Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. they say tarth is sapphire isle

Brienne stanęła tuż obok ojca na dziedzińcu Wieczornego Dworu, gdzie za chwilę mieli zjawić się ich goście, tak samo nieruchomo jak tego ranka, kiedy słuchała ostrych słów septy, które jak zwykle przyjęła ze spokojem. Miała na sobie prostą, ciemnogranatową suknię, o wiele skromniejszą niż ta przygotowana na wieczór, jakby septa Roelle uznała, że nie warto marnować na nią więcej jedwabiu, niż to konieczne. Służąca musiała wypchać jej gorsecik, żeby nadać mu pożądany kształt i gniótł ją teraz niemiłosiernie. Włosy związała w warkocz, choć septa jeszcze długo kręciła na to nosem, a na szyi pozwoliła zapiąć sobie aksamitkę z niewielkim szafirkiem. Żadnych więcej ozdób nie miała na sobie.

Dziewczyna odetchnęła głębiej. Policzyła do dziesięciu i z powrotem, żeby się w ten sposób uspokoić. Nie była ładna. Nie była ułożona ani dobrze wychowana. W żadnym wypadku nie była damą. I nie była też dzieckiem. Była panią Tarthu. Musiała nauczyć się odgrywać swoją rolę.

Goście płynęli przez zamkową bramę rzeką złota, srebra i wypolerowanej stali. Trzystu ludzi, kwiat rycerstwa, zaprzysiężone miecze, a także wolni. Nad ich głowami powiewał tuzin złocistych sztandarów, które łopotały na wietrze wiejącym od morza, a na każdym widniał jeleń w koronie, herb rodu Baratheonów.

Na czele kolumny jechał ich honorowy gość i powód, dla którego Brienne od przeszło tygodnia, kiedy to przygotowania dosięgły jej osobiście, musiała znosić jeszcze więcej docinek, poszturchiwania i skarg septy Roelle. Renly Baratheon, lord Końca Burzy. O długich kończynach i szerokich ramionach, z czarnymi niczym węgiel włosami, ciemnoniebieskimi oczami i ujmującym uśmiechem. Do twarzy było mu w delikatnym diademie na głowie, wykutym z miękkiego złota. Również na zielonej, aksamitnej bluzie widniał jeleń w koronie, wyszyty na piersi złotą nicią. Był bratem króla i wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać król.

Brienne poczuła, jak jej policzki robią się czerwone i natychmiast odwróciła wzrok, od razu dostrzegając wśród gwardzistów i rycerzy białą zbroję, która zdawała się błyszczeć w słońcu. Wyżej znalazła ciemnozłote loki, uderzająco zielone oczy i przepełniony pewnością siebie uśmieszek.

Był to Królobójca w całej swojej ponurej chwale. Przystojny i doskonale świadomy swojego wyglądu wyróżniał się w tłumie dychotomią piękna i niepokoju. Brienne o dziwo czuła się o wiele bardziej zaintrygowana rozbawionym, choć nieco znudzonym wyrazem twarzy rycerza niż uroczymi uśmiechami lorda Renly'ego. Jej niebieskie oczy co jakiś czas mrugały z zaciekawieniem, gdy otwarcie wpatrywała się w Królobójcę.

Jaime wciąż nie potrafił pojąć powodu, dla którego Tywin Lannister łaskawie zgłosił się na ochotnika, by towarzyszyć lordowi Krain Burzy podczas jego wyprawy. Robert upierał się, by przynajmniej jeden członek Gwardii Królewskiej towarzyszył młodemu lordowi w jego podróży — bo nieszczęsny lord był jego bratem i jednym z jego spadkobierców — i z tego też powodu na wyspie znalazł się Jaime.

Ale jeśli chodziło o Tywina, nie rozumiał dlaczego jego ojcu nagle zebrało się na zacieśnianie więzi z dawnymi przyjaciółmi. Zwłaszcza, że Cersei wkrótce miała wyjść za mąż za Roberta. Kiedy jego siostra dowiedziała się o wyjeździe, szybko uznała, że ojciec nie mówi poważnie, za to kiedy już przekonała się o prawdziwości jego słów, rozgniewała się i uparcie pozostawała obrażona przez całą podróż. Teraz pewnie też siedziała naburmuszona w powozie, w którym podróżowała z ojcem.

Mowa powitalna lorda Gwiazdy Wieczornej sprawiła, że Jaime sam się uśmiechnął. Selwyn Tarth był dobrym człowiekiem, co poświadczał każdy, kto go znał; zawsze tak samo radosny, uprzejmy i lojalny wobec lorda, któremu podlegał. Za to jego córka sprawiała wrażenie zupełnie skrępowanej i zawstydzonej swoją obecnością wśród przybyłych. Gdy stojąca po jej lewej stronie septa skłoniła ją do przemówienia, policzki dziewczyny zrobiły się prawie tak czerwone jak kolor na pieczęci jej rodu. Pani Tarthu jąkała się, oddech się rwał, a głos był ledwie słyszalny pośród zamieszania.

Oglądanie tego było prawie bolesne, tym bardziej, gdy uświadomił sobie, że ludzie — jej właśni ludzie — nie dawali dziewczynie żadnego wytchnienia, zamiast tego szydząc z niej bezlitośnie. Jaime był pewien, że młoda lady doskonale ich słyszy.

Przez chwilę patrzył w milczeniu na dziewczynę. Była brzydsza od Cersei, nieco zbyt wysoka, szeroka w ramionach, z niezbyt ładnym nosem, ale promieniowało z niej jakieś wewnętrzne światło, anielska dobroć, którą odziedziczyła po dawno zapomnianych przodkach. W żadnym stopniu nie przypominała mu ukochanej siostry.

Cersei była jej dokładnym przeciwieństwem. Smukła, kształtna, o wąskiej talii, pełnych, wydatnych ustach, zielonych oczach i długich złocistych włosach. I chociaż grono tych, którzy ją adorowali, nie liczyło zbyt wielu kawalerów po tym jak odbyły się jej zaręczyny z Robertem Baratheonem, doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej wyjątkowości i władzy jaką miała nad mężczyznami i świadomie to wykorzystywała. Poruszała się pewnym krokiem, lekko kołysząc biodrami. Nosiła suknie mało strojne, ale dobrze skrojone, eksponujące jej wdzięki. Była bystra i piekielnie sprytna, a po ukochanym ojcu odziedziczyła też przekorę i gwałtowną, porywczą naturę, w towarzystwie jednak, tak jak on, zazwyczaj umiała pohamować swój temperament.

Ku uldze nie tylko Brienne, ale i Jaimego formalne powitania szybko dobiegły końca, a uczta miała się rozpocząć dopiero o zachodzie słońca. Młody mężczyzna mógł więc udać się do komnaty, którą wskazała mu służąca i trochę odpocząć. Z westchnieniem zdjął z siebie biały płaszcz gwardzisty i pozbył zbroi, ale spokojem własnych czterech ścian nie było mu dane długo się cieszyć, bo do jego pokoju wtargnęła zaraz siostra, jednakowo naburmuszona jak podczas podróży.

— Siostro — przywitał się Jaime, ściągając przez głowę kaftan. — Mogłabyś chociaż raz na jakiś czas zapukać. Nie zaszkodziłoby ci — stwierdził, uśmiechając się zawadiacko.

Cersei tylko niedosłyszalnie mruknęła coś w odpowiedzi i uśmiechnęła się kwaśno, z niesmakiem wodząc wzrokiem po wnętrzu komnaty brata.

— Zatem mój pokój nie jest odosobnionym przypadkiem. Ani lord Tarth, ani jego córka nie mają za grosz gustu. Wszystko tu jest brzydkie — stwierdziła, spojrzeniem zielonych oczu sunąc po bielonych ścianach, drewnianych meblach z prostymi zdobieniami i delikatnych zasłonach z myrijskich materiałów, do których przyczepiono niewielkie muszelki, postukujące o siebie cicho na wietrze od morza.

— Nie narzekaj — odparł beztrosko Jaime, sięgając do skrzyni po mniej formalny strój. — Może to i nie Casterly Rock, ale wyspa jest ładna. Będziesz miała okazję posmakować czegoś nowego, tradycji, kultury, potraw. — Spojrzał na nią zachęcająco. — Co cię do mnie sprowadza? Coś... konkretnego? — Mężczyzna ściszył głos, delikatnym ruchem palców odgarniając złote loki z karku siostry, który musnął wargami w subtelnym geście. Wykręciła się od razu z niezadowolonym prychnięciem.

— Muszę mieć konkretny powód, żeby odwiedzić brata? — spytała, podchodząc do otwartego okna, przez które wyjrzała, opierając się o parapet. — Trzymają kury w obejściu. Na dziedzińcu. Nasz ojciec nigdy by na to nie pozwolił. — Skrzywiła się z niesmakiem. — O, spójrz. — Pokazała za okno i zaczekała aż brat do niej dołączy. — To nie tutejsza dziedziczka? I wygląda, i zachowuje się raczej jak wieśniaczka — stwierdziła, z jawnym niesmakiem wpatrując się w Brienne, już przebraną w codzienną sukienkę, która z uśmiechem wzięła teraz od służącej paszę dla ptaków i rozsypała między łażącym w tę i z powrotem ptactwem. — Słyszałeś, co o niej opowiadają? Ponoć ubiera się jak mężczyzna i ma ciągoty do miecza.

— Wiesz, nie każda panna musi koniecznie interesować się haftem i jedwabiami. — Jaime ledwie rzucił okiem na dziewczynę, po chwili wracając do przerwanej czynności.

— Tak ją tłumaczysz? Szlachciankom nie przystoi bratać się ze służbą, ani tym bardziej wyręczać sług w obowiązkach — stwierdziła, składając ramiona na piersi i chwilę potem wymaszerowała z pokoju.

Jaime westchnął tylko ciężko, kończąc sznurowanie haftowanej kamizelki, o wiele wygodniejszej od jego wyjściowego ubrania i kątem oka zerknął jeszcze za okno, ale dziedziczki Szafirowej Wyspy już tam nie zobaczył.

Dopiero, gdy zszedł już na dziedziniec i rozejrzał uważniej, próbując jednoznacznie ocenić, gdzie sam by się udał, gdyby był szesnastoletnią dziewczyną szukającą chwili wytchnienia, u wrót stajni mignął mu rąbek niebieskiej spódnicy. Od razu pospieszył w ślad za dziewczyną, postanawiając przy okazji sprawdzić, czy jego koniem zajęto się jak należy i pchnął ciężkie drewniane drzwi w sam raz, by zobaczyć jak Brienne zręcznie wdrapuje się na grupą belkę pod stropem. Było to jej ulubione miejsce do czytania, zwłaszcza, że od wejścia nie było jej widać od razu i tej jej kryjówki ani służba, ani tym bardziej septa Roelle nie zdążyła jeszcze odkryć.

Jaime uśmiechnął się lekko, podchodząc bliżej. Gdy tylko usłyszała swoje imię z jego ust, dziewczyna drgnęła wystraszona, omal nie zlatując przy tym na ubitą ziemię stajni. W ostatniej chwili podparła się ręką, ale ściskanej w dłoni książki już złapać nie zdążyła i ta z głuchym łoskotem wylądowała na ziemi, tuż pod stopami mężczyzny. Spodziewałaby się raczej rychłego kazania septy, albo napomnień ojca, a tymczasem stał przed nią Jaime Lannister we własnej osobie, z jej romansem rycerskim w ręku.

— Lady Brienne? — powtórzył, uśmiechając się łagodnie.

— Co... Co ty wyprawiasz?! — wrzasnęła w pierwszym odruchu, jeszcze dochodząc do siebie. Dopiero po chwili przyszło jej do głowy, że powinna dygnąć, nie wiedziała jednak, jak miałaby to zrobić w tej pozycji.

— Widziałem, jak tu wchodzisz. Chciałem się tylko przywitać — stwierdził mężczyzna. — Nie wiedziałem, że ci przeszkodzę.

Nie odpowiedziała od razu, opuściła tylko wzrok, przygryzając wnętrze policzka.

— Jesteś Królobójcą. — Słowa wyrwały się z jej ust, zanim zdążyła to dobrze przemyśleć, ale mężczyzna wcale nie wyglądał na urażonego jej brakiem ogłady. — Jesteś ser Jaime Lannister z Casterly Rock, Rycerzem Gwardii Królewskiej. Bratem przyszłej królowej i jednym z najlepszych szermierzy w królestwie.

Zarumieniła się z zakłopotaniem, czekając aż odpowie, tyle że zawstydzenie biednej dziewczyny było ostatnią rzeczą jakiej Jaime w tej chwili by pragnął. Uśmiechnął się więc tylko lekko.

— Niewątpliwie — odparł i podciągnął się zręcznie na belce, żeby chwilę potem usiąść naprzeciw niej. Bez cienia kpiny czy politowania w spojrzeniu oddał jej książkę, którą ostrożnie przyjęła, przytulając do piersi. — Skoro już się znamy... może opowiesz mi coś o swoim domu? Na kontynencie mówi się, że Tarth to Szafirowa Wyspa. Naprawdę macie tu kopalnie szafirów?

Brienne prychnęła.

— Owszem, Tarth jest zwany Szafirową Wyspą — odpowiedziała. — Ale z powodu swych błękitnych wód. Nie mamy tu szafirów, jest marmur. To dzięki nam macie go na kontynencie.

— Byliście kiedyś oddzielnym królestwem.

— Tak, przodkowie Tarthów byli niegdyś królami i posiadali własne królestwo; mówi się, że ich korzenie sięgają Ery Świtu. Właściwie można powiedzieć, że wywodzimy się od Targaryenów. Tym co nas różni od was, lordów z kontynentu jest to, że nie obnosimy się ze swoją pozycją, ani z tym, że urodziliśmy się w rodzinie szlacheckiej. Jesteśmy bardziej otwarci na innych i nieco bardziej bezpośredni, co twojej siostrze zdawało się akurat przeszkadzać. Czego ty właściwie chcesz? — wypaliła od razu, przechodząc do ataku.

Brienne patrzyła na mężczyznę nieufnie. Miała zupełny mętlik w głowie, nie wiedziała, co powinna o nim myśleć. Zabił króla, człowieka, któremu przysięgał wierność i ochronę, wbił mu miecz w plecy i poderżnął gardło, a z nią rozmawiał jak równy z równym. Nie patrzył na nią ani z góry, ani z jawną kpiną czy szyderstwem. Właściwie w jego oczach dostrzegała jedynie ciekawość i zainteresowanie. Dlaczego miałby się interesować jej osobą?

Zamierzała go o to wszystko wypytać, nie miała ochoty na gierki z synem wielkiego lorda, ale zanim zdążyła choćby otworzyć usta, ręka, którą podpierała się o drewnianą ścianę stajni, osunęła się w pustkę, straciła równowagę i krzyknęła krótko, gdy poleciała w dół, na moment zawisając do góry nogami. Wyrwał jej się jeszcze zduszony okrzyk, gdy wylądowała na sianie, uderzając się boleśnie w łokieć. Po całej ręce rozszedł się przenikliwy ból.

— Lady Brienne? — Jaime spojrzał za nią w dół i zeskoczył zgrabnie na ziemię, żeby i jej pomóc się podnieść. — Wszystko w porządku? Może powinienem...?

— Nie.

Dziewczyna stanowczo wysunęła się z jego objęć i jęknęła cichutko, ze wszystkich sił starając się nie pokazywać po sobie, jak bardzo ją boli stłuczona ręka. Teraz dopiero wspaniale się musiała prezentować, potargana, z ubrudzoną sukienką i z sianem we włosach.

— Muszę wracać — odparła, podnosząc z ziemi zmaltretowaną książkę. — I... Brienne. Proszę. Żadna ze mnie lady. — Opuściła wzrok i zanim zdążył odpowiedzieć, zniknęła mu z oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro