Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10| Demon człowiekowi równy

CO?! Chyba cię pogięło, ty zdradziecka szujo bez moralności! Ja nie będę kartą przetargową, wypraszam sobie!

— No proszę, to było łatwiejsze, niż myślałem. — Krasiński wyszczerzył się szeroko, wyciągając bladą dłoń w stronę Chopina, lecz zanim w ogóle zdążył go dotknąć, Mickiewicz szybko przyciągnął kompozytora do siebie.

— O nie, Zygmuncie, najpierw ty się wywiązujesz ze swojej części umowy, potem ja ze swojej. - Demon trzymał mocno wyrywającego się pianistę, który wściekły i przerażony zaczął próbować się uwolnić, przy tym drapiąc Adama oraz depcząc mu na stopy. Uspokoił się dopiero nieco, gdy usłyszał dwa, naprawdę cicho wyszeptane słowa. Na tyle cicho, żeby Krasiński nie mógł nawet pomyśleć, że ktoś coś mamrocze.

Zaufaj mi.

— Hm, hm, skąd mam pewność, że mnie nie oszukasz? — Inkub zmarszczył nos, będąc wyraźnie niepocieszonym, gdy Mickiewicz przedstawił mu swoje warunki.

— Bo tak jak powiedziałeś, nie zależy mi ani trochę na Fryderyku. Chcę wydostać stąd Juliusza. Ten tutaj — Wzrok skierował na Chopina, szukając jakichś dobranych słów, które przekonałyby porządnie Zygmunta — trajkocze dwadzieścia pięć na dobę jak najęty, cholernik udaje jeszcze w dodatku, że umie grać na fortepianie czy tam pianinie, a tak naprawdę za grosz nie ma duszy artysty.

— No dzięki... — Fryderyk syknął, ale szybko zamilknął, gdy Mickiewicz ostrzegawczo ścisnął jego rękę mocniej. Juliusz przyglądał się całej sytuacji, już mniej zły na Adama niż w chwili gdy ten postanowił oddać jego przyjaciela. Był na tyle mądry, że wyczuł to, że demon ma plan.

— Proste fakty, którym nie da się zaprzeczyć. — Krasiński wydął dolną wargę, aprobując Mickiewiczowi poprzez skinięcie głowy. — No dobrze, już dla świętego spokoju wskażę ci to jabłko...ale wiedz, że jeśli nie wywiążesz się z umowy, to twój chłopaczek skończy tak samo marnie.

— Masz moje słowo honoru. — Ton Mickiewicza był chłodny, ale to nic w porównaniu ze spojrzeniem, jakim Zygmunt cały czas go obdarowywał. Szukał bardziej wyszukanego i konkretnego zdania, może to spotęgowałoby jego wiarygodność, jednak takie zadanie okazało się być czymś, co go przerosło.

Blondyn stanął przed jabłonką, wzrokiem przelatując po trzydziestu, błyszczących się jak czarne diamenty owocach. Białe kwiaty drzewa Norwida przyjemnie kontrastowały z kolorem jabłek. W końcu inkub sięgnął po jedno z nich, zrywając je obojętnie. Przez moment obracał je w dłoni, a następnie obrócił się twarzą w stronę trójki mężczyzn, z których dwójka za wszelką cenę starała się nie patrzeć mu w oczy.

— No dobra, teraz twoja kolej, Adasiu mój ty złoty — wyszczebiotał, robiąc krok w stronę demona trzymającego Chopina.

— Będzie dobrze, serio — wyszeptał jeszcze Mickiewicz, puszczając wolno Fryderyka. Teraz pozostawało tylko liczyć na to, że plan wypali.

Prawie że w tym samym momencie, w którym dłonie Adama puściły kompozytora, wylądowało w nich czarne jabłko. Osobliwie się błyszczało, przeczucie podpowiadało, że to właśnie ono jest tym jabłkiem, a Krasiński o dziwo wcale nie zrobił ich w bambuko.

— Ugryź je. — Mickiewicz rzucił owoc Juliuszowi, który niezgrabnie złapał go słabą dłonią, z niepokojem obserwując jak Krasiński łapie Chopina za dłoń. — Szybko! I od razu mi je rzuć.

Słowacki w pierwszym momencie spanikował, nie rozumiejąc, na czym polega ten cały plan, ale wykonał posłusznie polecenie. Jabłko miało dziwny smak, w ogóle nie przynosiło mu na myśl owoców, które już dobrze znał. Skrzywił się, rzucając nadgryziony owoc jabłoni w stronę Adama. A potem poczuł coś dziwnego i...

...zniknął.

— Nie — mamrotał tymczasem nieobecnie Fryderyk, próbując wargami uciec od ust Zygmunta. Rozpaczliwie spojrzał na Adama, który wiedział, że to już ten moment. Moment aby działać.

Nie wypuszczając ugryzionego już wcześniej przez Juliusza jabłka z dłoni, najszybciej jak umiał znalazł się przy Chopinie i Krasińskim, odrywając ich od siebie siłą.

— Wiedziałem — prychnął inkub, poprawiając ubranie, które pogniotło się w momencie gdy Adam go popchnął. — Nie masz za grosz honoru, jesteś zepsutą gnidą!

—  Łap! — Puszczając mimo uszu usłyszane obelgi, rzucił owoc Fryderykowi, który mimo chwilowego skołowania, złapał je dużo zręczniej niż Juliusz, od razu się w nie wgryzając.

— Ty głupcze, naruszyłeś równowagę... — Krasiński zaczął, ale prawie od razu dostał od Mickiewicza — żeby tak nieelegancko powiedzieć — po pysku.

— Oj, zamknij się już Zygmunt, dla własnego dobra. Jak ty ze sobą wytrzymujesz, co?

— Czy ty w ogóle wiesz, co cię teraz czeka? Gdy pójdę po Norwida?

— Nic mnie nie czeka. Bo ja już tu nie należę.

— C-

Ledwo Mickiewicz te słowa wypowiedział, już robił coś, czego najpewniej pożałuje. Albo i nie. Jednocześnie to było poświęcenie, którego żaden demon przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się podjąć, ale z drugiej strony, Adam miał już serdecznie dosyć. Parę dni spędzonych w towarzystwie Fryderyka i Juliusza jako Tadeusz Soplica, zdawało się być o wiele lepszych od wszystkich stuleci spędzonych tu na dole, gdy teraz patrzył na to z perspektywy czasu.

Upadł na kolana. Złożył ręce. A następnie otworzył usta i przypomniawszy sobie słowa usłyszane od Juliusza gdy tkwili razem ("razem", tylko oni dwaj i dosłowna ściana między nimi) uwięzieni, zaczął recytować nic innego, jak słowa modlitwy.

Samemu Krasińskiemu to nie przeszkadzało, inkuby nie były rodzajem demonów, które można pokonać modlitwą albo krucyfiksem, ale nie zmieniało to faktu, że stał przyszpilony wręcz do ziemi, wpatrując się w Mickiewicza oczyma wielkimi jak spodki.

— Norwid miał rację — powiedział w końcu Zygmunt słabo, gdy lekki rozbłysk zadecydował o zmienieniu czegoś raz na zawsze. — Ty jesteś popaprany. Popaprany i to zdrowo.

*****

W pierwszej chwili Juliusz zakrztusił się powietrzem, nie wiedząc, co się właściwie dzieje. Cierpki posmak jabłka wciąż przylegał do jego języka, jakkolwiek nie próbowałby się go pozbyć. Głowa bolała go tak, jakby ktoś solidnie uderzył go żelaznym młotem. Dopiero po paru minutach leżenia na brudnej trawie, zorientował się, gdzie jest.

To było to samo miejsce, które zobaczył na oczy, zanim Celina postanowiła go uśmiercić. Blizna na szyi przypominała mu o tym, że to co się stało, nie było tylko chorym snem.

— To, my, ten...żyjemy? — Podniósł głowę, gdy do uszu dobiegł go równie skołowany i przymulony głos Chopina.

— Tak mi się wydaje. Przynajmniej w jakimś stopniu — odparł Słowacki, zagryzając wargę z bólu. Podniósł się powoli z pomocą Fryderyka, którego dłoń z chęcią przyjął. Otrzepał brudne ubranie, następnie rozglądając się dookoła. — A gdzie jest Adam?

— Nie wyszedł z nami? — Chopin obrócił głową parokrotnie, orientując się, że byli na uboczu drogi zupełnie sami. — O mój dobry Boże... — Dłoń mimowolnie powędrowała do twarzy pianisty, zakrywając jego usta.

— Miło mi wreszcie słyszeć to słowo bez skutków ubocznych, nie nadużywałbym go jednak na pańskim miejscu, panie Chopin.

Obaj wręcz szarpnęli głowami, napotykając obce, a jednocześnie tak bardzo znajome spojrzenie.

Za nimi stał Mickiewicz. A raczej ktoś, kto kiedyś był Mickiewiczem. Czy może raczej: Mickiewicz po pewnej korekcie. O, moi drodzy, to jest właśnie to określenie, którego szukaliśmy. Sylwetka szanownego pana demona stała się jakby bardziej wątła, natomiast błysk w jego oczach zniknął zupełnie. Brązowe włosy łagodnie opadały mu na ramiona, nadając od razu dużo przyjemniejszego wydźwięku całej postaci Mickiewicza. Stał chwiejnie, wyraźnie kręciło mu się w głowie, jakby był pijany, choć zarówno Słowacki jak i Chopin wiedzieli, że to przecież niemożliwe.

— Adamie? — Juliusz zapytał drżącym głosem, podchodząc do mężczyzny. Wpadli sobie w objęcia, przytulając się z największą czułością na jaką było ich stać.

— Pft, jasne, nie przeszkadzajcie sobie, mnie tu totalnie nie ma. Sodomici cholerni — Chopin wymamrotał pod nosem, ze skrytą ulgą i radochą obserwując jednak rozgrywającą się przed nim scenę.

— Co się z tobą stało? — Słowacki zadał pytanie, gdy wreszcie się z Mickiewiczem od siebie oderwali. — Czy ty...

— Modlitwa — odparł tamten krótko. — Odpowiednia modlitwa wypowiedziana w obecności demona zabije go, ale jeśli demon...

— ...zdecyduje się wymówić ją sam, to zmieni się w człowieka, rezygnując tym samym z nieśmiertelności i wszystkich swych wygód, jakie dawało mu potępienie — dokończył Chopin, a gdy napotkał zaskoczone spojrzenie Adama, dopowiedział jeszcze: — Liszt.

— Dlaczego to zrobiłeś? — Juliusz spojrzał na niego z przerażeniem. — Przecież teraz-!

— Teraz mam w dupie całe piekło, Norwida szczególnie. — Adam uciszył go gestem dłoni, a ten zmieszał się nieco na tak groteskowe słownictwo. — Może umrę wcześniej czy później na to wasze głupiutkie zapalenie płuc, ale przynajmniej będę szczęśliwy. — Uniósł kąciki ust w górę. — To zabrzmi obrzydliwie wręcz ckliwie, jak w telenoweli...ach nie, wy jeszcze nie wiecie co to są telenowele, no tak. W takim razie to zabrzmi obrzydliwie wręcz ckliwie, jak w dramacie Shakespeare'a, ale wolałbym spędzić o tak — Wskazał na swoją twarz — spędzić piętnaście lat życia, niż kolejne pięćset tam na dole w piekle. Zresztą, spójrzmy prawdzie w oczy. Gdybym został, to musiałbym przechodzić przez kilka tysięcy lat przez tysiące stron męczarni. — Skrzywił się nieznacznie.

— Nigdy więcej znaczków pocztowych z żółtymi kwiatami. — Chopin wzdrygnął się na samo wspomnienie.

— Co? — zapytali Słowacki i Mickiewicz jednocześnie.

— Nic. Nic, nieważne. Nie roztrząsajmy tematu.

— A... — Juliusz nieśmiało spojrzał na Adama. — A co jeśli oni znowu po nas przyjdą?

— Nie mogą. Pakt już nie obowiązuje. Odwiedziłeś piekło, a raz wystarczy. — Triumfalny uśmiech ogarnął twarz Adama, wspinając się aż od jego podbródka po ciemne brwi. — Nagięliśmy trochę zasady.

— Ja naprawdę się bardzo cieszę, że my tu sobie tak marzniemy w brudnych ubraniach na jakimś totalnym odludziu i rozmawiamy o tym, jak za pomocą niesamowitego zwrotu akcji udało nam się jakimś cudem wyjść z tego cało, ale może wrócilibyśmy gdzieś gdzie jest przyjemnie i ciepło, co?

Chopin popatrzył na nich, przystępując z nogi na nogę. Oni popatrzyli po sobie i zgodnie kiwnęli głowami. Wyczerpani, ale szczęśliwi jak nigdy dotąd.

*****

— Że też się nie domyśliłem! Przecież to było takie oczywiste! Ludzki kamuflaż, ba!

— Oj, Ferenc, nie obwiniaj się już.

— Nie przestanę, nie przestanę! — Węgier po raz kolejny tego dnia oburzył się niezmiernie, prawie spadając ze swojego drewnianego krzesła, które stało w ogródku.

Słońce grzało przyjemnie, rzucając promienie światła na zadowoloną czwórkę kompanów. Słowacki i Mickiewicz siedzieli przytuleni do siebie pod jabłonią, zwykłą, taką, która nie rodziła czarnych owoców. Adam zdawał sobie sprawę z tego, że przyzwyczajenie się do bycia człowiekiem będzie diabelnie trudne, ale jeśli miało to być ceną za możliwość trzymania Juliusza za dłoń tak jak teraz i całowanie go raz po raz w czoło, to gotów był zapłacić.

Szanowny pan demon i szanowny pan poeta nareszcie mieli to czego potrzebowali od początku - święty spokój.

Liszt wstał z ogrodowego mebla, a po oparciu dłoni na biodrach, uważnie przyjrzał się dwójce siedzącej pod owocowym drzewem. Wbrew własnej woli, uśmiechnął się.

— Fryderyku?

— Hm?

— Może nam też przydałaby się kiedyś wycieczka do piekła?

Chopin prawie spadł ze swojego siedzenia.

— Słodka Maryjo, nie, już nigdy więcej! Nie chcesz wiedzieć nawet jakie zmory się tam kryją! — wykrzyknął z pełną racją. Twarz Żeromskiego już zawsze będzie nawiedzać go w bezsenne noce.

— Już dobrze, już dobrze — roześmiał się Ferenc. — To swoją drogą jest kawał niezłej historii. Mógłbym napisać o tym operę...

—  Albo nawet niezbyt długie opowiadanie. — Zamyślił się Fryderyk. — Takie, żeby miało może z dziesięć rozdziałów. Idealnie się zmieści.

— O! Doskonale. To wiesz co, spiszemy je zaraz. Ale najpierw skoczę po herbatniki. Bo u mnie w domu panuje jedna zasada: herbatniczki nigdy się nie kończą.

❖ ── ✦ ──『✙』── ✦ ── ❖

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro