Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział V



W środę rano pogoda była przecudna, jakby z innej bajki. Nie było śladu po chłodzie i wilgoci poprzedniego dnia. Słońce rozświetlało cały dom, a stare drzewa wyglądały radośnie. Taka właśnie powinna być wiosna. Isabelle zastanawiała się, co dziś będzie robić, skoro miała nie iść do pracy.

Ubrała się w zwiewną sukienkę, którą nosiła dla poprawy nastroju kiedy była sama, idealną na taki dzień, prawie przezroczystą w promieniach słońca. Nie martwiła się tym, ponieważ dziś była tu zupełnie sama. Włosy miękkimi falami okalały jej twarz, nie próbowała ich nawet ujarzmiać.

Postanowiła wyjść przed dom z laptopem i zaszyć się w swoim ulubionym zakątku przy niewielkiej starej fontannie.

Urocze miejsce znajdowało się przy samym domu, osłonięte żywopłotem od wzroku ludzi, a jednak jedna z dwóch kamiennych ławeczek była w taki dzień jak dziś zawsze pełna słońca. Naprzeciw ławeczki rósł krzaczek bzu, przy nim jaśmin, w porze kwitnienia od ich zapachu aż kręciło się w głowie. Żywopłot i ściana domu osłaniały od wiatru, więc w słoneczne dni wydawało się tu dużo cieplej niż na zewnątrz.

Kiedy musiała cokolwiek przemyśleć, zazwyczaj tu przychodziła, siadała przy fontannie i czuła się jak w innym świecie. W wyjątkowo piękne dni, takie jak dzisiejszy, opalała się tu nago z daleka od spojrzeń.

Dziś też miała wiele do myślenia, poza tym musiała sprawdzić pocztę i operacje na koncie. Miejsce przy fontannie miało też tę zaletę, że doskonale odbierało sygnał z routera i Internet działał bez zarzutu, mogła więc pracować do woli.

Dziwne, pomyślała. Właściwie Mark nigdy nie dowiedział się o jej przywiązaniu do małej fontanny i kamiennych ławeczek. Tu przesiadywała w ostatnich tygodniach małżeństwa, czekając na jego coraz późniejsze powroty do domu, tu przepłakała wiele dni i nocy po stracie rodziców, tu rozpaczała, kiedy w końcu Mark zabrał rzeczy z domu, i gdy adwokat powiedział jej, jak naprawdę przedstawia się jej sytuacja.

Zamyśliła się. Nie całe ich życie było złe. Były też cudowne chwile. Pierwsze pocałunki w czasie balu wydanego z okazji jej osiemnastych urodzin, łzy szczęścia, kiedy zwrócił uwagę właśnie na nią, radość, kiedy zaczęli regularnie wychodzić razem i gdy w końcu poprosił o jej rękę. Była najszczęśliwszą kobietą na świecie, albo przynajmniej tak o sobie myślała.

Gdy go spotkała, urzekły ją chłopięce dołeczki w policzkach, łobuzerski uśmiech, loczki, które zakręcały się, pomimo że ich właściciel rozprostowywał je niezmordowanie. Miał oczy pełne ciepła i radości, umiał ją rozbawić, szeptał jej słowa miłości i obsypywał drobnymi prezentami. Czuła się szczęśliwa i dumna, że wybrał właśnie ją, spośród tak wielu kobiet, zwracających na niego uwagę.

Ślub wzięli pół roku po pierwszym spotkaniu, nalegał na jak najszybszy termin, nie chciał dłużej czekać. Mówił, że każdy dzień bez niej jest zmarnowany, że tęskni, kiedy jej nie widzi. Omotał ją całkowicie, była bez reszty jak bezwolna kukła w jego sprawnych rękach.

Rodzice próbowali ją powstrzymać, prosili, żeby zaczekali rok, dwa, lepiej się poznali, zobaczyli, czy uczucie przetrwa, ale Isabelle była głucha na wszelkie argumenty. W końcu, gdy do wyznaczonego terminu zostało naprawdę niewiele czasu, rozpoczęli przygotowania do przyjęcia ślubnego jedynaczki. Raczej nie udało się im polubić zięcia, znali taki typ mężczyzn aż za dobrze, a przyszłość jedynej córki spędzała im sen z powiek.

Wiedziała, że Mark czeka niecierpliwie na noc poślubną (z seksem postanowili czekać do ślubu i była to decyzja Marka), dawał to do zrozumienia wielokrotnie. Jednak po przyjęciu, na którym, nawiasem mówiąc, wypił zbyt wiele, padł na ich małżeńskie łoże i przespał do rana. Nie umiała powiedzieć, czy była zawiedziona czy odczuła ulgę.

Przepraszał cudownie i noc poślubna zmieniła się w dzień poślubny. Wiedział, co robi, pomyślała z zaskoczeniem, nie czuła dużego bólu, a miłość do męża i zawstydzenie pozwoliły jej brać kunszt za czułość.

Nawet teraz uśmiechnęła się mimo woli, chociaż uśmiech zgasł równie szybko jak się pojawił. Był łobuzem, niewątpliwie, i był wiecznym chłopcem, jak się okazało. Bawił się, nic go na dłużej nie zastanawiało, o nic naprawdę nie dbał. Odkryła to dość szybko, ale kochała go do szaleństwa i nie wyobrażała sobie dnia spędzonego z dala od męża.

Kiedy okazało się, że jest w trzecim miesiącu ciąży, a było to po sześciu latach małżeństwa, powiedział, że nie jest gotów zostać ojcem i wyszedł, zostawiając ją tonącą we łzach. Wrócił wieczorem z bukietem wiosennych kwiatów, w które wpięte były różnokolorowe motyle.

 Wiesz, że zawsze byłaś i będziesz moim motylem, Izzy. Nie gniewaj się na swego niemądrego męża, kocham cię i kocham nasze dzieciątko. – Mówił ze skruchą, przytulał ją, i chociaż znała go aż nazbyt dobrze, rozczuliła się i poczuła przypływ miłości.

Tego wieczoru kochali się jak dawniej, jak w pierwszych miesiącach małżeństwa. A wieczorem następnego dnia zaczęła krwawić. Nic już nie dało się zrobić, lekarze rozłożyli ręce. Po tej stracie nie mogła dojść do siebie przez następny rok. Wizyty u specjalistów, psycholog. Gdyby nie wsparcie rodziców, chyba nie dałaby rady przetrwać tego trudnego czasu.

Nie chciała ponownie przez to wszystko przechodzić, Mark też nie, dlatego brała regularnie pigułki antykoncepcyjne. Przez pierwszych parę miesięcy, gdyż później uznała, że tak sporadycznie zdarzało się im kochać, że wystarczy inne zabezpieczenie.

No i stało się, pewnego razu po wspólnym wyjeździe wakacyjnym, niecały rok temu, Izzy znów odkryła, że nosi w sobie dziecko. Codziennie ze strachem i nadzieją tuliła dłoń do uwypuklającego się brzucha, Mark chyba cieszył się pomimo problemów finansowych, w jakie ich wpędził. Przygotowywali się na przyjęcie maluszka, wszystko szło idealnie, oszczędzała się, zarzucili zupełnie seks.

Z coraz większą nadzieją myślała, że tym razem będzie inaczej, że mała dziewczynka, Joycelynn jak nazwała ją od razu, na dobre zawita w ich życiu. Wiedziała, że każdy mijający dzień zbliża ją do macierzyństwa, oglądała na USG poruszające się malutkie bijące serduszko córeczki i nie mogła doczekać się, by ją utulić.

Miała za sobą więcej niż połowę ciąży, kiedy wstała w nocy do łazienki i znów poczuła strumień krwi płynący po nogach. Wiedziała od razu, co to oznacza. Była sama w domu, Mark jeszcze nie wrócił z jakiegoś ważnego służbowego spotkania. Nie odbierał telefonu, w końcu trzęsącymi się dłońmi udało jej się wybrać numer pogotowia. Przyjechali natychmiast.

Lekarze nie umieli zatrzymać krwawienia, walczyli o utrzymanie ciąży przez tydzień i naprawdę robili co mogli, aż poczuła skurcze targające ciałem. Widziała, jak maleństwo poruszało się, gdy lekarze mimo wszystko próbowali je ratować, jak mała piąstka ściska się i blednie, jak maleńkie usteczka otwierają się bezsilnie i szarzeją.

Pamiętała przez mgłę oszołomienia wywołaną lekami, jak krzyczała panicznie i błagała, by nie zabierali jej maleńkiej córeczki, by nie zabierali jej dziecka. Potem przez długi czas była ciemność i beznadzieja, z której nie umiała się wyrwać. Czuła, że wyrwano jej serce. Joycelynn była małym cudem, doskonałą malutką istotką, i gdzieś na obrzeżu świadomości ciągle widziała jej maleńką bledziutką twarzyczkę.

Wróciła do domu obolała i rozbita, krzycząc w środku o pomoc, z ziejącą pustką w ciele w miejscu, gdzie dotąd była jej ukochana Joycelynn. Mark unikał jej na wszelkie sposoby. Ich piękny apartament był za wielki dla niej, każdy kąt przypominał o nadziei i bólu, gdy snuła się z miejsca na miejsce, czekając na niego.

Tak bardzo brakowało jej wsparcia męża, ale sądziła, że opłakuje śmierć dziecka w taki właśnie sposób. Nie chciała go naciskać, chciała oszczędzić mu cierpienia, jakie sama przeżywała.

Wtedy właśnie nadeszła wiadomość o śmierci rodziców. Ich samolot rozbił się, wracali wcześniej do domu, aby być przy córce w trudnych dla niej chwilach. Czuła się odrętwiała, wypalona w środku. Na pogrzebie rodziców nie uroniła ani jednej łzy.

Nawet, kiedy Mark oznajmił, że w takim razie muszą sprzedać apartament i przenieść się do posiadłości jej rodziców, nie zareagowała, tylko spakowała wszystko, co chciała zatrzymać, do niewielkiej walizki, i podpisała papiery sprzedaży.

Wkrótce sprzedali firmę rodziców i Mark zażądał sprzedaży posiadłości. Nie mogła tego zrobić, rodzice zadbali o to.

Dzień, w którym powiedział, że jest oziębła i beznadziejna, że cały czas żałował, że ożenił się z nią, że natura wie, co robi, bo taka zimna kobieta nie nadaje się na matkę, wytrącił ją na nowo z odzyskiwanej powoli równowagi.

A potem dzień po dniu odkryła, że nie znała do tej pory własnego męża i zaczęła się naprawdę bać.

Tak; teraz, kiedy rozwód był tylko kwestią czasu, czuła się bezpieczniej. Musiała podjąć pracę, zupełnie inną od tej, którą wykonywała w firmie rodziców, żeby przetrwać najtrudniejsze. Właściwie, po raz pierwszy w życiu żyła w biedzie, bo to już nie była skromność.

Żałowała, że o nic nie pytając zgodziła się sprzedać apartament oraz udziały w firmie rodziców. Prawdopodobnie gdyby nie zapis w testamencie, dom również by sprzedała. Rodzice umieli zadbać o jej interesy, niewątpliwie szybciej przejrzeli grę Marka niż ona sama.

Teraz miała właściwie pewność, że mąż nie kochał jej nigdy, że od początku zależało mu na pieniądzach i wpływach jej rodziców. Oni dostrzegli to jeszcze przed ślubem, starali się ją powstrzymać. Usprawiedliwiał ją tylko młody wiek i szaleńcza miłość, pierwsze uczucie w życiu.

Westchnęła ciężko i włączyła komputer. Poczta zawierała same reklamy, konto przedstawiało się równie beznadziejnie, co parę dni wcześniej. Mark ogołocił je zupełnie zanim zdążyła je zabezpieczyć, zresztą i tak wiele tam nie mieli po spłacie jego długów.

Przejrzała parę stron internetowych poświęconych modzie, tak z przyzwyczajenia, po czym wpisała w wyszukiwarkę nazwę firmy rodziców. Znalazła raport finansowy firmy i oniemiała. I&I Gordon przynosiło straty nowym właścicielom.

Niewiarygodne i niemożliwe, a jednak. Zwolniono dużą część modelek, zastępując je chorobliwie chudymi dziewczynami i część szwaczek, które pracowały w firmie od samego początku. Rodzice by tego nie przeżyli, pomyślała.

Zamknęła laptop i odłożyła na ławeczkę, po czym powoli, aby nie urazić ponownie kostki, przesiadła się na brzeg fontanny. Zawsze lubiła szmer wody opadającej po kamieniach, chwilę bawiła się przelewając wodę między palcami i obserwując jak rozpryskuje się w tysiące migocących kropel, mocząc sukienkę i spływając po skórze chłodnymi strużkami. Oczy zaczęły jej się same zamykać, położyła się więc na brzegu fontanny, nie wyjmując dłoni z wody; wkrótce zasnęła.

Śnił jej się Mark z twarzą zaciętą jak w ostatnich tygodniach, krzyczący, że nie da jej nigdy rozwodu, i odległa, ale wyraźna twarz Mata, nakładająca się chwilami na twarz jej męża. Nie wiedziała już we śnie, który z nich na nią krzyczy i kto szarpie ją za ramiona.



(1665 słów)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro