06| Gdzie diabeł nie może
KSIĘŻYC wisiał już od dawna wysoko na niebie, gdy dorożka przejechała przez kamienny most, który ułatwiał przedostanie się z jednego końca rzeki na drugi. Juliusz już dawno spał, wyczerpany ostatnimi godzinami podróży. Fryderykowi odpoczynek także by się przydał, jednak muzyk nie chciał zasypiać, dopóki nie będzie miał pewności, że Mickiewicz wciąż jest na jawie.
Po wczorajszych wydarzeniach, mimo jego pomocy w uratowaniu Słowackiego, nie ufał mu jeszcze bardziej. Przecież ten cały "Tadeusz Soplica" przedstawił się jako niespełniony poeta, który sypia w tawernach. Jak na tak prostego człowieka, zaskakująco dużo wiedział o zwalczaniu demonów. W dodatku fakt, że inkub skądś go kojarzył, jeszcze bardziej utwierdzał Fryderyka w przekonaniu, że ich kompan-przybłęda coś ukrywa.
— Nie może pan spać? — Adam zagadnął Chopina, gdy ten już po raz kolejny uderzył się w twarz, aby nie zmrużyć oczu. — Czy raczej pan nie chce? — dodał, z rozbawieniem patrząc na przeciągającego się człowieka. Zmęczenie, w ten sposób w jaki odczuwali je ludzie, było mu zjawiskiem zupełnie obcym. Wydawało mu się wyjątkowo komiczne. Ludzie byli ogólnie strasznie zabawni, gdy się nie wysypiali. To już zdążył zarejestrować.
— Przysięgam, że pójdę spać. Najpierw chcę jednak zobaczyć, jak pan zasypia.
— Cóż za okropny zwyczaj — Mickiewicz sarknął. — Nie może pan od razu powiedzieć, że lubi pan przyglądać mi się gdy śpię? — Z prowokującym uśmieszkiem obserwował, jak na policzkach Chopina pojawiają się purpurowe rumieńce.
— Jest pan niedorzeczny, panie Soplica!
— Pan też robi się niedorzeczny. Z niewyspania — odgryzł się demon. — Zapewniam, że choć dwie godziny snu sprawią, że się panu poprawi.
Fryderyk westchnął cicho. Spojrzał zaniepokojony na Juliusza, który spał słodko i twardo jak nigdy. Wzrok pianisty znów skrzyżował się ze wzrokiem demona, rozważając wszystkie za i przeciw, czy w końcu zasnąć, czy jednak nie. Ostatecznie zmęczenie przezwyciężyło wszystkie inne instynkty i zaledwie minutę później, Chopin spał równie głęboko co Słowacki. Mickiewicz uśmiechnął się do siebie. Teraz nareszcie będzie miał szansę i spokój.
Nie śpieszył się koniecznie. Nie wiedział w sumie czemu, miał teraz medalion jak na talerzu. Po prostu znajdywał jakąś dziwną przyjemność, w obserwowaniu jak Juliusz mamrocze coś przez sen, jednocześnie będąc tak bardzo nieobecnym umysłem jak nigdy dotąd. Zerkał też na Chopina. W sumie...mógł go zabić. Teraz skręcić mu kark, w końcu spał i był bezbronny. Woźnica się nie zorientuje, był zbyt mało czujny. Adam pomyślał sobie, że to w sumie był pomysł lepszy niż dobry. Pochylił się nad muzykiem, a następnie chwycił jego głowę w specyficzny sposób. Teraz wystarczył jeden zdecydowany ruch i...
— O cholera! — przeklął, gdy jeden z koni ciągnących dorożkę gwałtownie stanął dęba, a woźnica wydał z siebie przeraźliwy wrzask. Dwaj śpiący wcześniej mężczyźni obudzili się momentalnie ze zduszonym krzykiem na ustach, a Adam przewrócił się, prawie wypadając z dorożki. Przeciął sobie wargę. Tak przynajmniej stwierdzał po nieprzyjemnym metalicznym smaku, który nagle znalazł się na jego wargach i języku.
— Co się dzieje? Kto krzyczał? — Juliusz sennie błądził wzrokiem po twarzach towarzyszów.
— Nasz woźnica. — Fryderyk błyskawicznie wyskoczył z powozu, podbiegając do przodu, aby zobaczyć jak się sprawy mają. Nie odzywał się przez moment, co spotęgowało niepokój Słowackiego i Mickiewicza (no, ale głównie Słowackiego). Gdy jednak już to zrobił, jego głos był słaby oraz drżący. — Ch-chyba...chyba jest malusieńki problem, moi drodzy.
Demon i poeta zerknęli po sobie. W mgnieniu oka dołączyli do Chopina, z nietęgimi minami wpatrując się w to, co stało się przed dorożką. Juliusz wyglądał jakby miał zaraz zwrócić, zaś mina Adama prezentowała się tak, jakby na sekundę ten zamienił się w dziecko, które właśnie odkryło, że Święty Mikołaj wcale nie istnieje.
To, że woźnica był martwy, było faktem w istocie najmniej osobliwym. Już bardziej mogło niepokoić to, że jego oczy zostały wypalone jakby przez piorun, choć niebo było całkowicie bezchmurne. Ich konie zniknęły, po prostu. Rozpłynęły się w powietrzu jak bańki mydlane, które ktoś postanowił złapać w dłonie.
— Co ty wyprawiasz? — Adam zapytał Fryderyka, który zaczął szczypać każdy cal swojego ramienia.
— Chyba widać, czyż nie? Próbuję się obudzić — zaśmiał się nerwowo. — A niech pana diabli wezmą panie Soplica, faktycznie byłem piekielnie zmęczony.
— To nie sen — zapewnił nieco rozdrażniony demon. — Cogito ergo sum. Zastanawia mnie tylko, kto ma na tyle silną moc, aby używać jej bezkarnie na tak otwartym terenie. — Okrążył dorożkę, zupełnie ignorując sceptyczne spojrzenia Fryderyka oraz Juliusza.
— Moc? To znowu jakieś czary, tak? — Słowacki jęknął, przeżegnawszy się. Adam wydał z siebie syk bólu, ale nie na tyle silny, aby tamci to usłyszeli. — O losie, czemu te wszystkie kreatury za nami podążają!
— Też mnie to zastanawia. — Wszyscy podskoczyli na dźwięk obcego, kobiecego głosu, który dobiegał gdzieś z ciemności nocy. — Nie jesteście nikim specjalnym. To okropnie nudne, uganiać się tyle za jedną duszą. Coś cię powstrzymuje, Adamie? Ten medalionik? — Usłyszeli upiorny śmiech. — No błagam. To przereklamowany gadżet.
— Adamie? — Chopin zmarszczył brwi. Fragmenty układanki zaczynały do siebie pasować. Wszystkie podejrzenia i przypuszczenia. Teraz już wiedział, co tak bardzo nie pasowało mu w tym całym "Tadeuszu". — Juliuszu, uciekaj! — krzyknął w stronę przyjaciela, jednak było już za późno.
W powietrzu rozległ się przeszywający świst, który powalił na nogi wszystkich szanownych panów — pianistę, poetę i demona. Odziana w czarny płaszcz kobieta wylądowała z gracją obok tego drugiego, bez problemu podnosząc go w górę i zrywając z jego szyi medalion z osłem, podarowany mu przez Liszta.
— Celino, nie rób tego! — Mickiewicz zawołał ochrypłym głosem. W tym samym momencie, w którym Słowacki został pozbawiony medalionu, a sam przedmiot magicznie zniknął, on zrzucił swoje ludzkie przebranie. Fryderyk, który dyskretnie odczołgał się na bok, patrzył na niego z czystym przerażeniem i odrazą.
— Ojoj, bo co niby zrobisz? — Kobieta zaśmiała się w głos, zrzucając z głowy kaptur. Miała upiornie wręcz bladą cerę, bledszą jeszcze od skóry Słowackiego, a także kręcone włosy w kolorze miodu gryczanego. Jej oczy błyszczały się nienaturalną czerwienią. — Chcesz tego człowieka? To go sobie weź. — Upuściła Juliusza, a ten z płaczem upadł na ziemię.
— J-jeśli chcesz zabrać z powrotem mój talent, to go sobie weź — załkał histerycznie Słowacki. — Ale błagam, nie odsyłaj mnie do piekła, błagam!
— Nie na tym polegają pakty — demon wyjaśnił na spokojnie. Czuł się okropnie dziwnie. Przecież od tak długiego czasu próbował zagarnąć duszę Juliusza, a teraz gdy przychodzi co do czego, jakoś przechodzi mu na nią ochota. — Dusza za talent, nie talent za duszę. To nie działa w obie strony. Przykro mi, ale nie mam wyboru.
— To wy, eee...prawda, ten, a ja sobie, yyy...właśnie — zaśmiał się nerwowo Fryderyk, wstając z ziemi i otrzepując swoje ubrania. Klasnął w ręce. — No kochani! Bardzo miło było panią poznać, naprawdę wydaje się pani wystrzałową kobietą, ale ja niestety będę już zmykał, bo późno jak cholera, a ten...no... — bąknął. — Cześć! — Odwrócił się na pięcie, jednak nie zaszedł nawet trzech kroków, zanim wyraźnie rozdrażniona Celina siłą umysłu nie przysunęła go do siebie.
— Obawiam się cukiereczku, że trochę za dużo widziałeś. — Już prawie zaledwie ruchem dłoni pozbawiła go głowy, lecz zanim jej się to udało, ktoś złapał jej rękę, uniemożliwiając jej to. Adam. — Mickiewicz na Borutę dobrego, co ty wyprawiasz? Krasiński miał rację, w głowie ci się zupełnie poprzestawiało!
— Nie będziesz zabijać niewinnych ludzi — wyjaśnił spokojnie, nie poluźniając uścisku na jej dłoni.
— Wow. — Zaśmiała się. — Nie, on miał więcej niż rację. Ty jesteś cholernym wariatem, Adam! — Wyrwała mu się, następnie telekinetycznie odrzucając go w bok. — Dobra, nie mam czasu na takie żarty, wrócę po ciebie zaraz — fuknęła, a zanim Mickiewicz zdążył ją powstrzymać tym razem, wbiła szpony w tchawicę Słowackiego.
— Nie!!! — Fryderyk wrzasnął, blady jak kreda. Adam zdążył powstrzymać go, zanim ten bezmyślnie rzucił się ratować przyjaciela. We wnętrznościach demona coś nieprzyjemnie się zagotowało, gdy obserwował jak Juliusz bezwładnie osuwa się na piach, a jego dusza ulatuje pod ziemię.
Celina zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Otarła tylko zakrwawioną dłoń, posłała Mickiewiczowi uśmieszek, a potem puf — rozpłynęła się w powietrzu.
— Nie, nie, nie... — Chopin mamrotał bez ładu i składu, podczołgując się do białego jak czysty śnieg ciała Słowackiego, którego ciemne oczy wciąż były otwarte i wpatrzone w pustą przestrzeń. — Juliusz, obudź się! Obudź się, błagam... — Pianistą wstrząsnął szloch.
— Bardzo mi przykro, ale on nie żyje — Adam starał się brzmieć na tyle beznamiętnie, na ile tylko mógł.
Mimo to, odczuwał dziwną pustkę. Do tej pory miał ludzi za towar, nic nie znaczące istnienia, które zatruwały wszechświat. A teraz, gdy patrzył na pozbawione duszy i oddechu ciało Słowackiego? Było mu przykro. Przykro — to słowo nie chciało nawet przelecieć przez jego myśli. Było zbyt abstrakcyjne jak dla niego. Nie wiedział nawet czemu tak bardzo polubił Juliusza; w końcu był wkurzającym typem, który momentami zachowywał się zdecydowanie zbyt dziecinnie, a jego naiwność sięgała poziomu, na którym człowiek jest gotów sprzedać duszę za talent pisarski. I mimo tego wszystkiego, wciąż było mu żal.
— Przykro? Przykro?! — Szloch Fryderyka przerodził się w atak histerycznego śmiechu. — Przykro! Patrzcie państwo! Ta...kreatura ma jakieś uczucia! — Na twarz znów wróciło mu rozgoryczenie. — Pluję na ciebie, szanowny panie demonie.
— Skoro tak chcesz. Oczywiście, szanowny pan demon nie pomoże ci przecież w wyciągnięciu duszy twojego przyjaciela z piekła, prawda? — Norwidzie kochany, co on wygadywał? Pakował się właśnie na samobójczą misję.
— Hę? — Fryderyk otarł oczy. — Chcesz powiedzieć, że on gdzieś tam jeszcze żyje?
— Tak. Jego dusza wciąż żyje. W piekle, w jego najgłębszych czeluściach.
— I co to znaczy? — Pianista podniósł się do góry, z rozpaloną twarzą patrząc na Adama. — To znaczy...
— Dokładnie, panie Chopin. Wygląda na to, że będzie pan pierwszym żywym człowiekiem, któremu dane będzie odwiedzić samo piekło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro