13. you're a wonderful wife
Morze było tego dnia niespokojne. Powietrze przesycał zapach mokrego piasku, słonej wody i wodorostów. Wiatr szarpał Jaimego za włosy, a szum fal zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile. Kilka kroków od niego, z ramionami złożonymi na piersi i wzrokiem utkwionym gdzieś w spienionej wodzie, leniwie obmywającej brzeg morza, stała Brienne. Nie patrzyła na niego.
Zachowywała się tak od kilku dni, od tamtej nocy, którą spędzili razem w łożu i w sepcie. Prawie się do niego nie odzywała, na choćby najmniejszą próbę nawiązania kontaktu fizycznego natychmiast czerwieniła się ze wstydem i odsuwała od niego, aż Jaime zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem już po fakcie nie pożałowała tego, co zrobili.
Podczas treningu zamieniali zazwyczaj tylko kilka słów, zbyt skupieni na walce, a upał i zmęczenie jeszcze utrudniały rozmowę. Podobnie było podczas wspólnych posiłków, wtedy prawie nie podnosiła wzroku znad talerza i mówiła bardzo mało. Od początku była powściągliwa i nieśmiała. Ale popołudniami, kiedy schodzili nad zatokę, albo włóczyli się po lesie i zostawali sami, w końcu odprężała się i zaczynała mówić zupełnie swobodnie.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek wcześniej przyprowadziła kogoś w to miejsce, czy też był pierwszy. Wiedział, że lubiła muskać opuszkami palców gęste, soczyście zielone kępy trawy w niektórych miejscach porastające brzeg. Wiedział, że czasami kładła się na brzuchu, wdychała zapach ziemi i pozwalała, by źdźbła łaskotały ją po twarzy. Szukała tutaj odosobnienia, spokoju i oddechu i Jaime nagle poczuł się jak intruz w tym miejscu, które zwykle przynosiło jej pocieszenie.
Brienne była niepodobna do żadnej dziewczyny, którą kiedykolwiek spotkał, a to, jak przypuszczał, wynikało po prostu z tego, że nie było innej dziewczyny takiej jak ona.
Czasem wciąż wydawało mu się, że ją onieśmielał, ale wrażenie to znikało, gdy tylko odwracała się do niego z uśmiechem. Za każdym razem, gdy widział ją taką, jej oczy lśniły i zdawała się pałać szczerą, niekłamaną radością. Kiedy udawało mu się ją rozśmieszyć, znikały wszelkie formalności, nieśmiałość i strach. Byli tylko dwojgiem ludzi cieszących się swoim towarzystwem. Jaimemu zdawało się nawet, że nigdy wcześniej w swoim życiu nie śmiał się tyle, co przez ostatnie trzy tygodnie spędzone z nią. Gdy bawili się w wodzie jak dzieci, tęsknił za dzieciństwem, którego nigdy nie miał w Casterly Rock.
Jego entuzjazm i energia popychały ją do robienia rzeczy, na które zwykle by się nie odważyła, takich jak skakanie z wysokich klifów do wody, czy krzyczenie na cały głos, tak że nie tylko wszyscy na wyspie, ale i w całym Westeros mogliby ich usłyszeć. Wszystko to, podczas gdy to jej rozsądek trzymał ich w ryzach i gdy to ona upewniała się, że są bezpieczni i że znajdą się w Wieczornym Dworze przed nocą. Razem osiągali idealną równowagę.
Brienne momentami miała wrażenie, że gdy patrzyła na Jaimego, widziała własne odbicie w lustrze: ociosane z kobiecości, wtłoczone w męskie ciuchy, ale bliskie, znajome. Pochodzili z różnych światów, ale oboje decyzją rodziców zostali z nich wyrwani. Oboje czuli się w swoich narzuconych im przez innych rolach obco, przytłoczeni ciężarem obowiązku. Oboje szaleńczo tęsknili za wolną przestrzenią, bezkresem nieba, wonią ziemi i lasu. Oboje zmagali się z brakiem zrozumienia ze strony bliskich, z samotnością. Przylgnęli do siebie, rozpaczliwie szukając tego, czego nie otrzymywali w domu.
Brienne czuła, jak powoli się przy nim zmieniała, a po spędzonej z nim nocy przyjrzała się sobie w lustrze. W świetle słonecznego poranka zobaczyła to co zawsze: okrągłą, nieciekawa twarz usianą piegami i bezbarwne włosy. Już wtedy mogła jednak dostrzec, że zaszła w niej jakaś zmiana. Miała zaróżowione policzki, a jej oczy patrzyły z ożywieniem, jakiego nigdy dotąd w nich nie widziała. Po raz pierwszy spodobało jej się własne odbicie.
— Jaime — odezwała się wreszcie, odwracając ku niemu głowę. — To nie jest... — Brienne zarumieniła się. — To nie jest naturalne, prawda? Żeby kobieta czuła się — żeby czuła się dobrze, kiedy...?
— Ktokolwiek ci to powiedział, jest idiotą — odpowiedział Jaime, przerywając jej i łagodnie sięgnął do jej ramienia, żeby jej dotknąć. Tym razem się nie odsunęła. — Brienne, powinno ci się to podobać, powinnaś się tym cieszyć, nie ma w tym absolutnie nic złego.
Brienne zaczerwieniła się jeszcze mocniej, jeśli tylko było to możliwe.
— Kobiety nie powinny tego pragnąć. To nie jest właściwe — zaczęła znowu.
Jaime prychnął.
— To jak najbardziej właściwe, pomiędzy mężem a żoną.
Czuł, że minęła wieczność, zanim doczekał się od niej odpowiedzi; gdy milczała, nieruchomo wpatrzona w czystą, szafirową toń morskiej wody, zastanawiał się, czy właśnie nie skazał się na lata niezręcznej ciszy i uników ze strony swojej przerażonej małżonki. Ale Brienne wreszcie nieśmiało kiwnęła głową.
— Nie musimy o tym mówić, ani teraz, ani kiedykolwiek. Ale, Brienne, jeśli jest coś, co chciałabyś ze mną zrobić, co sprawiłoby ci przyjemność, czy to jest to, czy cokolwiek innego, chcę, żebyś wiedziała, że możesz ze mną o tym porozmawiać. Ponieważ istnieją naprawdę spore szanse, że chciałbym zrobić z tobą nie tylko to, ale wiele innych rzeczy.
Brienne mocno przygryzła wargę, nie pozwalając łzom, które wezbrały jej w oczach, polecieć po policzkach. Niemal czuła, jak jej twarz płonie, gdy znowu skinęła głową w odpowiedzi.
— Nie chcę zmuszać cię do czegoś, na co nie masz ochoty — przyznała po kolejnej chwili milczenia. Żadne słowa nigdy nie były dla niej trudniejsze do wypowiedzenia na głos. — Chciałabym to... z tobą... ale tylko wtedy, gdy...
— Nie oferowałbym ci tego, gdybym nie miał na to ochoty — odpowiedział. — Nie dotknę cię, jeśli nie będziesz chciała, jeśli mi na to nie pozwolisz...
— I za to jestem ci wdzięczna.
— Ale jeśli tylko będziesz chciała to ze mną powtórzyć...
— To bardzo dużo prosić cię o to — wyszeptała.
— To nieprawda — zapewnił ją.
— To nie jest coś, o co żony powinny prosić mężów — powiedziała stanowczo Brienne, myśląc znowu o wszystkich lekcjach odbytych z septą Roelle i o wszystkim, co mówiły inne kobiety.
Nigdy nie słyszała, żeby ktoś pragnął czegoś takiego, a tym bardziej chętnie to robił. Od dziecka uczono ja strachu przed łożem małżeńskim i przez większość swojego życia słyszała o wszystkim, co mogło być z nią nie tak. Jej wygląd, zachowanie i zamiłowanie do miecza często były powodami krytyki i pogardy, którą wciąż obdarzała ją septa i powszechnego zakłopotania, ale do tej pory nikt nie mógł się dowiedzieć, o czym myślała, gdy zostawała sama w pokoju.
— To... To coś złego. Coś jest ze mną nie tak.
— Nic nie jest z tobą nie tak.
— Jest — odpowiedziała — żadne zapewnienie nie przekonałoby jej, że jest inaczej. — Gdyby ktoś się kiedykolwiek dowiedział... — Nie potrafiła nawet dokończyć myśli. Gdyby rozeszła się wieść, że dziedziczka lorda Tartha popadła w takie zepsucie, nigdy nie przeżyłaby takiego wstydu.
— Nikt nigdy się o tym nie dowie — zapewnił ją Jaime. — Rzeczy, które robimy w łóżku to niczyja sprawa, tylko nasza. Poza tym nie jest to pierwsza rzecz, którą robimy razem, a którą najlepiej będzie zachować między nami.
W tym stwierdzeniu była niezaprzeczalna prawda i mimo swojego zakłopotania Brienne stwierdziła, że uśmiecha się lekko.
— Przepraszam — powiedziała w końcu ze wstydem. — Przepraszam, że nie jestem dla ciebie odpowiednią panią żoną.
Jaime uśmiechnął się pobłażliwie.
— Jesteś wspaniałą panią żoną — powiedział. — Wiesz, kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, na zamkowym dziedzińcu, byłaś mi zupełnie obojętna. Byłaś tylko kolejną szlachcianką, córką lorda, którą wypadało mi odpowiednio traktować. Ale potem na mnie spojrzałaś i w twoich oczach była ta iskra. Zapamiętałem ją.
— Jaka iskra?
— Iskra rozdrażnienia. Gniewu. Jakbyś chciała być sama ze światem, ale ktoś ci przeszkadzał.
Zaskoczyła ją trafność jego spostrzeżeń. Często tak się czuła. Jakby inni ludzie byli intruzami próbującymi się przebić przez ścianę, którą wokół siebie wzniosła. Postawienie tej ściany kosztowało ją sporo wysiłku, ale było warto. Chroniła przed tymi, którzy jej nie rozumieli. Którzy ją odrzucali lub ignorowali. Z czasem to ona zaczęła odrzucać i ignorować.
Jaime odsunął się od niej nagle i pochylił, wyławiając coś z wody w miejscu, w którym dostrzegł wyraźny, błękitny połysk. Nie był to jedynie odblask słońca, odbijającego się w tafli wody; przez chwilę obracał coś w palcach, tak że nie mogła dostrzec co to, zanim znów na nią nie spojrzał.
— Hej... Może pokażesz mi w końcu te kopalnie szafirów? — Uśmiechnął się, spoglądając na nią zadziornie, z błyskiem w oczach.
Brienne fuknęła ze złością.
— Mówiłam ci już, nie mamy na wyspie kopalni szafirów.
— Naprawdę? — Jaime spojrzał na nią z rozbawieniem, wkładając jej do ręki kanciasty, wilgotny kształt, wyłowiony przed chwilą z morza. — Czasem wystarczy w coś uwierzyć, żeby stało się prawdą. — Dostrzegła na dłoni niebieski refleks i powoli rozwarła palce. Na jej dłoni spoczywał surowy, nieoszlifowany szafirek. Przez chwilę patrzyła na kamień bez zrozumienia, za to z milczącym, rosnącym z chwili na chwilę zdumieniem.
— Wiem, gdzie chciałabym cię zabrać — powiedziała nagle.
Dzień był parny, nasiąknięty duchotą i wymarzony na długi spacer. Las pachniał mokrą ziemią, świerkami i żywicą, gdy wspinali się na klify, do starej latarni morskiej, od lat nieużywanej. Z daleka wyglądała na dumną i niewzruszoną pośród skał. Z bliska można było zobaczyć, że szary kamień kruszył się, a w miejscach gdzie odpadła zaprawa, wił się dziki bluszcz. Wokół rozrosło się zielsko. W dole wzburzone morze pryskało pianą, ale tutaj panowała cisza. Jedynymi dźwiękami dolatującymi do nich był szum drzew, granie świerszczy i przytłumiony odgłos rozbijających się w dole fal.
Gdy Jaime spojrzał w dół, zaparło mu dech. Korony drzew próbowały ukryć przed wzrokiem dolinę. Pod stopami mieli całe miasto — od rynku, przez brukowane uliczki najstarszej części miasteczka, po nowsze domy oddalone od centrum, rzekę, pola i lasy, a wreszcie okoliczne wzgórza i górujący nad tym wszystkim Wieczorny Dwór ze słońcem wiszącym wysoko nad nim. W oddali także ruiny Morne i kamieniołomy, z których wydobywano surowy marmur. Wilgotne powietrze pachniało solą. Jaime wciągnął je głęboko do płuc. Słońce zachodziło, czerwone smugi odbijały się w zatoce.
Patrząc na coś takiego, człowiek doznawał ukojenia. Zamknął oczy i wszystkimi zmysłami chłonął wrażenia — intensywny zapach kwitnących dookoła fiołków, dźwięki świerszczy, rześki wiatr. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak cudownie wolny. Brienne zaczęła opowiadać, a Jaime patrzył na nią, nie potrafiąc oderwać wzroku. Potrafiła mówić o swoim domu tak pięknie. Nawet jeśli spotkało ją tutaj tyle przykrości, wciąż można było poczuć, że kocha Tarth i jest tu bezpieczna.
— Zazdroszczę ci — szepnął. — Ja również chciałbym mieć takie miejsce.
Brienne popatrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
— Możesz przyjeżdżać tutaj. — Wzruszyła ramionami.
— Nie żartuj. — Zaśmiał się.
— Nie żartuję. — Potrząsnęła głową. Zerkała na niego z ukosa. Jej oczy były poważne. — Chciałabym, żebyś przyjeżdżał. Miałabym wreszcie kogoś, z kim mogłabym swobodnie rozmawiać. Kogoś, kto by mnie rozumiał. Chciałabym, żeby to był i twój dom.
Jaime uniósł rękę i poczuła na policzku dotyk, delikatne muśnięcie. Powiódł palcem po jej twarzy i założył jej kosmyk włosów za ucho, przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. Byli blisko siebie. Zbyt blisko. Czuła oddech Jaimego na twarzy, a jego usta na swoich ustach. Trwało to moment, ale w tym ułamku chwili poczuła, że naprawdę wszystko ułoży się tak jak trzeba, że to ich rychłe rozstanie nie ma znaczenia. Miał do niej wrócić i poślubić ją jak należy, przy świadkach. A ona miała tu na niego czekać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro