Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

04| Ach, te węgierskie tawerny

Coś się w tej scenie wszystkim zdecydowanie nie zgadzało.

— Tak, tak z pewnością jest.

— Tak.

— Tak, popieram.

— A i owszem.

Tak w skrócie Ferencowi Lisztowi, Fryderykowi Chopinowi, Juliuszowi Słowackiemu oraz Adamowi Mickiewiczowi...o, przepraszam — Tadeuszowi Soplicy, minęła ostatnia godzina.

— Naprawdę, z chęcią bym z panem jeszcze pogawędził, ale widzi pan, ten tutaj pan Słowacki oraz pan Chopin są moimi drogimi gośćmi, a ja nie chciałbym w żadnym wypadku, aby moi goście w jakikolwiek sposób czuli się przytłoczeni. — Liszt klasnął w ręce, podrywając się z kanapy.

Mickiewicz w pierwszym momencie spanikował, wiedział bowiem, że okazja na zbliżenie się do Słowackiego może się już nie powtórzyć. Oczywiście, demon już dawno zauważył medalion na szyi młodzieńca, w rzeczy samej był pierwszą rzeczą, która rzuciła się mu w oczy. Wiedział, że gdyby powróciłby teraz do swojej prawdziwej postaci, to magia bijąca od artefaktu spaliłaby go na wiór. Cóż za ironia losu; Słowacki był tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Musiał tylko jakoś się do niego zbliżyć...

— Panowie, strasznie przepraszam, ale muszę to powiedzieć — Mickiewicz odezwał się cały w nerwach, nie odrywając nawet na sekundę wzroku z medalionu zawieszonego na szyi Juliusza. — Jaaa...

— Paaan? — Fryderyk ponaglił go gestem dłoni, a Liszt zmrużył oczy. Węgierski kompozytor miał w kościach dziwne przeczucie, że z tym całym Soplicą jest coś bardzo, ale to bardzo nie tak.

— Och, ja jestem bezdomny! — Adam upadł dramatycznie na kolana, roniąc krokodyle łzy, licząc na to, że wzbudzi jakoś litość tych nędznych ludzi. — Jestem niespełnionym poetą z Polski, śpię w tawernach i żyję o białej poezji, ach, proszę panie, miej litość, miej serce, proszę tylko o jeden nocleg! — Uczepił się nóg Liszta, próbując jakkolwiek go ruszyć. O ile Węgier nie miał najmniejszej ochoty zatrzymywać go u siebie, tak serce Juliusza właśnie zrobiło fikołka i zmiękczyło jego nogi.

— Panie Liszt, niech pan się zgodzi! — poeta wykrzyknął nagle, co spowodowało, że Mickiewicz prawie uśmiechnął się szeroko (na szczęście powstrzymał się w ostatnim momencie, bo inaczej cały jego misterny plan poszedłby na marne).

— Sam nie wiem Juliuszu... A ty co o tym myślisz, Fryderyku? — Ferenc spojrzał na Chopina, który wydął wargi.

— Nie wiem, nie wiem...

— Pan Tadeusz z pewnością nie jest człowiekiem specjalnie problemowym, prawda? — Słowacki spojrzał na Mickiewicza, a ten pokręcił błyskawicznie głową.

— Oczywiście, że nie! — Podniósł się z podłogi, posyłając trójce pozostałych mężczyzn rozbrajający uśmiech. Zatrzepotał rzęsami. — W rzeczy samej, ja jestem człowiekiem bardzo samowystarczalnym.

— Pierwszy pokój po lewej — westchnął wreszcie zrezygnowany gospodarz domu, ku zaskoczeniu Chopina, a uradowaniu Słowackiego i Mickiewicza.

Adam podziękował mu i skierował się w stronę wskazanego pomieszczenia, mijając jeszcze po drodze Juliusza. Zawiesił spojrzenie na błyszczącym elemencie na jego szyi. Mógłby go teraz zerwać...nie, to nie było bezpieczne. Liszt z pewnością jako łowca demonów miał inne rzeczy, które unieszkodliwiłyby go zanim zdążyłby uciec z duszą Słowackiego. Nie, to nie był dobry moment. Musiał to zrobić gdy wszyscy będą spać. Powiedział im jeszcze "dobranoc", bo ponoć ludzie tak do siebie mówią, a potem zniknął z pola widzenia trójki artystów, zostawiając ich samych sobie.

— Czy zgoda na przenocowanie bezdomnego poety była aby na pewno dobrym pomysłem? — Fryderyk zapytał po cichu, jakby obawiał się, że Mickiewicz mógł go usłyszeć. Tamten oczywiście zza ściany doskonale słyszał, nie chciał jednak niepotrzebnie wtrącać się w tę jakże intrygującą rozmowę.

— Nie wiem... Jest w nim coś dziwnego, nie umiem tylko wytknąć palcem co konkretnie — westchnął Ferenc, bezsilnie rozkładając ręce.

— Och, no dajcie spokój! Można w końcu zrobić dobry uczynek — Słowacki powiedział promiennie. Liszt spojrzał na niego spod uniesionej brwi.

— Jak na człowieka, który miał dzisiaj zginąć, wygląda pan na niezwykle pogodnego, panie Słowacki.

— No właśnie, tak jak pan powiedział! Miałem zginąć, ale nie zginąłem. — Uśmiechnął się od ucha do ucha, ukazując szereg białych zębów. — Demon po mnie nie przyszedł. I to jest pana zasługa, szanowny panie Liszt! — Przytulił nagle Ferenca, który zamrugał raptownie, ale odwzajemnił ostatecznie uścisk poety.

Szanowny pan poeta miał swoje powody do radości — nie dość, że będzie mu dane dożyć może spokojnej starości, to jego słodki sekret był bezpieczny i nie zapowiadało się na to, aby ktoś go wkrótce odkrył. Tej nocy położył się spać rozanielony, zupełnie spokojny i szczęśliwy jak nigdy dotąd (no może od czasu ukończenia pierwszego dobrego wiersza). Nie miał pojęcia, że w pokoju obok czyha na niego zło wcielone, które tylko czeka na to, aż zapadnie w głęboki sen, aby pozbawić go jedynej obrony.

Adam zakradł się na palcach do pokoju gościnnego, gdy zegar wybił równo godzinę trzecią w nocy. Choć był aktualnie pod postacią człowieka, jego oczy emanowały nienaturalnym światłem. Uchylił drzwi, tak, aby nawet nie skrzypnęły, a następnie bezszelestnie zbliżył się do łóżka, w którym spał Juliusz. Medalion z osłem odbijał światło tęczówek demona, jednocześnie błyszcząc się samemu. Już sięgał po przedmiot, już prawie miał go w dłoni, gdy...

— Panie Soplica, co pan tu robi?!

Przeklął wszystko i wszystkich w duchu, odwracając się na pięcie. Stał oko w oko z Fryderykiem Chopinem, który dzielił tę sypialnię z Juliuszem. Cóż. Teraz musiał improwizować.

— No? Odpowie pan może? — kompozytor zaczynał się niecierpliwić.

Mickiewicz wpadł tylko na jeden porządny pomysł. W mgnieniu oka przybrał nieobecny, widmowy wręcz wyraz twarzy, a jego źrenice uciekły gdzieś w dal.

— Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu, patrzę w niebo, gwiazd szukam przewodniczek łodzi... — zaczął mamrotać chaotycznie demon, a Chopin momentalnie zdębiał.

— Na pewno dobrze się pan czuje? Nie ma pan przypadkiem gorączki? 

— Tam z dala błyszczy obłok? Tam jutrzenka wschodzi?

— Słodka Maryjo, niech mnie pan nie przeraża! — Fryderyk odskoczył w tył, jakby myślał, że "Tadeusz Soplica" zaraz wezwie demona. Biedny, nie mógł przecież wiedzieć, że demon w tym pokoju znajdował się już dawno.

— Fryderyk? Co się dzieje? — wymamrotał sennie Juliusz, który właśnie się obudził. Przetarł oczy, patrząc pytająco to na Mickiewicza to na Chopina.

— Nie wiem! Sam nie wiem! — Pianista przełamał swoje lęki i zdecydował się potrząsnąć Adamem. Ten udał, że nagle przytomnieje, a następnie spojrzał na mężczyznę naprzeciwko jego twarzy łagodnie.

— Co...? Co się stało? Och, czyżby znowu zdarzyło mi się lunatykować? — Adam przybrał najsłodszy ton głosu na jaki było go stać.

— Lunatykować — Chopin powtórzył po nim osłupiały, a następnie zaśmiał się nerwowo. — Lunatykować. Tak, właśnie. Lunatykować...

Kamień z serca, pomyślał Adam.

Ale było blisko. Naprawdę blisko.

*****

Lato było wyjątkowo upalne. Morderczo upalne, można by rzec.

Ferenc Liszt siedział na swoim tarasie, owinięty morelowym paltem. Zapisywał jakieś nuty na pogniecionej kartce, jednocześnie obserwując jak trójka mężczyzn pakuje się do drogi. Znaczy, dwójka się pakowała. Trzeci nie miał przy sobie złamanego grosza, a co dopiero jakichś bambetli.

— Naprawdę dłużej byśmy zostali Ferenc, ale sam rozumiesz, w ojczyźnie też jest biznes — Fryderyk powiedział mu wcześniej ze szczerą skruchą, na co on tylko pokiwał głową.

Adam zamierzał towarzyszyć jeszcze Juliuszowi oraz Fryderykowi, pod pretekstem tego, że wybierać będą się w tym samym kierunku. Chopinowi niezbyt się to spodobało, jednak Słowacki był w siódmym niebie. Mógł porozmawiać z prawdziwym poetą, a w dodatku twierdził, że nijaki pan Soplica miał w sobie wyjątkowy urok. To działało tylko na korzyść Mickiewicza, który przez cały czas próbował dobrać się do medalionu. Za każdym razem kończyło się to fiaskiem.

Jechali dorożką razem. Tak tylko, zupełnie przypadkiem. Chopin cały czas podejrzliwie łypał na tego gogusiowatego przybłędę, który mową i każdym najmniejszym ruchem czarował jego przyjaciela. Zbliżali się powoli do granicy i wtedy właśnie pianista wpadł na pomysł, aby zatrzymać się na postój w ostatniej tawernie, która leżała jeszcze na terytorium Węgier. Juliusz oczywiście się zgodził, gdy Adam zaproponował, że on także chętnie z nimi tam wstąpi. Fryderyk ostatecznie nie miał zbyt wielkiego wyboru.

Tawerna była tłocznym miejscem. Zajęli stolik w rogu, który wybrał Adam, bo wolał pozostać niezauważonym przez większość. Jakieś naprawdę wprawione oko, mogłoby zobaczyć dziwny błysk w jego oczach, którego jakimś cudem nie wyłapał Liszt. Z początku atmosfera była napięta, a Chopin był cichszy niż zwykle, ale odprężył się od razu gdy przyszło jedzenie. Juliusz gawędził trochę to z nim, to z Adamem. Dopiero gdy kelner wrócił, Mickiewicz zauważył sposób, w jakim oczy Słowackiego spoczęły na mężczyźnie. Było w tym coś...dziwnego. Magnetyzującego.

— Ma pan na szyi bardzo ładny medalion — zagadnął nagle Adam, po tym, jak kelner już się oddalił. — To chyba magiczny artefakt, prawda?

— Tak, pan Liszt dał mi go, aby chronił mnie przed demonami. Znaczy, nie wszystkimi, tylko tymi z rozdroży — odparł Juliusz. 

— Nie, nie może go pan dotknąć — warknął Chopin, zupełnie jakby udało mu się odgadnąć myśli Mickiewicza.

— Nie miałem takiego zamiaru — skłamał tamten z uśmieszkiem.

Po kilku minutach, kelner pojawił się znowu. Adam próbował wyłapać coś dziwnego w jego zachowaniu, bo coś mu tu nie grało, a przez cały ten czas Fryderyk próbował wyłapać coś dziwnego w zachowaniu Adama. A Juliusz? Siedział grzecznie cały ten czas uśmiechnięty od ucha do ucha.

— Może chce pan coś jeszcze? — kelner odezwał się bezpośrednio do Słowackiego, patrząc mu prosto w oczy. — Może coś słodkiego? — zaoferował. Chopin starał się nie zwracać uwagi na te słowa. Czy on nie mógł podrywać jego przyjaciela trochę subtelniej?

— Powiedziałem już panu, że... — Juliusz przerwał. — A wie pan co? To świetna oferta.

Fryderyk zagryzł wargę. Adam starał się ułożyć w mózgu układankę z elementów, które powoli zaczynały do siebie pasować; przez cały czas udawał jednak, że podziwia krajobraz za oknem.

— Jeśli pan za mną pójdzie, to pokażę panu specjalny deser, wybór szefa kuchni. — Kelner uśmiechnął się słodko, a ku zdziwieniu Chopina, Słowacki od razu wstał z siedzenia. Machnął jednak ręką. Niewiele mieli do stracenia, prawda? To tylko węgierska tawerna. Węgierska...

Zaraz. Dlaczego kelner przez cały ten czas rozmawiał z nimi po polsku?

— Szybciej deklu, musimy za nimi iść! — Ocknął się nagle, czując jak Mickiewicz szarpie go za ramię. Był na tyle osłupiały, że nie przejął się nawet tym, że przybłęda nazwał go "deklem".

— Co? O co chodzi?

— To cholerny inkub!

Krew odpłynęła Fryderykowi z twarzy. Inkuby, słyszał o nich. Demony męskie, które mamiły swoje ofiary, jakoby chciały je uwieść, ale kiedy przychodziło co do czego, wysysały z nich energię życiową. Przerażony wizją tego, co mogło spotkać Juliusza jeśli się nie pośpieszą, poderwał się z miejsca i prędko podążył za demonem w ludzkiej skórze. Musieli zdążyć. Musieli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro