Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

09| Niech się dzieje wola piekła

FRYDERYK Chopin w swoim życiu miewał wiele niecodziennych sytuacji; jedne były bardziej osobliwe od drugich, wiadomo, jednak nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej, jak teraz. Wiedział tylko jedno — jego uszy zdecydowanie nie były na to przygotowane.

— Tak właśnie, jak już żem wspominał, ja i mój kolega Rafał pisaliśmy do pana Józefa, oj pisaliśmy! Pięć razy chyba żeśmy pisali! Zaraz ja panu dokładnie opowiem, jakie były wzory na znaczkach, co były na tych listach!

— Dlaczego mi to robisz? — Chopin zbolałe spojrzenie skierował w stronę Celiny, która z sadystycznym wręcz wyrazem twarzy, stała w rogu ciemnego pomieszczenia.

Ciało młodego kompozytora robiło się powoli czerwone, na wskutek zdecydowanie zbyt mocno zaciśniętych na nim sznurów, którymi przywiązany był do żelaznego krzesła. Na przeciwko niego siedział mężczyzna o krzaczastych brwiach i dość surowych rysach twarzy. Z dość dużym ożywieniem opowiadał mu o swoim zdecydowanie niezbyt pasjonującym życiu, które według Chopina było tak nudne, że aż bolało w uszy.

— Och, nie dramatyzuj tak cukiereczku! Pan Stefan zapewnia ci przecież cudowną rozrywkę. Powinieneś być wdzięczny. — Uśmiechnęła się (o słodka ironio!) demonicznie. — Zostawię was na moment samych, w porząsiu? Muszę odwiedzić jeszcze naszych gości honorowych... Niech pan pamięta, aby nie pomijać najmniejszych szczególików!

— Oczywiście pani Celinko, jeszcze raz pani dziękuję za sprawienie mi towarzystwa!

 — Nie, zaczekaj, wróć! — Fryderyk zawołał za Celiną na darmo, wiercąc się jeszcze bardziej. Syknął cicho z bólu, gdy węzy zaczęły mocniej wżynać się w jego skórę.

— No, to na czym skończyliśmy? Ach tak, na znaczkach! — Żeromski uśmiechnął się szeroko. — No ja pamiętam na przykład, że te na tych listach pierwszych to miały takie ładne nadruki z żółtymi kwiatuszkami...to były chyba mlecze? A może żonkile? Tak, to z pewnością były żonkile. I miały takie ładne płatki, wie pan, fascynujące były te płatki, takie żółte...już w wspominałem, że były żółte?

— Panie Stefanie... — Klatka piersiowa Fryderyka unosiła się delikatnie i natychmiast opadała; nieruchomiała na moment, a jego ręce oraz nogi drgały, wciąż jednak spętane. Z każdym słowem Żeromskiego czuł, jakby ktoś wysysał z niego życie. — Pana życie zdaje mi się niezmiernie fascynujące, jednak czy możemy odłożyć to na kiedy indziej? Ta cała wycieczka do piekła była męcząca, wie pan, wolałbym teraz odpocząć... — Uśmiechnął się nerwowo, choć nie był do końca przekonany, czy prośby jakkolwiek na tego nudziarza wpłyną.

— Och nie, dopiero przecież zacząłem. — Stefan zmarszczył swoje ciemne brwi szczerze zmartwiony. — Jeszcze pięć minutek, tylko pięć!

— Skończy się na pięciu dekadach. — Fryderyk uniósł słabo głowę na dźwięk nowego głosu, który dobiegał gdzieś z ciemnego kąta pomieszczenia. Pianista zmrużył oczy, próbując dostrzec źródło dźwięku. Z mroku wyszedł przyjaźnie wyglądający mężczyzna w podeszłym wieku, z dość śmiesznymi wąsami i kolorową muszką. To co najbardziej przykuwało jednak uwagę, to żelazny pierścień (może to była obroża?) zaciskający się na jego pomarszczonej szyi. — On tak zawsze ma, musi się pan po prostu nauczyć go ignorować. Gorzej by było, gdyby pan trafił na Elizę. Ta to ma temperament!

— Kim pan jest? — Młody pianista chciał się odsunąć, ale zapomniał, że wciąż jest związany, więc tylko bezmyślnie się poranił. — Kolejny demon? Czy pan też zasypie mnie historią swojego życia jak on? — Głową wskazał Żeromskiego, który zdawał się nic sobie nie robić z obecności starszego mężczyzny i dalej jak najęty opowiadał o tym, jak daleko trzeba było dojść do poczty aby wysłać listy.

— Ach, z wielką chęcią bym to zrobił, jednak nie mogę mówić zbyt dużo na raz, bo pierścień który mam na szyi odetnie mi głowę. — Uśmiechnął się pobłażliwie. — I tak jestem już martwy, ale to nieprzyjemna sprawa jest, nierówno potem taka głowa odrasta i brzydko to wygląda.

— Skoro nie przyszedł pan mnie potorturować, to kim pan jest?

— Nazywam się Aleksander. Możesz mi mówić "Pan Olek". — Wyciągnął dłoń do Fryderyka, ale zorientowawszy się, że tamten przecież nie ma jak jej uścisnąć, niezręcznie ją wycofał. — A ty jesteś Fryderyk Chopin.

— Skąd-

— Mało informacji tu dociera, ale zawsze znajdzie się sposób, aby dostać przecieki z góry. — Fredro puścił Chopinowi oczko, po momencie spoglądając z powrotem na Żeromskiego. — Fascynuje cię tak bardzo opowieść tego tutaj, czy wolałbyś się stąd urwać?

— Urwać? — Fryderyk zamrugał kilkakrotnie. — Chce pan powiedzieć, że możemy stąd uciec? A...co ze Stefanem?

— Tkwi w transie. Jest nieszkodliwy, tylko gadać bez przerwy potrafi — odparł na spokojnie Aleksander. I miał rację, Żeromski zdawał się w ogóle nie przejmować sceną, która rozgrywała się przed nim. W ogóle zdawał się być oderwany od rzeczywistości.

— A jak mamy uciec? Skoro pan to potrafi, to dlaczego nie uciekł pan przez te wszystkie lata? — Chopin ze zdumieniem obserwował Fredrę, który wyraźnie rozbawiony jego pytaniami grzebał w kieszeni starego płaszcza.

— A gdzie mi tam uciekać, mocium panie! — Skrzywił się, gdy pierścień zacisnął się mocniej wokół jego szyi. — I tak jestem już martwy, więc z piekła wyjścia nie ma. Ale ty mój zuchu masz jeszcze całe życie przed sobą, szkoda byłoby je zmarnować, czyż nie? — Uklęknął przed krzesłem Fryderyka, obracając w dłoniach niewielkich rozmiarów przedmiot. — Pilnik ciotuni — Uniósł go lekko w górę, jakby chciał go zademonstrować, a następnie wziął się za przecinanie więzów — diabelnie skuteczny, nawet metal potrafi przeciąć. Nie miałem jeszcze zbyt okazji, aby go użyć. Teraz jest perfekcyjna okazja. — Gdy ostatni sznur puścił, Fryderyk zdecydowanie zbyt szybko upadł na podłogę, podnosząc się z niej prawie od razu.

— Dziękuję...

— Weź go. — Aleksander włożył pilnik do dłoni kompozytora. — Przyda ci się jeszcze do rozprawienia się z zamkiem od drzwi.

Fryderyk kiwnął głową, obrzucając jeszcze niepewnym spojrzeniem wciąż nawijającego Żeromskiego, po czym skierował się w stronę wyjścia, którym Celina opuściła pomieszczenie.

— A co z tobą będzie? Zostaniesz tu na zawsze? — zapytał smutno martwego komediopisarza, który tylko machnął dłonią.

— Aj tam! Ja już żem się przyzwyczaił. Wytrzymam kolejne lata, może trafię kiedyś na bardziej rozrywkowego kompana. Tymczasem leć.

Fryderyk bez dłuższego zastanowienia się skinął głową i prawie że wybiegł przez żelazne drzwi, choć czuł się, jakby ktoś w każdą jego pojedynczą kość uderzył ciężkim młotem.

— Niech się dzieje wola piekła — wymamrotał jeszcze Fredro, siadając z powrotem w kącie. — Z nią się zawsze zgadzać trzeba.

*****

— Jabłko? Jesteś pewien, że chodzi o jabłko? Nie o jakiś magiczny artefakt? Nie wiem, na przykład koronę jakiegoś króla, który został pustelnikiem? Albo jakiś kocioł, nad którym trzeba wypowiadać zaklęcia?

— Mieszkam tu od wielu stuleci, Juleńku, wiem chyba lepiej od ciebie. Tak, po raz setny powtarzam: chodzi o jabłko.

— Dlaczego akurat o nie?

— Jabłko to owoc zakazany, owoc grzechu. Tak mi się wydaje. Albo Norwid po prostu wybrał je sobie według własnych upodobań. Ta, chyba ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna.

Szanowny pan poeta, okryty czarnym jak noc paltem, wraz z szanownym panem demonem, który mimo okropnie wyglądających poparzeń na skórze nie odważył się nawet zająknąć, szli brzegiem Czarnej Rzeki. Dopiero teraz Słowacki czuł tę okropną siarkę, niemiłosiernie drażniącą jego płuca. Zakasłał parę razy, jednak nic nie powiedział i dalej szedł za Mickiewiczem.

Adam wyjaśnił mu, jak mogą wydostać Juliusza z piekła. Gdyby był żywy to byłoby dużo prościej, jednak było jak było. Musieli znaleźć jedyny istniejący przedmiot, który potrafił przenieść duszę z powrotem na ziemię, przy tym ją ożywiając. To była jabłonka, którą Norwid zasadził kiedyś na wszelki wypadek, gdyby jakaś dusza trafiła do piekła przez przypadek. Rosła nieopodal ujścia Czarnej Rzeki.

Zasada przenoszenia była bardzo prosta. Jedno ugryzienie jabłka przenosiło jedną duszę na górę. Problem tkwił w tym, że na jabłonce zawsze tylko jedno z trzydziestu jabłek, było tym jabłkiem, które okaże się magicznym teleporterem. Każdego dnia jabłka się zmieniały, aby nie było zbyt łatwo. Norwid także wymyślił ten system. I szczerze mówiąc Adam nie miał pojęcia, co dzieje się z duszą, która wybierze złe jabłko. Chyba wolał się nie przekonywać.

— Masz w ogóle pomysł, gdzie Celina mogła zabrać Fryderyka? — zapytał Juliusz po momencie niezręcznej ciszy.

— Nie mam pojęcia — odparł szczerze Adam. — Zresztą, naprawdę musimy się po niego wracać? Mówiłem ci już, od dawna może być martwy...

— To mój przyjaciel — powiedział z naciskiem Słowacki. — I gdyby nie ja, to by się tu nie znalazł. Idziemy po niego.

— Dobra, dobra, jak chcesz — odmruknął wyraźnie niepocieszony demon.

Weszli obaj w dość ciemny zakamarek. Brak żywej — no, może powinienem napisać "martwej", w końcu "żywą" duszę poza Chopinem w piekle trudno było znaleźć — duszy w okolicy, był teoretycznie dobry, jednak napawał Mickiewicza niepokojem. To wszystko wyglądało jak jedna wielka zasadzka. 

Nagle Adam zatrzymał się gwałtownie, chwytając odruchowo Juliusza za dłoń. Chciał, aby tamten też od razu przestał iść.

— Co jest? Co się dzieje? — Czarnowłosy zapytał spięty.

— Ktoś tu jest — odszepnął mu demon, a na te słowa Słowacki ścisnął ich dłonie jeszcze mocniej.

— O Jezus Maria...

— Ał!

— Przepraszam!

— Juliusz? — Od razu od siebie odskoczyli, gdy im oczom ukazał się nikt inny jak Fryderyk Chopin, zaczerwieniony na łokciach i łzawiący z powodu siarki.

— Fryderyk! — Poeta podbiegł do pianisty, przytulając go z całych sił. — Jakim cudem...?

— Pilniczek ciotuni. — Adam i Juliusz popatrzyli na niego jak na niepoczytalnego. — Nieważne, długo by opowiadać. Powiem tylko tyle, już nigdy nie chce słuchać o znaczkach z mleczami.

Zarówno Słowacki jak i Mickiewicz woleli nie wnikać zbytnio w historię, więc po prostu postanowili przyjąć do siebie to, że Fryderyk jest bezpieczny i skupić się na ucieczce. Demon objaśnił raz jeszcze jak działa jabłonka Norwida, a Chopin słuchał uważnie, raz po raz kiwając głową.

— Musimy się pośpieszyć. Skoro Celina poszła po nas i zorientowała się, że nas nie ma, to pewnie potem wróciła po ciebie, a jeśli tamto pomieszczenie też zastała puste, to znaczy, że pewnie podniosła alarm i teraz szuka nas całe piekło.

— Mhm... — Fryderyk zagryzł ze zdenerwowania wargę, ruszając przed siebie wraz z dwójką towarzyszy. Przy okazji przyjrzał się uważniej Mickiewiczowi. — Co ci się stało w skórę?

— Ty nie chcesz opowiadać o pilniczku ciotuni, ja nie będę opowiadać o topiących się ścianach.

— ...w porządku.

Droga wcale nie była tak długa, jak Adam zapamiętał. Wystarczyło przejść jeden, góra dwa kilometry, a już powoli docierali do miejsca, w którym rzeka się zwężała i zaczynała płynąć szybciej. Ciemna woda budziła w ludziach niepokój, demon natomiast zdawał się każdy krok stawiać szybciej od poprzedniego. Powoli już zaczynał rozpoznawać tę okolicę.

W końcu się zatrzymali. Juliusz i Fryderyk rozchylili nieco usta z szoku. Widok przed nimi był piekielnie oszałamiający. Jabłonka Norwida okazała się nie być pierwszym lepszym drzewem owocowym. Była przeogromna, zamiast "jabłonką" można by spokojnie nazwać ją "jabłoniskiem". Rosnące na niej owoce były czarne, Juliusz podejrzewał, że to przez czarną wodę z rzeki, jaką wchłaniało drzewo.

— O rany — Fryderyk wymamrotał, wpatrując się w hebanowe jabłka, które błyszczały się jak wykonane z kryształu. — Jak odgadniemy, które jabłko przeniesie Juliusza na ziemię?

— Cóż, może za odpowiednią cenę, ktoś może wam pomóc.

Trójka mężczyzn zastygła na dźwięk znajomego głosu.

— Nie patrzcie mu w oczy! — Zdążył tylko zawołać Adam, zanim Krasiński znalazł się bliżej jabłonki. 

— Och, Adasiu, nie bądź nieuprzejmy! Jestem pewien, że Juliusz z chęcią dokończyłby to, co wtedy tak nieładnie przerwałeś nam na Węgrzech — inkub zaśmiał się aksamitnie, świdrując trzęsącego się Słowackiego swoim hipnotyzującym spojrzeniem.

— Co tutaj robisz? Norwid wspominał, że coraz więcej czasu spędzasz na ziemi. Poza tym, on już nie żyje, nie da ci energii — prychnął Mickiewicz.

— On może i nie, ale jego muzykalny kolega... — Zygmunt oblizał wargę, przenosząc wzrok na zaczerwionego Fryderyka, który starał się wpatrywać w ziemię.

— Łapy precz ode mnie, ty niewyżyty zboczeńcu!

— Wy wszyscy jesteście tacy mało rozrywkowi. — Blondyn pokręcił głową, zaczynając chodzić wokół trójki mężczyzn. — Wiesz, Mickiewicz...mógłbym zatrzymać was teraz tutaj, polecieć szybko po twoją byłą i zakończyć to raz na zawsze. Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobię. Wiem, które jabłko mogłoby uratować twojego chłoptasia. Jednak nic nie jest za darmo. Oddasz mi fortepianowego chłoptasia, a ja pozwolę tobie i Juliuszowi uciec. To jak będzie? — Spojrzał na niego z błyskiem w oku. — Daj spokój Adam, wiem dobrze, że i tak ci na nim nie zależy.

— N-nie rób tego... — Słowacki znów złapał dłoń Mickiewicza, nie podnosząc wzroku.

— Tik tak, tik tak... — Krasiński uśmiechnął się szeroko, stukając palcem w swój nadgarstek, jakby chciał pokazać nieistniejący zegarek.

Adam zawahał się.

Ale tylko przez chwilę.

— W porządku. Oddam ci go. Wskaż jabłko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro