03| Sposób na demona
WĘGRY. Śmieszny język, dobry sok agrestowy i pyszne ciasta. Przynajmniej takimi zapamiętał je Słowacki gdy był w nich ostatnim razem.
Teraz trochę trudniej o skupienie się na rzeczach takich jak szarlotka, gdy ma się świadomość, że za pięć godzin odejdzie się z tego świata.
— Więc, skąd taka pewność, że Liszt nam pomoże? — Juliusz obejmował samego siebie ramionami, gdy wraz z Chopinem jechali niewielką bryczką po brudnej ulicy Budapesztu.
— Spokojna głowa, przyjacielu! Ferenc to jeden z najbardziej życzliwych ludzi jakich znam, a po raz setny zapewniam, że jak nikt zna się na swoim fachu. Wszystkie demony, upiory i strzygi przed nim drżą — Chopin odparł pogodnie nie odrywając wzroku od gazety.
Z jednej strony Słowacki cieszył się, że ma przyjaciela, który chce mu pomóc, a z drugiej, gdzieś głęboko w trzewiach czuł wzrastający z każdą upływającą godziną niepokój. Nie chciał o nim myśleć, ani tym bardziej wypowiadać się na głos (szczególnie, że Fryderyk w ciągu całej ich podróży musiał już uspokajać jego niejeden atak paniki), w irracjonalnej obawie, że słowa będą w stanie pobudzić przeczucia do stanu realności jeszcze szybciej, niż ten miał nadejść.
Pięć godzin. Jeszcze pięć godzin do rozpoczęcia się tegorocznej Nocy Kupały.
— Chodź! Tutaj właśnie mieszka Ferenc. — Chopin zsiadł z wozu, pomagając w tej samej czynności Słowackiemu.
Poeta spojrzał na niewielki dom z czerwonej cegły, obrośnięty bluszczem. Posłusznie podreptał za Fryderykiem pod wielkie drzwi, które wyglądały, jakby pamiętały jeszcze czasy średniowiecza. Chopin wciąż rozpromieniony żywo chwycił mosiężną kołatkę i zapukał nią parę razy. Po upływie dobrej minuty, przyjaciele wreszcie usłyszeli ponury głos zza drzwi.
— Jelszó.
— A legjobb gombócokat szolgálják fel Varsóban — Fryderyk odpowiedział od razu z perfekcyjnym akcentem, za to Juliusz spojrzał się na niego, jakby wyrosła mu dodatkowa głowa.
Rozległ się dźwięk zgrzytania, gdy ktoś w wyjątkową pasją rozprawiał się z kilkoma zamkami na raz. Wkrótce potężne drzwi otworzyły się z jękiem, a w progu stanął uśmiechnięty mężczyzna, w osobliwym fraku.
— Fryderyk, przyjacielu, jakże dobrze cię widzieć po tak długim okresie rozłąki! — Liszt zamknął Chopina w niedźwiedzim uścisku, a następnie oderwał się, uświadamiając sobie, że pianista nie przybył sam. — A niech mnie diabły wezmą! Czyż to nie najsławniejszy poeta w okolicach, Juliusz Słowacki?
— Tak, w rzeczy samej — brunet skinął grzecznie głową, czując lekkie ukłucie w sercu na wydźwięk drugiego zdania, które Węgier wykrzyknął. — Właśnie, skoro jesteśmy w temacie diabłów i tym podobnych...
— Pozwolisz, że wejdziemy do środka? — Chopin urwał mu, uśmiechając się do Liszta. — Może też napijemy się herbaty.
— Naturalnie, naturalnie! Gdzie moja gościnność! Wejdźcie, wejdźcie! — Ferenc otworzył drzwi na oścież, a Polacy weszli do środka domku. Juliusz posłał Fryderykowi ponure spojrzenie. Czy on nie wiedział, że z każdą minutą jaką Liszt poświęci na parzenie herbaty, mu upłynie kilka kolejnych minut życia?
— Zakładam, iż musi być jakiś powód tego, że wpadacie tu tak do mnie niespodziewanie, hę? — węgierski pianista i łowca demonów zagadnął swoich gości, z ikrą wsypując kolejne kostki cukru do swojej filiżanki.
— Tak, widzisz mój drogi — Chopin odezwał się, zanim Juliusz zdążył nawet otworzyć usta — Juliusza spotkało okropne nieszczęście, okropne. Biedak zaprzedał swoją duszę demonowi z litewskich rozdroży. Jednakże w jak szlachetnym celu! Uratował tym samym życie umierającemu! — mówił z przejęciem, a Ferenc słuchał uważnie i marszczył raz po raz brwi.
— Temu demonowi z rozdroży?
— Temu!
— Temu, który może dać ludziom wszystko czego zapragną, w zamian za ich śmiertelną duszę?
— O nie, nie ma mowy, nie będę się w to znowu bawił — Juliusz powiedział stanowczo, urywając ten okrutny, zataczający koło ping pong. — Jedyne co musisz wiedzieć, to tyle, że zostały mi może jeszcze z cztery godziny życia. Fryderyk powiedział mi, że już miałeś do czynienia z takimi bestiami. To prawda?
— Prawda, a jakże, a jakże... Szanowny panie Słowacki, czy ten demon nie zdradził panu przypadkiem swego imienia?
— Tak, powiedział mi! — Juliusz wykrzyknął, lecz zmarkotniał od razu. — Tyle, że ja tego imienia nie zbyt pamiętam...
— Litery alfabetu! Pamiętasz cokolwiek?
— Samogłoska, to chyba była jakaś samogłoska...
— Myśl Juliuszu, myśl! — Chopin zaaferowany potrząsnął jego ramieniem. — A? E? I?
— A! To z pewnością się zaczynało na A!
— Arkadiusz, Alojzy, Ambroży, Alan?
— Nie, nie, do było coś...coś związanego z bi...o! Już wiem! Adam, tak, nazywał się Adam!
— Och nie, Adam Mickiewicz? — Mina Liszta zmieniła się diametralnie w ułamku sekundy.
— Tak, wydaje mi się, że właśnie tak to szło.
— W takim razie, wiem czym go od ciebie przepędzić. Nie mogę jednak zapewnić, że to podziała na pewno...
— Spróbuję wszystkiego! — Słowacki zrozpaczony zabłagał Liszta na samych kolanach, a ten westchnął i podniósł się z fotela, znikając na chwilę z salonu. Po momencie wrócił, trzymając w rękach srebrny medalion, na którym kunsztownie wyrzeźbiono płaskorzeźbę...osła. Niezbyt pięknego, takiego o. Po prostu osła.
— Póki będziesz miał go na szyi — Ferenc powiedział, pobieżnie zawieszając medalion Słowackiemu — to otacza cię niewidzialna tarcza, która będzie chronić cię przed czarną magią. Ale pamiętaj, to działa tylko na demony i tylko na te z rozdroży.
— Dobry Boże, dziękuję ci z całego serca! — Słowacki był prawie bliski płaczu, gdy przytulał Liszta tak mocno, że tamten prawie nie mógł oddychać. — Nawet nie wiem, jak mogę się panu odwdzięczyć, panie Liszt!
— Liczę na jakiś wiersz ze specjalną dedykacją. — Węgier puścił mu oczko, uśmiechając się półgębkiem. — Ale, tak na poważnie. Nie jestem pewien, czy to zadziała. Jeśli nie, to za kilka godzin...no cóż... — Wykonał charakterystyczny gest, przejeżdżając palcem po krtani. Juliusz przełknął ślinę.
— Będzie dobrze, zobaczysz. — Chopin poklepał go po plecach. — No, to co robimy teraz?
— Czekamy. Chcecie może dolewkę herbaty?
*****
Coś się tu Mickiewiczowi nie zgadzało. I to bardzo.
Od samego ranka czekał na ten moment, niecierpliwił się jak małe dziecko przed swoimi urodzinami, a tu proszę, taki ktoś mu wyciął numer! Doskonale wiedział, gdzie szukać Juliusza Słowackiego. Ciągnęło go do niego jak biegun północy ciągnie do południowego. Stał przed domem z czerwonej cegły i czuł się doprawdy okropnie. Wiedział, że Juliusz jest w środku, ale jednocześnie nie mógł siebie w najmniejszym stopniu zmusić, aby wparować do środka domu. A bardzo tego chciał, bardzo chciał duszy Juliusza i śmierci wszystkich, którzy ich od siebie oddzielali. Sapnął z frustracji.
— No dalej, dalej! — ponaglił swoje nogi, które uparte nie chciały drgnąć ani o milimetr. — O co tu chodzi?
W końcu, po wielu żmudnych minutach zmuszania się do ruchu, udało mu się. Zrobił parę kroków, ale gdy tylko znalazł się przy drzwiach, ryknął przeraźliwie z bólu. Jakaś okropna magia, pradawna i mocna, zadawała mu wiele cierpienia, jednocześnie go nie raniąc. Syknął, ocierając łzy, które wycisnął mu ból z oczu.
Przekrzywił głowę, zastanawiając się. Na moment pozbawił się demonicznej aury, tym samym niwelując swoje moce. Ból ustał. Uaktywnił je z powrotem. Spróbował wejść ponownie, ale skutek był taki sam. Nagle przeszła mu ochota na jakiekolwiek świętowanie Nocy Kupały.
Wystarczyło, że tylko pstryknął palcami, a już znajdował się w piekle przed tronem Norwida.
— O, wisienko! Tak szybko jesteś z powrotem? A gdzie są te wszystkie dusze, które mi obiecałeś? — Cyprian niecierpliwie zawiercił się na siedzeniu.
— Królu...mamy problem...nie mogę zdobyć duszy Słowackiego. Nie w tym roku. Przykro mi, ale chyba w tym roku nie zdobędziemy zapasów... — Adam rozłożył bezradnie ręce, spuszczając wzrok. Król piekła wybuchnął śmiechem.
— Zabawne wisienko, bardzo zabawne! A teraz, już bez żartów. Gdzie są dusze?
— Wasza Piekielność, ja mówię wszystko stuprocentowo serio. Racz mi wybaczyć.
Uśmiech Norwida momentalnie znikł. Wszystkie demony, które znajdowały się w pobliżu spojrzały po sobie i czym prędzej czmychnęły w siną dal, zostawiając Mickiewicza i króla sam na sam.
— Wisienko, tylko dlatego, że mam dziś wyjątkowo dobry humor, nie skażę cię na tortury — Norwid zgrzytnął kłami. — Ale nie myśl sobie, że puszczę ci to płazem, o nie! W tej chwili masz zasuwać z powrotem na Ziemię. Daję ci tydzień, słyszysz? Góra tydzień na przytarganie mi tu duszy tego romantycznego chłoptasia! Inaczej czeka cię pięć tysięcy lat kąpieli w wodzie święconej — wydał ostateczny sąd, a Adam spojrzał na niego z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
— Królu-
— To nie podlega dyskusji!!! — wrzasnął potężnie Cyprian, a po chwili uśmiechnął się szeroko. — No już, sio. Nie ma cię.
Mickiewicz z bólem znów przeteleportował się na Ziemię, stojąc przed znajomym domem. Już nawet nie chciał do niego podchodzić. Fakt, mógł, ale tylko bez swoich mocy. A bez nich nie może zabrać duszy Juliusza.
Usiadł na trawie, główkując chwilę. Nagle wpadł na niecny plan. Nie musi zabierać duszy Słowackiego tak oficjalnie i od razu. Gdyby udał się na "przeszpiegi" pod ludzką postacią, dowiedziałby się co blokuje mu dostęp do mężczyzny, pozbyłby się tego, a potem na spokojnie zabrałaby mu duszę! Idealnie!
Migiem przemienił się w przystojnego ludzkiego młodzieńca, o bladej twarzy i złotych lokach. Musiał to mądrze rozegrać. Na sam początek potrzebował nowej tożsamości. Wybrał lepsze pierwsze imię i nazwisko, które przyszły mu do głowy. Teraz potrzebował tylko motywu. Czego taki młodzieniec mógłby chcieć akurat od Słowackiego w środku nocy...?
O. Wpadł na coś.
Zapukał w drzwi, nie czując na sobie wpływu tajemniczej tarczy. Prawie że od razu w progu stanął mężczyzna, który na pewno nie był Słowackim, ale kimś, kogo Adam i tak znał. Wziął w duchu głęboki wdech i wydech. To się musiało udać.
— Dobry wieczór. Nazywam się Tadeusz Soplica, chciałbym porozmawiać o sensie życia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro