3. THE JESTER
❝Utożsamiać się z Monte? Można❞
Stanley Emerald — THE LOVER
Eveline Abigail Joseph Diamond Devir — THE RULER
James Devir — OJCIEC EVELINE
Xanthia Devir — MATKA JAMESA
★
szybka uwaga. w tym rozdziale jest zdecydowanie zbyt dużo postaci, ale chciałam chociaż krótko wspomnieć o każdym z jogurtu. co za tym idzie, większość z nich możecie zapomnieć. prawdopodobnie później pojawią się tylko chel, eve, ich rodzice, babcia eve i nobilianowie. poza tym o każdym z nich będę przypominać przed rozdziałami, w których będę o nich pisać. poniżej drzewka autorstwa @wiwinia, żeby łatwiej było sobie wszystko zobrazować. płeć i status (żywy/martwy) na tych schematach pokazują to, co myśli reszta rodziny.
★
Naczelny Wódz Najwyższego Porządku wygłaszał przemowę złoczyńcy, tata kończył drugi słoik dżemu, mama przewieszała białe bombki i przesuwała gałęzie sztucznej choinki. Chel zasłoniła blademu sfinksowi oczy, mówiąc:
– Nie patrz, Snoke.
– Powinniśmy kupić czarnego psa i nazwać go Kylo – stwierdził tata, próbując zetrzeć żółtą plamę dżemu z białej kanapy.
Obcasy zastukały na błyszczącej podłodze. Tato zamarł, ale zaraz zasłonił miejsce zbrodni dłonią, a dowód w postaci słoika schował pod poduszkę.
Mama stanęła za oparciem.
– Czy wy daliście kotu imię po tym potworze?
– Mamo, facet dwoi się i troi, żeby rządzić galaktyką, a ty go jeszcze wyzywasz.
– Właśnie. – Tata próbował ukryć drugi słoik pod pachą. – Jest bardzo sympatycznym, dojrzałym mężczyzną. Kazał wysadzić pięć planet, ale to świetny kandydat na zięcia. Bierz się za takich, córko, bierz.
Posłała tacie spojrzenie mówiące: Serio, ojciec?, jednak mama zauważyła dżem na swojej perfekcyjnej kanapie i wszystko inne straciło sens.
– Wymond! – Wyrwała tacie dżem. – Mieliście nie jeść nad meblami!
– Jacy my?! – zaprotestowała Chel. – I jak to meblami? Nad stołem też?
Matka ją zlekceważyła.
– Zjadłeś dwa słoiki? Wymond! Miałeś ćwiczyć, a nie napychać się cukrem! Jaki ty dajesz przykład córce?
– Ej! – zaprotestowała Chel. – Ja ćwiczę! Nie moja wina, że mam insulinooporność.
– To nie jest wymówka.
– Co? Mam się katować?
– Wolisz umrzeć w wieku czterdziestu lat na niewydolność serca?
Chel przełknęła: Mamo, jestem lustrzanym podróżnikiem, my nie dożywamy czterdziestu lat. Zamiast tego odpowiedziała:
– Po pierwsze mam nadwagę, nie otyłość. Po drugie z twoim podejściem dawno miałabym bulimię sportową.
Widocznie wytrąciła mamie wszystkie argumenty z rąk, bo mama znów przerzuciła się na atakowanie taty, który podczas dramatycznej przerwy wciął się w jej wywód i łagodnym tonem powiedział:
– Gloria, kochanie, są Święta...
Co, zamiast ją uspokoić tylko przekierowało nerwy na nowe tory.
– A wy ciągle siedzicie w piżamach! O tej porze mieliśmy być w Anglii!
Przejście z USA do UK w kilka sekund nie stanowiło problemu przy zdolnościach Chel, ale Gloria nigdy nie pozwoliłaby córce pokazać się publicznie w rozciągniętym T-shircie. Ukochana jedynaczka potrafiła w gorszym stroju wyjść do ludzi i innych istot nadrzędnych, jednak o tym mama nie musiała wiedzieć.
Chel mimo dziewiętnastki na karku chwyciła kota w objęcia.
– Mamooo – naigrawała się – a Snoke może iść z nami?
W odpowiedzi dostała tylko karcące spojrzenie, więc zwlekła się z kanapy razem z pozbawioną chęci do życia reinkarnacją przywódcy Najwyższego Porządku. Z nim sterylny dom wydawał się mniej przytłaczający. Sufit niższy, a biel nie tak biała i lśniąca.
Właściwie dawno przestała nazywać rodzinną willę domem. Wystarczyła jedna doba w tym miejscu, żeby zatęskniła za betonową podłogą, gołymi ścianami i pustą lodówką mieszkania dzielonego z kuzynką oraz żywym kaloryferem powszechnie znanym jako Stanley Emerald.
Zamknęła się w łazience, jednak nie na klucz. Straciła ten nawyk lata temu, gdy odkryła, że lustrzani podróżnicy bezskrupułów mogą teleportować się przez drzwi i myć zęby, gdy przeżywasz skutki kolacji w Meksyku.
Zdjęła koszulkę i dresy. Stanęła przed lustrem i uznała, że wygląda zajebiście. Około okresu dojrzewania, gdy rówieśniczki topiły się we własnych kompleksach, zdecydowała, że nie będzie się zadręczać swoją wagą. Czy to jej wina, że urodziła się w kraju, w którym akurat za jej czasów promowano przesadnie szczupłe sylwetki? Nie. Czy gdzie indziej wpisywała się w kanon piękna? Hell yeah*. A skoro opinia społeczna nie była czymś stabilnym, nie mogła na niej polegać, ani jej ulegać.
Na przykład, gdy w pewne lato nagle urosły jej piersi, na tyle szybko, że pojawiły się na nich rozstępy, wyszła z łazienki i zapytała Eve, czy też ma takie super słoneczka na cyckach. Eve jeszcze nie miała cycków i nigdy później nie miała słoneczek. Grunt, że Chel dopiero po kilku miesiącach dowiedziała się, że inne dziewczynki wstydzą się swoich rozstępów i uznała je za głupie. Później zrozumiała, że wcale nie były głupie, to standardy społeczeństwa są głupie.
Założyła naszykowaną przez Glorię sukienkę – białą i minimalistyczną, identyczną jak ta, którą wkładała mama, pasującą do garnituru taty. Mama podpatrzyła ten świąteczny zwyczaj od dziadków i ojca Eveline. Z tym że babcia Eve potrafiła dopasować ubrania do sylwetek i tonacji swoich bliskich. Gloria nie potrafiła. Wszystkich wciskała w to samo, byle uroczo wyglądać na zdjęciach. Ku niezadowoleniu Chel babcia Eve, Xanthia Devir, nigdy tego nie skomentowała. Zresztą sama po śmierci męża, czyli na długo przed narodzinami Chel, przestała się tym przejmować.
W ten sposób Xanthia co roku pojawiała się w nowym tweedowym garniturze, jej syn w granatowym, a wnuczka... O wnuczkę dbał Stanley. Przykładowo dzień wcześniej, dokładniej o 9.43 – gdy Eveline wyszła z garderoby, zapytać o wybór krawata – żywy grzejnik, klimatyzacja, ładowarka i żarówka w jednym aka Stanley Emerald podsumował świąteczny strój panny Diamond słowami: Wiem, że nie odróżniasz bezcelowych komercyjnych uroczystości, ale Boże Narodzenie to nie pogrzeb. Po czym wszedł do garderoby i wybrał coś bardziej adekwatnego.
Szczerze zazdrościła kuzynce, że to współlokator rozplanowywał, co powinna kiedy włożyć. Stanley lubił kolory i szanował cudzy styl w przeciwieństwie do Glorii Rived. A ponieważ Chel odziedziczyła pantoflarskie geny taty, nie miała siły kłócić się z mamą o to samo każdego roku. Wystarczyło jej pierwsze pięć lat, przez które trzy razy zmieniła subkulturę i do żadnej nie pasowały skromne, białe sukienki.
Wróciła do salonu, gdzie mama poprawiała krawat taty.
– Idziemy? – zapytała Chel.
– Weź kurtkę.
– Mamo, nawet nie będziemy na dworze.
– Czapkę i szalik też. Na wszelki wypadek.
Naprawdę potrafiła docenić troskę mamy. Zwłaszcza znając sytuację Eve, gdzie Amy praktycznie nie chciała mieć z nią do czynienia, a swoboda dawana przez Jamesa momentami wyglądała na obojętność. Rozumiała, że Gloria chce dobrze. Po prostu... gez, kobieto, daj żyć.
◈◈◈
Teleportowali się do rezydencji Goldbloodów pod Londynem, gdzie już gromadziła się reszta rodziny. Według niektórych (wujka Jamesa) rodzina nie było najlepszym określeniem na zgrupowanie niespokrewnionych ze sobą rodów. Niektórzy uważali, że trafniejszym jest organizacja, ale kogo obchodzi opinia wujka Jamesa. To znaczy: opinia niektórych.
Byli sztucznie stworzoną rodziną. Dwieście lat wcześniej wujek Marcus i wujek W. postanowili założyć... organizację (to, że z tym wujek James się nie mylił, nie znaczy jeszcze, że trzeba go słuchać), która pomagałaby istotom przybywającym do tego wymiaru. Wymiaru niezależnego od Granicy Światów i niewspółpracującego z nią, a przez to idealnego dla zbiegów. Wujkowie W&M mieli ideę, plan, lustrzanego podróżnika (pierwszego Devira) i zbyt mało pieniędzy. Tutaj wchodzą na scenę Goldbloodowie ze swoją dosłownie złotą krwią, a właściwie perłową, krzepnącą w złoto. Sfinansowali całe przedsięwzięcie i do tej pory odgrywali istotną rolę w ich rodzinie. Na przykład organizowali Święta.
Mimo presji, jaką wzajemnie wywierali na sobie członkowie rodziny, nie wszyscy zjawiali się co roku. Właściwie ci, którzy tego nie robili, nie zjawiali się wcale lub zjawiali się rzadko. Na przykład ulubiona nauczycielka mamy Chel, ciocia Honorine Dieulafoy, i już nie tak lubiany nauczyciel, wujek Basile Dieulafoy, przeprowadzili się do Estonii jeszcze zanim Chel została lustrzaną i od tej pory widziała ich może dwa razy w życiu. Albo wujek Jeffrey Goldblood, który był dyrektorem w szkole jej rodziców. Razem z żoną od lat siedział w Bieszczadach i Chel wiedziała o tym tylko z narzekań pozostałych Goldbloodów, a przynajmniej brytyjskiej części Goldbloodów. Była jeszcze ta druga część, wywodząca się od Eleonore Goldblood, którą ostatnio widziano w Anglii w 1997 i to tylko dlatego, że wujek Marcus wysłał po nią lustrzanego.
À propos wujka Marcusa, na wejściu poinformowano ich, że Nobilianów w tym roku nie będzie.
Like. What the fuck?**
Włączyła telefon, żeby przejrzeć social media wujka W. – jego ostatnie posty były sprzed miesiąca i dotyczyły Moskwy. Głównie zdjęcia ładnych miejsc, tego, co miał na sobie i jechanie po polityce Rosji. Wujek obiecał jej kiedyś, że odwiedzą razem wszystkie miejsca spotkań moskiewskich gejów i innych queer osób, a teraz zniknął. Czy powinna zacząć go szukać w rosyjskich więzieniach?
Nie, to wujek W. Poradzi sobie, a jeśli nie, wujek Marcus mu pomoże.
Wzruszyła ramionami i dołączyła do rytuału powitań, a później przeszła do jadalni. W świąteczny poranek śniadanie u Goldbloodów zaczynało się o szóstej, żeby wszyscy ci, którzy dopiero dotarli na miejsce, mogli coś zjeść przed niemożliwie długim otwieraniem prezentów. Każdy dostawał po jednym (przynajmniej w Londynie), ale przy tak dużej rodzinie, pudełka i torebki nie mieściły się pod ogromną choinką. Najmłodsi już biegali wokół niej, udając, że wcale nie szukają swojej paczki, a Chel udawała, że wcale nie ma krótszej drogi do głównej jadalni, gdy przechodziła obok nich.
Na miejscu chwyciła talerz, który stał obok talerza jej taty i zrobiła obchód wokół łukowatego stołu, zbierając jedzenie z różnych półmisków. Co prawda większość potraw się powtarzała, ale spacer przed posiłkiem jeszcze nikomu nie zaszkodził. Oprócz tych ludzi, którzy stracili przytomność z wyczerpania, ale ich nie liczymy.
Kiedy wróciła na miejsce, patriarcha rodu Goldbloodów – wujek George – już na nią czekał. Podał jej listę gości, którzy nie zdążą dolecieć przed dziewiątą i poprosił, żeby zabrała ich z samolotów, którymi lecą. Zgodziła się, podkreślając, że nie weźmie nikogo, kto jeszcze nie wsiadł na pokład, bo nigdy nie zamierzał tego zrobić. Teleportacja poza Granicą Światów wiązała się z pewnym wysiłkiem i mimo że cały czas jadła, wyraźnie odczuła ubytek energii. Po którymś skoku zdecydowała się wrócić na chwilę do domu – tego na terenie Granicy, który dzieliła ze Stanleyem i Eve, nie rodzinnego – żeby podładować baterie.
Uzależnienie od Energii Granicy sprawiało, że Chel nigdy nie rozumiała Lustrzanych Podróżników, którzy ją porzucali. Przecież i tak musieli co jakiś czas wracać, więc po co odchodzić. Dodatkowo praca dla Granicy oznaczała dobre pieniądze i ochronę – pewność, że ktoś zawsze uratuje twoją lustrzaną dupę z każdych kłopotów, w jakie wpadniesz. Czasem po tym zawiesi cię na rok, jak było w przypadku Eve, Chel i Stanleya, ale przynajmniej nie pozwoli szalonej rusałce zabić ciebie i twoich współlokatorów.
Zanim skończyła teleportować wszystkich opóźnionych krewnych, ktoś powiedział jej, że Devirowie już są, a Eve przejęła od niej część listy. W efekcie przywitała się z ulubioną kuzynką dopiero przy choince, gdy pierwsza osoba rozpakowywała swój prezent. Usiadły na kanapie obok swoich rodziców, a właściwie Chel usiadła na podłokietniku obok Eve, która usiadła obok swojego ojca, który siedział obok matki Chel, która siedziała obok taty Chel.
– Wesołych Świąt, James – powiedział Dorian Goldblood, który wyrósł za nimi i według opowieści mamy w szkole skakał sobie z wujkiem Jamesem do gardeł, ale coś się zmieniło i od lat próbował być miły.
Wujek James miał te próby głęboko i niezmiennie pozostawał gburowatą kulką nienawiści, więc nie odpowiedział. Za to Eve posłała Dorianowi wrogie spojrzenie, żeby przestał nękać jej ojca. Urocza jak zawsze.
Zanim ostatni prezent został rozpakowany (Chel dostała żyrandol i wątpiła, że uda jej się sprzedać coś tak paskudnego) wszyscy zgłodnieli. Przy stole doszło do pewnych rotacji, a co za tym idzie kilku kłótni o miejsca, mimo że stało kilka wolnych krzeseł.
Chel wylądowała naprzeciwko swojej mamy, pomiędzy Eve a tatą. Po lewej stronie mamy siedział wujek James, po prawej jej brat – wujek Tamsen. Mama ze swoim metr pięćdziesiąt nie zasłania im widoku na siebie nawzajem, więc wujek James starał się nie patrzeć w stronę wujka Tamsena. Wujek Tamsen z kolei co chwilę zerkał na wujka Jamesa z czystej złośliwości. Chel zastanawiało, jak długo tak wytrzymają.
Nie spodziewała się, że wujek Tamsen przekieruje swoją potrzebę wzniecania chaosu na nią.
– Ponieważ żadna natrętna ciotka jeszcze tego nie zrobiła – zaczął – zapytam pierwszy. Kiedy przyprowadzisz nam jakiegoś kawalera?
Chel już otworzyła usta, żeby przypomnieć wujkowi i uświadomić wszystkim wokół, że nie będzie żadnego kawalera, ale mama, tata i Eve spiorunowali ją wzrokiem.
– Kiedy dotrze twoja żona? – zapytała zamiast tego, bo nigdy nie powiedziałem, że Chel nie lubi chaosu.
– Nie wiem. – Tamsen nie pozwolił się sprowokować. – Nie rozmawiamy od dwóch tygodni.
– Co tym razem?
– Sok dyniowy.
Chel pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Sok dyniowy? – upewnił się jej tato.
– Wypiła mój sok dyniowy! – Tamsen nadmiernie gestykulując szklanką, chlusnął Wymondowi w twarz zimną herbatą. – Sorry. – Próbował wytrzeć go serwetką, klękając na stole, żeby dosięgnąć, ale Gloria ściągnęła brata z blatu i zaprowadziła męża do łazienki.
Teraz już nic nie oddzielało wujka Tamsena od wujka Jamesa. Chel od dawna próbowała się dowiedzieć, jaki mają do siebie problem i wujek Tamsen zapewnił ją, że on do Jamesa nic nie ma, a James jest po prostu zazdrosny o jego małżeństwo. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie dodał udane, ale wujek Tamsen i jego żona obrażali się na siebie na długie tygodnie jeszcze w przedszkolu, więc Chel nie widziała tu powodu do zazdrości.
Napięcie między wujkami uparcie nie chciało eksplodować, ale wymuszało na wszystkich ciszę, więc Chel postanowiła coś z tym zrobić.
– Wy też uważacie, że Monte jest rasistowskie? – rzuciła, a bezsensowność tego pytania sprawiła, że nawet brat jej babci pochylił się nad pustym krzesłem jej taty, żeby lepiej słyszeć, chociaż generalnie starał się trzymać dystans od siedzącej cztery miejsca dalej babci Eve. – Bo ja zawsze sobie wyobrażałam, że moja mama jest jak mleczna część Monte, a tata jak czekoladowa. Kilka lat temu wyszło Monte White, które jest jak dziadkowie od strony mamy, ale nadal nie ma Monte Black.
– Napisz do nich ze skargą – podsunęła Eve.
– Tak zrobię. – Wszyscy wiedzieli, że tego nie zrobi.
Znów zapadła cisza i żaden z wujków nie raczył jej przerwać słowami: Mojej żony nie ma, twojej żony nie ma, powinniśmy trzymać się razem, a gdy mama Chel wróciła, było już za późno, bo po drodze widziała swoją szwagierkę, o czym od razu wszystkich poinformowała.
Chel nie marnowała czasu na chodzenie. Teleportowała się do holu, przytulić ciocię Rute.
Ciocia odwzajemniła gest i oznajmiła:
– Jestem tu tylko dla ciebie i wujka W.
– Wujka W. nie będzie.
Ciocia skrzywiła się nieznacznie.
– W takim razie jestem tu tylko dla ciebie.
– Awww, moja ulubiona ciocia tylko dla mnie.
– Nie mów tego tak głośno, bo twoje inne ciotki zjedzą mnie żywcem.
Rute Rived zabrała Chel na pierwszy koncert, dała jej pierwszą szminkę i kupiła pierwsze glany, chociaż sama wolała chodzić w szpilkach. Nauczyła Chel, jak się malować, zanim mama pozwoliła jej choćby spojrzeć na cienie do powiek. W trakcie ścierania kolejnych nieudanych kresek ciocia opowiadała, że jej nikt nie chciał uczyć, więc uczyła się sama, czerpiąc inspirację z plakatu Mötley Crüe swojego ojca, żeby nie był zbyt wściekły. Później przerzuciła się na smoky eyes i ciemne szminki, aż któregoś dnia wujek W. pomalował ją po raz pierwszy i nigdy wcześniej nie czuła się tak pięknie, jak wtedy. Po latach umiejętności wujka W. nie wydawały się już tak imponujące, właściwie to o wiele gorsze od jej własnych, ale sentyment pozostał.
Dorian Goldblood nagle pojawił się obok nich z prezentem cioci Rute. Ciocia podziękowała, ale wyraziła też zdziwienie, bo sama mogła go wziąć spod choinki.
– Nie zostawiliśmy ich pod choinką po rozpakowywaniu. Nie chcemy powtórki z zeszłego roku – tu wymownie spojrzał na Chel, która rok temu z grupą dzieciaków dorwała się do nierozdanych prezentów – więc wszystkie zostały zamknięte w gabinecie mojego dziadka.
Chel powiedziałaby, że to miło z jego strony, że im o tym mówi, ale nie wyglądał, jakby robił to z dobroci serca. Bardziej z poczucia obowiązku.
Ciocia ponownie podziękowała, a Dorian stał przy nich jeszcze przez chwilę, sprawiając wrażenie zagubionego. W końcu rzucił: Nie ma za co i wrócił do swojego miejsca przy stole.
– Dziwny gość – stwierdziła Chel. – Ale tak dziwnie dziwny. Budzący litość, nie fascynację.
– W szkole raczej budził niechęć. Był namolny i dupkowaty.
– Jak Draco Malfoy?
– Nie, bardziej jak... służbista z paranoją.
– Czyli Umbridge.
– Tak. Tylko mniej przekupny.
– Co dostałaś?
Ciocia rozpakowała prezent i wyciągnęła z pudełka naszyjnik, który idealnie pasował do jej głębokiego dekoltu, a że ciocia Rute zawsze miała głęboki dekolt, naszyjnik pasował do wszystkiego.
Kiedyś na zlocie rodzinnym ktoś w ramach slut-shamingu zapytał Rute, ile dała za piersi, że tak się nimi chwali. Z uśmiechem odpowiedziała, że to był prezent. Wujek W. dodał, że od niego. Wtedy wydali się Chel bardzo podobni. Nie fizycznie, chociaż oboje mieli częściowo zielone oczy – wujek W. zielone ze złotą obwódką wokół źrenic, a ciocia Rute półtora oka brązowego i pół zielonego. Urodę cioci Rute najłatwiej opisać jako latynoską, wujka W. po prostu wampirzą. Skrajnie różne typy. Mimo to coś ich łączyło i Chel mogła tylko domyślać się, co.
– Ja dostałam żyrandol – rzuciła. – Taki wielki, kryształowy.
– Przypomnij, w jakim stylu jest wasze mieszkanie?
– Industrialnym.
– Cudownie. Możesz mi pomóc?
Zapięła cioci naszyjnik i poszły razem do jadalni, ale nie usiadły do stołu, tylko ciocia zgarnęła jedzenie na talerz i, nie patrząc na męża, wyszła. Znalazły sobie pusty salon, ale Chel zdążyła tylko upewnić się, że wujek Tamsen pokłócił się z Rute o sok dyniowy, zanim przyszła Eveline i poprosiła Chel na chwilę.
Właściwie powinna od razu uwierzyć wujkowi w historię z sokiem, bo jako nastolatek potrafił obrazić się na kilka miesięcy, gdy Rute poświęcała więcej uwagi matematyce niż jemu. Mimo wszystko Chel wolała znać wersje obu stron.
A jeśli chodzi o chwilę Eve, to zmieniła się w dobre dziesięć minut krzyków i intensywnej gestykulacji, gdy Eveline tłumaczyła Chel, skąd się wzięła dziura w ich budżecie. W końcu Chel westchnęła z rezygnacją i potarła skroń.
– Okej, ale nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś.
Eveline skrzyżowała ręce na piersi.
– To był najbardziej opłacalny sposób.
– I ryzykowny.
– Znasz powiedzenie o ryzyku i szampanie.
– Jesteś uczulona na alkohol.
– To była metafora, Chel.
– To też.
– Metafora czego?
– Nie wiem. Wybierz sobie.
Eveline westchnęła.
– Ryzyko było niskie. Jak... jeden do miliona.
– Jak wszystko, Eve. Ale shit happens***.
Eveline odwróciła wzrok jak zawsze, gdy nie chciała komuś podpalić włosów pod wpływem emocji. Nawaliła, wiedziała o tym, ale nie zamierzała tego przyznać. Wolała się wściekać. Jak typowo. Czasami Chel nie miała do niej siły.
Wróciły do cioci Rute, ale jej już nie było. W jadalni mama Chel powiedziała im, że Rute i Tamsen zdążyli się pogodzić, gdy one rozmawiały. Do nich Chel też czasem nie miała siły.
Wujek James musiał lekko przegiąć, bo opierał głowę o ramię Glorii, a whisky zniknęła z tej części stołu. Eveline wymieniła spojrzenia ze swoją babcią i mamą Chel.
– Zajmiemy się nim – obiecała ta druga. Wujek James na jej ramieniu tylko zamknął oczy.
◈◈◈
Edwin Needly palił oparty o kamienną poręcz, gdy jeden z jego kolczyków wydał charakterystyczny szum.
– Wesołych Świąt – usłyszał.
Przełknął ślinę. Nie spodziewał się, że to już. Co prawda nie monitorował upływu czasu, ale zakładał, że w jego rodzinnym wymiarze jest połowa listopada. Może początek grudnia.
– Wesołych Świąt – szepnął, przykładając papierosa do ust, żeby pierścień na jego palcu wychwycił dźwięk. – Mógłbyś... Możesz zadzwonić do moich mam i przeprosić za to, że nie przyjechałem... i że nie dzwonię osobiście?
Zaciągnął się na tyle mocno, że mimo lat palenia, musiał stłumić odruch kaszlu.
Słuchawka znów zaszumiała.
– Edwin, już u nich byłem. Dałeś im prasowalnicę, gdybyś był ciekawy. A, i obiecałeś je odwiedzić najszybciej, jak będziesz mógł.
– Jesteś aniołem, Skat. Dziękuję.
– Cieszę się, że nadal tak myślisz.
★
*o tak
**jakby. co do chuja?
***wypadki chodzą po ludziach
więcej opisów funkcjonowania rodzino-organizacji znajduje się w Jogurcie. Dla fabuły Luster istotne jest tylko, że:
istnieją
Eve i Chel się od nich wywodzą
W. i Marcus stoją na szczycie rodzinnej hierarchii jako założyciele
James żywi do wszystkich urazę, ale dzielnie zajmuje się międzywymiarową bankowością (on to lubi)
czy wpakowałam w ten rozdział za dużo wszystkiego? tak. czy tego żałuję? jeszcze nie.
sfinks:
snoke:
moje wyobrażenie chel:
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro