Rozdział XXI
Isabelle czuła się o niebo lepiej niż poprzedniego dnia. Oddychała lekko, wczuwając się w swoje ciało.
Był taki radosny, słoneczny dzień, w którym wszystko się udaje. Jej maleństwo poruszało się, a ekran pokazywał miarowe bicie serduszka. Byle tylko nie spieszyło się do wyjścia, zaczekało chociaż parę tygodni. Wiedziała, że z pomocą Very i Dianne da sobie radę z opieką nad córeczką.
Tęskniła za Matem. Bez przerwy, ale już nie tak panicznie jak na początku. Tęsknota przeszła w stan chroniczny, stała się codziennością. Teraz, kiedy maleństwo stawało się coraz bardziej realne, nieśmiała wizja macierzyństwa pochłaniała Isabelle całkowicie. Gdyby jeszcze Mat był z nimi, gdyby był blisko i dzielił z nią tę nadzieję i ten strach ściskający za serce.
Westchnęła. Wiedziała, że musi być silna i musi dać sobie radę. Maleństwo będzie potrzebowało jej siły. Czuła, że podoła wszystkiemu, byle tylko córeczka urodziła się zdrowa.
Vera weszła i przez chwilę przyglądała się zarumienionej twarzy dziewczyny, oceniając, w jakim jest nastroju. W końcu chrząknęła znacząco, by zwrócić na siebie uwagę Isabelle. Podeszła do łóżka, jak zwykle stukając lekko obcasami.
– Jak się dziś czujesz? – Spytała z niepokojem
– Jak widać. Całkiem dobrze. Całkiem dobrze czujemy się dzisiaj obie
– Isabelle, mam dla ciebie list. Proszę, przeczytaj go, ale tylko jeśli czujesz się dobrze. – Wyciągnęła rękę, podając jej niewielką kartkę złożoną na czworo.
Isabelle spojrzała pytająco, ale Vera tylko pokręciła głową i przysiadła na brzegu łóżka. Śledziła czujnie każdy ruch przyjaciółki, gotowa wezwać lekarza w każdej chwili.
Widziała, jak jej policzki na chwilę zbladły i jak zagryzła usta prawie do krwi. Gdy opuściła na kołdrę drżącą dłoń, Vera dostrzegła wielkie łzy spływające po policzkach chorej. Pogłaskała Isabelle po ręce, ściskającej kurczowo arkusik papieru.
– On tu jest, prawda? – Wyszeptała Isabelle, patrząc Verze w oczy. Nie było sensu kłamać.
– Tak, kochanie. Jest tu. Isabelle, on cię kocha i tak jak ty martwi się o waszą córkę. Lekarz zabronił mu wchodzić. Nie chcemy ci zaszkodzić. Jeśli chcesz coś mu przekazać, dam ci długopis.
– Chcę. – Szybko skreśliła parę słów. Vera miała ochotę zajrzeć jej przez ramię, ale opanowała się w porę. Kiedy dostała z powrotem karteczkę, bez słowa wyszła z pokoju. Mat stał pod drzwiami, miała podejrzenia, że podsłuchiwał, ale nie skomentowała tego. Nawet mu się nie dziwiła.
– Proszę, to dla ciebie. Musiałam powiedzieć jej, że tu jesteś.
Obserwował jego twarz, kiedy czytał. Zauważyła olbrzymią ulgę, jakby zdjęto mu z pleców ciężar ponad siły. Spojrzał na nią.
– Powiedziała, że mi wybacza. I że malutka czuje się dobrze. Pójdę do jej lekarza, zapytam jeszcze raz czy w związku z tym będę mógł wejść do niej chociaż na chwilę.
Wstał i odszedł, Vera wróciła więc do pokoju przyjaciółki i nic nie mówiąc, uścisnęła jej dłoń. Isabelle odwzajemniła uścisk z bladym uśmiechem.
Siedziały w milczeniu, dłoń chorej drżała lekko, a oczy były pełne niepokoju. Vera po raz pierwszy zastanowiła się, czy jej decyzja była słuszna, czy powinna była wtrącać się w sprawy przyjaciółki. Zamyśliła się. Jakie życie bywało skomplikowane. Jej życie, życie Dianne, życie Mata i Isabelle.
Nie zauważyła, kiedy Mat wszedł do pokoju, dopiero westchnienie Isabelle przywróciło ją do rzeczywistości. Wyswobodziła dłoń i pogłaskała palce dziewczyny.
– Będę za drzwiami, gdybyście mnie potrzebowali.
Stał w progu i patrzył na bledziutką twarz, jeszcze bledszą i bardziej mizerną, niż ją zapamiętał. Poczuł, jak serce mu staje z nagłego bólu. To przez niego, to wszystko jego wina. On sprawił, że tu się znalazła, sama i przerażona. Jak mógł, co z niego za człowiek.
Łzy spłynęły mu po twarzy, ale nie odważył się zrobić ani kroku w jej stronę. Patrzył tylko bez ruchu, jak jej twarz zmienia się gwałtownie.
– Boże, Mat, jak ty wyglądasz! Jakżeś zmizerniał. – Oczy Isabelle śledziły czujnie każdy jego ruch. Badała go wzrokiem, jakby nie widziała go od lat. Przybyło mu zmarszczek, posiwiał na skroniach. Przygarbione plecy dodawały mu lat. Kochała go jak szalona.
Kiedy wyciągnęła do niego dłoń, jednym susem znalazł się obok i wtulił twarz. Szloch wstrząsnął jego ciałem, gdy pogłaskała pochyloną głowę. Na chwilę wyprostował się i spojrzała mu w oczy.
– Przepraszam cię Isabelle, przepraszam. Kocham cię. Was obie kocham. Jeśli mi nigdy nie wybaczysz, zrozumiem. – Widziała udrękę na jego twarzy, nie chciała by cierpiał.
– Wiem Mat, ja też cię kocham. Nie było nikogo innego, musisz mi uwierzyć.
– Boże, Isabelle, byłem jak oszalały z zazdrości. Nie miałem prawa... wybacz mi. Zawsze będę ci wierzył. Jak się czujesz? Jak się czujecie obie? – Dotknął nieśmiało wypukłego brzucha.
– Dobrze, teraz już dobrze. Tęskniłyśmy za tobą.
Nagle Mat znieruchomiał, czując delikatny ruch pod dłonią.
– Czy to...? – Spojrzał z uwielbieniem i zdumieniem w oczy kobiety, która była dla niego całym światem.
– Tak, Mat. to nasza córeczka. Poruszyła się. Kochanie, to tatuś. – Mat przytulił policzek do miejsca, w którym poczuł ruch.
Czułość, która zalała go gwałtownie, była nie do opisania. Więc to tak czuje się człowiek, który czuje ruchy swego dziecka w pod sercem ukochanej kobiety. Łzy znów zaczęły dławić gardło ze wzruszenia, nic do tej pory nie było tak ważne w jego życiu jak ta chwila.
– Wybrałaś imię naszej córeczce? – Spytał, spoglądając w górę.
– Nie. Nie chcę zapeszać. Chcę zaczekać, aż się urodzi. – Dostrzegł, jak nagle jej oczy wypełnił niepokój.
– Nie, Isabelle, najdroższa, nawet o tym nie myśl. Nasza dziewczynka da sobie radę, musisz w to wierzyć cały czas. – Pogłaskał jej szczuplutki nadgarstek.
Kiedy do pokoju weszła Dianne, oboje spali spokojnie, pierwszy raz od dawna, Isabelle na szpitalnym łóżku a Mat na krześle, nie wypuszczając dłoni dziewczyny.
***
– Panie Dovan, gdzie mam postawić te kwiaty?
Mat roześmiał się i pokręcił głową, dając mężczyźnie znak, że nie ma pojęcia. Odkąd w jego życiu pojawiła się malutka Victoria Hope ze swoją mamą, świat stanął na głowie i już tak zostało.
Kwiaty i prezenty, które przysyłali znajomi i rodzina wypełniały większość jego mieszkania. Właściwie oboje z Isabelle nie mogli doczekać się końca remontu w domu Isabelle, gdzie postanowili zamieszkać. Zaczynało brakować im przestrzeni.
Wchodząc do sypialni uśmiechnął się. Victoria Hope spała wtulona w ramiona Isabelle, która nie spuszczała z córki rozkochanego spojrzenia.Gdy dostrzegła męża, oczy rozjaśniła jej miłość.
Ciocia Dianne i ciocia Vera były codziennymi gośćmi w tym domu, jako że malutka istotka zawojowała je obie całkowicie. Dianne, cała przejęta, nosiła małą na rękach, Vera zasypywała ją maleńkimi ciuszkami, z których połowa była zbyt strojna dla niemowlęcia. Każdy uśmieszek, każde mrugnięcie dziecka traktowały jak osobiste osiągnięcie.
Isabelle ceniła każdy moment swego nowego życia, wdzięczna, że los podarował jej tę jedną jedyną szansę. Szansę na szczęście.
(1088 słów)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro