Z popękanych strupów polała się krew. Próbowałem się jej pozbywać, zlizując metaliczny posmak. Prócz hazardu, matactwa i zbrodni przeciwko prawu naturalnemu, dołożą mi jeszcze wampiryzm. Każdy aspekt zasługiwał na uwzględnienie w przypadku poddawania osądowi.
Oskarżać i sądzić jest niezwykle łatwo. Dużo prościej niż zrozumieć powód.
Szmery na szali ucichły. Spojrzałem w stronę bocznego wejścia, gdzie dwóch mężczyzn - stary gubernator o tęgiej piersi, solidnych bokobrodach i szklistych oczach w kolorze ciemniejszym niż Tartar oraz młodszy, z kilkoma rulonami papieru pod pachą, podobny do starszego, choć mniej zawzięty w ruchach. Gubernator zabrał ze sobą syna. Oczami wyobraźni widziałem jak każe założyć mu tę błazeńską komżę i wciska rulony pod wiotkie ramię.
"Masz być twardy synu!"
Był i to nie raz. Powstrzymałem się, żeby nie zachichotać.
Wszyscy jak jeden mąż zamilkli i wpatrzeni w swojego wybawcę, oddali mu hołd pełnym skupieniem. Znużony oparłem biodro o barierkę. Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa, byłem zmęczony i głodny.
- Zebraliśmy się w sprawie oskarżeń skierowanych pod adresem... Tego oto człowieka.
Oczywiście, że nie znał mojego imienia i nazwiska. Nigdy nie podałem go publicznie, by stare nazwisko odeszło w zapomnienie. Moja tożsamość była zagadką, także dla tych, którzy nie bali się ze mną rozmawiać, grać w karty, uprawiać seks i twierdzić, że mnie kochają. Imię nie było tak ważne, jak sama obecność. Kto zajmuje sobie głowę tak przyziemnymi sprawami, gdy towarzystwo jest przednie, a alkohol mocny?
- Oskarżenia obejmują szeroki zakres i oparte są na anonimowych listach, zawiadomieniach, informacjach przekazywanych odgórnym władzom miasta. Proszę młodszego inspektora o odczytane zarzutów.
A więc to tak. Młody Pyong został inspektorem, nieźle się ustawił. Nadawał się na to stanowisko tak samo, jak ja nadaję się na kapłana. Zapłakany, roszczeniowy smarkacz i tchórz. Nie powiem, czułem lepką jak roztopiony cukier satysfakcję, widząc blednącą twarz i nerwowe skoki kącików ust. Krople potu na jego czole dostrzegałem aż stąd. Tyle dobra jednego dnia.
Jestem owiany wiatrem ze Wschodu. Alleluja.
Syn Pyonga odczytał niemrawo każdy z zapisanych maczkiem rulonów. Ludzi aż nosiło, niektórzy wręcz podrygiwali. Zaczynały się docinki za mój pusty wzrok mówiący "pocałujcie mnie wszyscy w dupę". Nie czułem się winny niczego, choć każde oskarżenie to czysta prawda. Młody Pyong zapomniał dodać jeszcze "pozwolił obciągnąć sobie fiuta synowi gubernatora, skomlał przy tym jak mała kurwa".
To nieskończenie zabawne jak mylił się na najprostszych słowach. Chyba nikt w tej całej sytuacji nie był tak rozbawiony jak ja - główny oskarżony. Ludzie to widzieli, a ja chełpiłem się tym tak obrazowo jak tylko potrafiłem. Prawie jakbym napluł każdemu z nich w twarz. Aż podnieciłem się tą wizją.
Kiedy skończył wreszcie dukać, myślałem, że usiądzie na dupie i zamknie mordę, która brała mojego kutasa, wyjął jeszcze dwa rulony. Więcej oskarżeń się nie spodziewałem, pierwszy raz mnie zaskoczył. Brawo, Dohwoon.
- Wszystkie oskarżenia sugerują karę śmierci, bądź pozbawienie prawa i zdolności do funkcjonowania wśród zdrowego społeczeństwa, poprzez poważne uszkodzenie ciała. - Kontynuował, odrobinę mniej spięty, patrząc na ojca. Pewnie obaj byli z siebie dumni. Dwa pajace. - Lecz dotarłem do informacji, które mają okoliczność łagodzącą.
Ścisnęło mnie w trzewiach. Nie wierzyłem, że to czego byłem przed chwilą świadkiem, to nie omamy. Okoliczności łagodzące? Czyżby wiedział coś, czego nigdy mu nie przekazałem? Jakim cudem coś na mnie znalazł?
Zacisnąłem brwi i wbiłem wzrok w podłogę. Ludzie w sali coraz głośniej wyrażali swoje oburzenie. Jak to, być może nie będzie publicznej egzekucji? To czym oni mają nacieszyć oczy?
- Słucham, inspektorze.
- Dotarłem do ludzi, którzy dowodami w postaci dokumentów potwierdzili tożsamość oskarżonego.
Kłamał. Nie miał prawa tego wiedzieć. Nikt nie wiedział. Nawet ja sam o tym zapominałem. Jak brzmiało moje prawdziwe nazwisko? Kim byłem?
Może on mi powie.
Młody Pyong rozwinął rulon, a moje serce rozbijało się boleśnie w klatce piersiowej. Czułem jakbym tonął.
- Oskarżony nosi nazwisko Min i pochodzi z rodu bezpośrednio powiązanego z rodziną cesarską.
Sala zamilkła. Co innego myśli. Nazwisko rodowe znowu boleśnie wyryło się w mojej głowie, zapisane krwią i udręką. Moja kara za przyjście na świat, moje fatum, mój ból.
Reszta rozprawy to jeden wielki chaos, którego uczestnikiem się nie poczuwałem. Wyrok stracił znaczenie. Znali moje imię, moje prawdziwe ja. Nie mogłem się już ukryć za maską idealnego towarzysza uciech, nikt nie uwierzy, że jestem zwykłym człowiekiem, który szuka swojego miejsca na ziemi.
Jestem Min Yoongi i nie powinno mnie tu być.
- Oskarżony zostaje skazany na opuszczenie miasta i przymusowy pobyt w Mudongu w górach Sinych. Tam spędzi resztę swoich dni. W zapomnieniu.
Przyznaję ci, Pyong Dohwoon. Iście Fatuumski plan. Mogłem cię teraz wydać, ale tego nie zrobię. Doceniam dobre zagrania, jak na hazardzistę przystało.
. . .
Pierwszy tydzień po dotarciu do Mudongu przespałem. Praktyczne całe dnie na twardym materacu w pomieszczeniu o kamiennych ścianach, z małym, półokrągłym okienkiem. Nie różniło się specjalnie od celi, ale przecież właśnie nią było.
Nikt do mnie nie przychodził. Jedzenie znajdowałem pod drzwiami pokoju, z którego mogłem wyjść, ale nie miałem na to siły. Przytłoczyło mnie to wszystko, co stało w ciągu ostatnich tygodni. Moje życie przewróciło się do góry nogami. Z miejskich karczm, przestrzennych ulic i mieszkań przypadkowych mężczyzn, trafiłem do ciemnego zamku, zamieszkanego przez sługów Dziedzica Wschodniego Wiatru, ukrytego w górach.
Słyszałem nie jedną legendę o tym miejscu. Podobno w podziemiach znajduje się przejście wydrążone pod górami, którym można przejść na drugą stronę doliny i dotrzeć aż do Siedmiu zatok, w skrytkach zalegają szlachetne kamienie, a słudzy doświadczają wizji nie z tego świata. Dziedzic pojawia się tutaj częściej niż gdziekolwiek na świecie. Tak powiadają.
Jestem sceptyczny do każdej z plotek, ludzie lubią ubarwiać historie. Zapewne tunel, to zatęchła piwnica na wino, drogocenne klejnoty są ukrytymi w szczelinach ścian monetami na czarną godzinę, a wizje zwykłymi halucynacjami przez oderwanie od zewnętrznego świata, albo podjadania grzybków halucynogennych. Wszystko dało się logicznie wyjaśnić, z wyjątkiem tego, co ja tu kurwa robiłem.
Mijały dni, pojmowałem to tylko dzięki zamieniających się miejscami tarcz księżyca i słońca. Zazwyczaj lało, powietrze było mokre i parne, po plecach spływał mi pot.
Po kolejnym tygodniu zdecydowałem się szukać wyjścia z przeklętego miejsca. Bywały noce, że słyszałem krzyki, czasem wrzaski, były i noce spokojne, ukryte za grobową ciszą. Tylko dziwne odgłosy i pojawiające się znikąd jedzenie upewniało mnie, że jednak ktoś oprócz mnie jeszcze tu jest. Ich niedostrzegalna obecność budziła we mnie emocje, które rzadko kiedy przybywały w odwiedziny - lęk i niepewność.
Tej nocy słyszałem krzyk. Trwał i ucinał się na zmianę. Nie do końca przekonany czy to słuszna decyzja, podniosłem się z materaca i omijając przygotowane dla mnie czyste buty, założyłem te, w których mnie tu przyprowadzono. Wyświadczone, ale własne. Zimna klamka drzwi przeszyła moje plecy dreszczem na równi z kolejną falą krzyku. Przycisnąłem ucho do drzwi i odczekałem chwilę. Torturowali kogoś? Gwałcili? Operowali? Ten krzyk mogłem porównać tylko z wrzaskiem ofiar Fatuum.
Po co? I tak nikt się tu nie zjawi, a ja nie byłem więźniem. Nacisnąłem klamkę, drzwi otworzyły się bez oporu. Wzdrygnąłem się na okropny, skrzypiący pogłos, niesiony przez echo pustych ścian, daleko w ciemny korytarz. Nie było okien, a ledwo jedna, wypalająca się pochodnia w sporej odległości ode mnie, zaznaczała pomarańczową łuną wyspę światła, do której musiałem dotrzeć. Kilka kroków w ciemność i będę bezpieczny. Wyspa światła zmieniała minimalnie położenie, ogień drgał, a ja czułem leciutki powiew wiatru z głębi tunelu.
Serce targało moją klatką piersiową, oddech przeszkadzał. Miałem wrażenie, że z ciemności za wyspą coś się wyłoni. Zakapturzony sługa, który ukochał sobie ciemność, a wyspa światła to jego przeszkoda w dotarciu do mnie. Czai się, patrzy i szykuje, by podążać za mną do grobu. A i domu Fatuum będzie stąpał za mną krok w krok, niczym przeklęty cień.
Nie mogłem stchórzyć, nie ja i nie teraz. Opanowałem strach i ruszyłem w ciemność. Byle do kolejnych punktów światła. Kiedyś muszę dotrzeć do wyjścia, każdy korytarz gdzieś prowadził, nie mogłem błądzić tu bez końca. Brnąłem dalej, czując jak przyspiesza mi oddech, jak kroki stają się mniej pewne, a ciało sztywne z przerażenia.
Minąłem kolejne drzwi, gdy jęczący dźwięk zatrzymał mnie poza wyspą światła. Skrzypienie trwało jakiś czas, dokładnie słyszałem je za lewym uchem. To gdzieś za mną.
Najbliższe drzwi.
Bałem się odwrócić. Bałem się też iść dalej. Przyłapany czy nie, coś za mną stało. Po karku przebiegł mi zimny dreszcz.
Podjąłem decyzję, gdy wyraźnie poczułem czyjąś obecność. Nie obchodziło mnie, że będę skończony, ukarzą mnie albo zabiją.
Rzuciłem się do ucieczki. Biegłem ile sił w zmęczonych nogach, ile mogły znieść moje zniszczone buty. Nie wiedziałem czy coś mnie goni, czy uciekam przed strachem samym w sobie. Coś tam było, a intuicja podpowiadała mi, że nie był to człowiek.
Uciekałem tak długo, aż korytarz zaczął się rozszerzać i wpadłem do ogromnego holu. Tam ustawione w rzędach stały drewniane stoły, puste, świeczki były pogaszone. Wyglądało to jak szkoła albo miejsce, gdzie mogli przepisywać księgi czy wykonywać jakieś prace ręczne. Zamiast papieru, gęsich piór i tuszu na stołach leżały jednak małe słoiczki, pudełeczka i moździerze. Coś tu produkowali.
Podszedłem do najbliższego stolika. Wziąłem do ręki jeden z wypełnionych do połowy słoiczków. W środku przesypywał się od ścianki do ścianki piały, sypki proszek. Przyjrzałem się zawartości z zaciekawieniem.
- Interesujące?
Serce podskoczyło mi do gardła, a słoik wypadł z dłoni.
Zupełnie realne uczucie spadania obudziło twardo śpiącego Jungkooka. Wylądował na puchowym dywanie, uderzając czołem o drewnianą ramę łóżka.
Czy to był sen? Pełen szczegółów, obcych ludzi i zaskakująco realnych twarzy, których nigdy wcześniej nie widział. Nie był sobą. W tym śnie nosił inne imię i nazwisko. Brzmiało Min Yoongi.
Dlaczego jego sen wydawał się historią i skąd u niego w głowie ten ponury, groźny mężczyzna?
Seokjina nie było. Ponownie go zostawił, a on skulony przy łóżku starał się nie pocierać guza i układać w głowie wszystkie zdarzenia, których niejako był świadkiem we śnie. Czy były prawdziwe?
Przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Z kieszeni wyciągnął ampułkę. Biały proszek, zupełnie jak ten ze snu.
. . .
W następnym rozdziale szykujmy się na uroczą kolacyjkę z mieszkańcami posiadłości? ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro