5. don't let others hurt you
Brienne nie potrafiła przestać myśleć o tym, co wydarzyło się na balu. Mimo że jej ojcu udało się w końcu opanować sytuację, a incydent, który miał miejsce, bardzo go rozgniewał, nie zgodziła się wrócić już na salę. Zaszyła się w swojej komnacie i nie wyszła już stamtąd dopóki uczta nie dobiegła końca, a goście nie rozeszli się do swoich kwater. Zignorowała prośby i namowy ojca, a także ostre słowa septy Roelle. Te ostatnie raniły ją do żywego, ale w obecności kobiety nie dała poznać, że rzeczywiście tak było. Dopiero gdy została już sama, rzuciła się z płaczem na łóżko i długo szlochała, z twarzą wciśniętą w poduszkę.
Zasłużyłam na to — tłukło jej się gdzieś z tyłu głowy przez cały ten czas. Na wszystko; na obelgi, drwiny, śmiech i upokorzenia. To był jeden z tych dni, gdy jeszcze mocniej niż zwykle czuła, że nie nadaje się do dworskiego życia. Nie ona.
Wreszcie po prawie nieprzespanej nocy, wymknęła się ze swoich komnat, zostawiając za sobą rozgrzebaną pościel i wyszywaną granatami niebieską suknię porzuconą bezładnie na podłodze. Nie dbała o to, co pomyśli służba, gdy zobaczy ten bałagan. Potrzebowała wyrwać się z zamku, choć na chwilę opuścić komnaty, w których ostatnio zrobiło się duszno i zatłoczone korytarze Wieczornego Dworu, pobiec nad morze. Potrzebowała widoku mew na tle nieba, lśniącej tafli wody i szumu fal.
Wsunęła się do stajni, by zabrać stamtąd swój koszyk, w którym zwykle przynosiła małże i przystanęła w progu, by oczy przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku. W nozdrza uderzyła ją woń gnoju, słomy i rozgrzanych ciał zwierząt. Stojąca w boksie klacz dziewczyny obróciła w jej stronę łeb, ponaglająco zamachała ogonem. Brienne czasem przemycała w kieszeni kawałek marchewki albo garść czerwonej koniczyny. Tym razem nic nie miała, więc ignorując jej gniewny pomruk, sięgnęła po koszyk zawieszony na haku przy drzwiach.
Z zamyślenia wyrwał ją głośny śmiech i szydercze okrzyki. Zdezorientowana odwróciła głowę i powoli pchnęła ciężkie drzwi stajni, by wyjrzeć na dziedziniec. W sam raz, żeby zobaczyć, jak Jaime Lannister zdzielił pięścią w twarz jednego z jej wczorajszych "adoratorów". Z nosa młodzieńca polała się krew, plamiąc przód haftowanej opończy, a chwilę potem rozległ się łomot, gdy pchnięty przez starszego od siebie mężczyznę, uderzył plecami w drewnianą ścianę zbrojowni.
— Ona ma na imię "Brienne". — Usłyszała syk Jaimego, w obu garściach ściskającego poły opończy młodzieńca. — Jej ojciec to z łaski bogów lord Wieczornego Dworu. Mówisz o szlachetnie urodzonej damie. Masz mówić jej po imieniu. Masz mówić "Brienne".
Uderzyłby go ponownie, ale zamiast tego odwrócił głowę na dźwięk skrzypnięcia ciężkich drzwi stajni. Wpatrzona w niego Brienne natychmiast spłonęła rumieńcem. Pamiętaj — w jej głowie rozbrzmiał powoli zacierający się już w pamięci głos. Jeśli ktoś cię krzywdzi, nie oglądaj się za siebie, uciekaj. Dłonią odszukała więc pałąk koszyka i zerwała się do biegu, nie oglądając się za siebie. Słyszała za sobą wołanie Jaimego, wiedziała, że mężczyzna puścił chłopaka i pobiegł za nią na łąki. Wiatr szarpał jej włosami, a łodygi traw łaskotały ją po łydkach podczas biegu, ale nie zatrzymała się, dopóki palce mężczyzny nie zacisnęły się na jej nadgarstku, sprawiając, że omal się nie przewróciła.
— Zaczekaj — poprosił łagodnie Jaime, zrównując się z nią i przytrzymując w miejscu. Takiej jej jeszcze nie widział. W znoszonym, codziennym ubraniu, z włosami w nieładzie, niedbale splecionymi w warkocz, zdyszanej, zaczerwienionej. Zerknął przelotnie w jej twarz, ale natychmiast opuściła głowę.
— Nie musiałeś tego robić — powiedziała, zanim zdążył ją o cokolwiek zapytać. Szukała odosobnienia, spokoju, towarzystwo było jej nie w smak. Zwłaszcza jego towarzystwo.
— A słyszałaś co powiedział? Brienne, on cię nazwał...
— Wiem, jak mnie nazwał — wyrzuciła z siebie gniewnie, znowu ruszając przed siebie. Jaime dotrzymywał jej kroku. — Różnie mnie już nazywano. Piękna Brienne. Ślicznotka. Dziwadło. To nie usprawiedliwia twojego zachowania. Gdybym chciała go za to uderzyć, zrobiłabym to sama. Nie potrzebuję twojej pomocy, ani tym bardziej współczucia.
— Broniłem jedynie twojego honoru, okaż mi trochę wdzięczności. Poza tym kobieta raczej nie powinna wdawać się w bójki. Septa cię tego nie nauczyła? — spytał zaczepnie, chociaż przed oczami natychmiast stanęła mu twarz ojca. Doskonale znał stanowisko lorda Tywina wobec bójek, które ten uważał za niehonorowe. Trenujesz dla wroga — usłyszał od niego kiedyś — a nie po to, by okładać pięściami swoich braci.
Jaime nigdy nie uważał pozostałych giermków, a później rycerzy za swoich braci. Podczas gdy oni usilnie starali się zostać zauważeni przez kogoś, który uznałby ich na tyle godnych, by mu służyć, choćby i w starej zbroi i z zardzewiałym mieczem w dłoni, Jaime przez większość czasu szkolił się w mieczu dla czystej radości. To było lepsze niż cokolwiek innego, niż sen, jedzenie, lepsze nawet niż zabawianie się z dziewkami z tawerny. Nawet kiedy przełykał krew, a na języku chrzęścił mu piach, kiedy jego ciało pokrywały siniaki i był zbyt zmęczony nawet by unieść ramiona do kolejnego cięcia. Walka była dla niego wszystkim.
Przez długą chwilę panowała pomiędzy nimi cisza. Jaime wpatrywał się tylko w podskakujący na plecach dziewczyny jasny warkocz i od czasu do czasu może oglądał się za siebie, żeby upewnić się, że Wieczorny Dwór wciąż pozostaje w zasięgu jego wzroku.
— Nie boisz się przychodzić tu sama? — spytał nagle.
— Zawsze przychodzę tu sama — odparła, nim zdążyła ugryźć się w język. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo, a ona poczuła, jak jej twarz staje w ogniu. Zirytowało ją to. Spojrzała na niego wyzywająco. — Lubię połazić w samotności.
— Często?
— Często — skwitowała krótko i ruszyła dalej.
Podążył za nią.
— A przychodzisz tu, bo...
— Bo mi się tu podoba. Jest zielono. Spokojnie. Cicho. — Obejrzała się i zmroziła go wzrokiem. — Nikt nie zaczepia. A przynajmniej do dziś nie zaczepiał.
Miała szczerą nadzieję, że zrozumie aluzję i wreszcie się od niej odczepi, ale on po chwili zagadnął ją znowu.
— Po co ci ten koszyk?
— No... na małże — odpowiedziała, przystając na chwilę, żeby na niego spojrzeć. — Tarth jest wyspą. Jemy tutaj to, co sami wyhodujemy albo upolujemy. Ja nigdy nie uprawiałam ziemi, nie obsadziłam pola, kiepsko mi idzie łowienie ryb. To niesprawiedliwe, że inni ciężko pracują, podczas gdy moim obowiązkiem jest jedynie słuchać ojca, septy, i ładnie wyglądać. Też chcę mieć w to jakiś wkład. Dlatego zbieram małże. — Opuściła wzrok zawstydzona, przekonana, że ją wyśmieje, ale nic takiego nie nastąpiło. Wreszcie westchnęła tylko. — Niech ci będzie. Możesz iść ze mną.
Wskazała ścieżynkę ginącą w gęstych zaroślach. Przytrzymała gałęzie czeremchy, żeby swobodnie wszedł na dróżkę, a potem wyminęła go i ruszyła przodem. Co parę kroków oglądała się przez ramię, żeby sprawdzić, czy wciąż za nią idzie, po jakimś czasie zaczęła się nawet uśmiechać, aż wreszcie jej uśmiech stawał się coraz szerszy.
Ścieżka pięła się szerokimi zakosami, gdzieś w dole wśród liści, krzewów i mchów szemrał strumyk. W końcu dotarli na wzniesienie i przystanęli, by odpocząć. Ze szczytu roztaczał się cudowny widok: zalane jaskrawym letnim światłem pola i łąki, wyrastające między nimi gospodarstwa, domy i stodoły z czerwonymi dachami. Im bliżej brzegu morza, tym wyraźniej przechodziły one w miasto, a nad tym wszystkim górowały marmurowe ściany Wieczornego Dworu. Na horyzoncie widniała ściana lasu, w oddali połyskująca szeroką wstęgą szerokiej rzeki.
Gdy Brienne prowadziła Jaimego przez udeptaną ścieżkę, a potem przez łąki i pastwiska, gdy pomagała pokonać po kamieniach rzekę i wskazywała stromą skarpę, z której w dzieciństwie skakała do wody, jej twarz jaśniała. Zrozumiał, jak bardzo kocha to miejsce i jak dobrze się w nim czuje.
Brienne najbardziej lubiła spędzać czas na plaży. Niskie brzegi zatoki i piaszczyste wydmy porastały gdzieniegdzie gęste, soczyście zielone kępy trawy. Chlupot wody przetaczającej się po nierównościach kamieni i piaszczystym brzegu działał na nią uspokajająco. Zazwyczaj szybko napełniała koszyk płaskimi muszlami małży, a potem siadała na piasku i patrzyła w wodę, albo pływała. Dziś miał jej w tym pomóc Jaime, a jego musiała nauczyć, które muszle można zabrać, a które należy zostawić.
Dopiero, gdy napełnili już koszyk i przysiedli na brzegu, ponownie na nią spojrzał. Kosmyki włosów, które wysunęły jej się z warkocza, łaskotały ją po twarzy. Siedziała zamyślona, ze wzrokiem utkwionym w tafli wody. Delikatnie poruszała palcami, piętrząc wodę, aż wreszcie cofnęła stopy. Patrzyła jak wysychają. Srebrzyste kropelki wody stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikały.
— Kiedy tam na dziedzińcu tak się zerwałaś i uciekłaś... — zaczął.
Brienne przełknęła ślinę.
— Mój brat mnie tego nauczył. Zawsze mi powtarzał: "Nie pozwalaj się krzywdzić. Pamiętaj, jeśli ktoś ci dokucza, nie oglądaj się za siebie, uciekaj". Przypomniałam to sobie dzisiaj. Ale Galladon utonął, kiedy ja miałam cztery lata, a on osiem, a tamta rada była przeznaczona dla słabowitej, wrażliwej dziewczynki, która nie potrafiła się obronić przed bolesnymi kuksańcami i słowami raniącymi jak rozbite szkło. Nie jestem tamtą dziewczynką, już nie. Dorosłam i potrafię wyczytać z jego słów inny przekaz: broń się, za wszelką cenę. Walcz o swoje. Tylko, że to nie zawsze wychodzi...
Jaime patrzył bez słowa na jej profil, kiedy siedziała tuż obok niego, z opuszczoną głową i lekkim rumieńcem na policzkach. Patrzył na falujące lekko na wietrze kosmyki włosów, które wysunęły jej się z warkocza, na policzek, czoło i nos obsypane piegami. Uśmiechnął się lekko. Na pewno nie można było o niej powiedzieć, że jest brzydka jak twierdzili inni. Właściwie była całkiem ładna, na swój sposób, jeśli już ktoś zadał sobie na tyle trudu, by to dostrzec. Urocza, wbrew pozorom delikatna, z dołeczkami na policzkach i oczywiście tymi oczami. Niebieskimi jak najczystszy szafir.
Wyciągnął dłoń, chcąc jej dotknąć, w nieco opiekuńczym geście założyć jej włosy za ucho, pogładzić po głowie... Nie zdążył zrobić żadnej z tych rzeczy, bo dziewczyna wstała. Patrzył, nie mogąc oderwać od niej wzroku, gdy zdejmowała koszulę, potem spodnie i w samej bieliźnie skierowała się ku morzu, pozwalając by fale objęły ją łagodnie i pieszczotliwie muskały jej ciało. Obejrzała się na niego, stojąc już prawie po pas w wodzie. Dołączył do niej bez wahania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro