Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

epilogue. lord, you gave mi a rare woman

── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──

Gdy tylko opadła wojenna zawierucha Długiej Nocy, gdy tylko w Siedmiu Królestwach został zaprowadzony jako taki porządek i Brienne nie była już potrzebna ani w Winterfell ani w Królewskiej Przystani, kobieta wsiadła na konia i pogalopowała na północ, za Mur i dalej, tam gdzie kiedyś, wiele miesięcy wcześniej, odwiedziła z Tormundem jego rodzinną osadę. Sama była zaskoczona, jak bardzo stęskniła się za zimnym pięknem Północy, prawdziwej Północy, tej dzikiej, zasypanej śniegiem, tak innej od wszystkiego co znała, a jednocześnie tak znajomej jakby w tym odległym, zdawałoby się zapomnianym przez bogów miejscu, spędziła co najmniej połowę życia. Z radością chłonęła znów znajome, górskie widoki, które poprzednim razem pokazywał jej Tormund, wodziła wzrokiem za wspinającymi się po stromych ścianach kozicami, zadzierała głowę, by dojrzeć przelatujące po niebie potężne sokoły i rumieniła się na myśl o mężczyźnie, dzięki któremu poznała to wszystko.

O Tormundzie myślała właściwie cały czas przez tych kilka dni, kiedy szykowała się do wyjazdu. Ostatniej nocy nawet o nim śniła, i choć nie zapamiętała z tego snu absolutnie nic więcej niż tylko samą sylwetkę mężczyzny, zirytowana i wytrącona z równowagi próbowała to sobie tłumaczyć. Oczywiście w końcu musiał pojawić się w jej snach, skoro stale był obecny w myślach. Teraz, siedząc w siodle zastanawiała się gorączkowo, jak Tormund zareaguje na jej przyjazd. Czy wciąż miała co z nim dzielić, czego u niego szukać. Pamiętała oczywiście co zaszło między nimi podczas ich wspólnej podróży, pamiętała delikatne mrowienie w wargach jeszcze długo po tym jak Tormund odsunął się od niej po pocałunku, głęboki dreszcz, który poczuła, gdy mężczyzna trzymał ją w ramionach, to jak ich dłonie szukały się wzajemnie w pragnieniu bliskości. Nie wiedziała tylko, czy on wciąż ma dla niej to samo, co wtedy.

Brienne przełknęła ślinę. Widziała jak na nią patrzył wtedy, po Długiej Nocy, gdy razem brali udział w zwycięskiej uczcie w Winterfell. Wówczas miała dla niego tylko nieśmiałe spojrzenia, pełne wahania i wątpliwości, które posyłała mu ze swojego miejsca przy stole na końcu komnaty, starając się dojść do ładu z własnymi uczuciami. Oczywiście wtedy był jeszcze Jaime... Wiele razy próbowała sobie wmawiać, że tak będzie lepiej. Zbyt wiele dzieliło ją z Tormundem, by to wszystko miało szanse powodzenia. Powtarzała to sobie za każdym razem, gdy tylko znowu zaczynała błądzić ku niemu myślami, a jednak nie mogła oszukać ani szybszego bicia serca ani ucisku w dole brzucha, które czuła na samo wspomnienie mężczyzny.

Klacz Brienne pewnie stąpała po ośnieżonym szlaku, intuicyjnie pamiętała też drogę, trafnie obierając kierunek i już drugiego dnia wieczorem dotarły na miejsce. Z daleka widać było rozmieszczone między drzewami, pokryte białym puchem chaty i namioty, a w osadzie panował zwykły, codzienny ruch, o czym Brienne przekonała się, gdy już zbliżyła się na tyle, by móc słyszeć jej mieszkańców. Kobiety wspólnie oporządzały mięso i ryby na wczesną kolację, mężczyźni rozmawiając ze sobą rozwieszali na drewnianych stelażach sieci do wyschnięcia po połowach, ktoś rąbał drewno, garstka dzieciaków uczyła się strzelać z łuku. Brienne dostrzegła także zwierzęta; kozy łaziły swobodnie między namiotami, jeden z mężczyzn sprowadzał woły z wypasu, a między bawiącymi się chłopcami poszczekując szalał czarny jak smoła pies. Czuć było już woń przygotowywanego nad ogniskiem posiłku.

Większość ludzi pamiętała ją z jej poprzedniej wizyty i zewsząd witano się z nią życzliwie, dorośli odprowadzali ją spojrzeniami i machali, dzieci podbiegały do niej, wykrzykując jej imię, a gdy już zsiadła z konia, otoczyły ją kołem, zasypując pytaniami dopraszając się o historie z południa i relacje z podróży, starając się dotknąć a to jej miecza, a to sztyletu (ten ostrożnie wsunęła w dłoń jednego ze starszych chłopców, przykazując wcześniej, żeby z tym uważali), a to znowu pogłaskać klacz kobiety po chrapach. Wkrótce wśród zainteresowanych zjawiła się także i rudowłosa Munda – która najwyraźniej wybiegła z domu w pośpiechu, z rękawami podwiniętymi do łokci, jakby właśnie oderwała się od przygotowywania posiłku – a zaraz za nią bracia. Wszyscy troje, szczególnie najmłodszy Dryn, zdawali się bardzo dumni z tego, że znowu będą ją gościć.

Munda uściskała ją serdecznie i od razu pociągnęła za rękę w stronę największego w osadzie namiotu, należącego do Tormunda, wypytując po drodze jak minęła jej podróż, czy Brienne nie jest głodna, czy może nie potrzeba jej czegoś innego. Kobieta nie nadążała z odpowiedziami, a kiedy wreszcie ponad czubkiem jej głowy spostrzegła również Tormunda wychodzącego z chaty, głos zupełnie uwiązł jej w gardle. Jej serce zatrzepotało, kiedy mężczyzna podszedł do niej.

– Tormundzie... – udało jej się wykrztusić jedynie to, ale dziki patrzył na nią łagodnie, z blaskiem w oczach, zupełnie jakby znów zobaczył ją po raz pierwszy, jak wtedy w Czarnym Zamku.

– Wiedziałem, że któregoś dnia się zjawisz – odezwał się głębokim, schrypniętym głosem, ujmując jej dłoń w swoje. – Moje domostwo czeka, zawsze jesteś w nim mile widziana. Dobrze cię widzieć, moja pani – zapewnił, zdając się wyczuwać wszystkie jej obawy, i Brienne udało się nawet uśmiechnąć w odpowiedzi.

W namiocie było ciepło, w pierwszej chwili nawet gorąco, za sprawą ognia stale utrzymywanego na palenisku, pośrodku namiotu i Brienne od razu sięgnęła do zapięcia płaszcza, rozbierając się powoli z wierzchniego ubrania. Munda wzięła od niej okrycie, a jej matka, która pomagała dziewczynie przy kolacji, od razu zakrzątnęła się wokół kobiety, podając jej wodę do umycia rąk, nieśmiało zagadnięta o wychodek, pokazała jej drogę na zewnątrz do niewielkiego zadbanego domku tuż za chatą, a kiedy Brienne już wróciła, odesłała ją do nakrycia stołu do kolacji. Tormund zabrał starszego syna, żeby sprawdzić czy jej koniem odpowiednio się zajęto i kobieta z wdzięcznością przyjęła fakt, że mogła przez tę chwilę nieco lepiej oswoić się z sytuacją, nierozpraszana obecnością mężczyzny.

Po godzinie Brienne była już do rozpuku nakarmiona owczym serem, smażoną kaszanką, plackami z miodem i napojona gorącą herbatą. Z ogniska na zewnątrz Tormund przyniósł miskę z grubymi plastrami opieczonej dziczyzny, już w trakcie posiłku z łowów wrócił mąż Mundy, którego witały radosne okrzyki, połajanki dziewczyny za to, że znowu się spóźnia, ale i troska o to jak dużą myśliwi przynieśli tego dnia zdobycz. Wokół stołu podawano sobie miskę sera, drugą ze smażonymi warzywami, których Brienne nie rozpoznawała i jeszcze ciepłe placki i chleb. I był miód pitny, mnóstwo miodu pitnego. I jeszcze więcej hałasu, śmiechów i rozmów.

Posiłek wśród wolnego ludu ani trochę nie przypominał nieco sztywnych, stonowanych rodzinnych obiadów, do których kobieta była przyzwyczajona, ale tak jak i poprzednim razem szybko stwierdziła, że tak jest może nawet przyjemniej i po pierwszych chwilach pełnych niezręczności Brienne poczuła się tu bardziej u siebie niż kiedykolwiek w Winterfell czy nawet we własnym domu. Nawet jeśli maniery domowników, zwłaszcza mężczyzn, pozostawiały wiele do życzenia, kobieta sama przyłapała się na tym, że przestała zwracać na to uwagę i sama też jadła nie troszcząc się o nadmierne uprzejmości. Tutaj nie było miejsca dla sztywnej etykiety, to przede wszystkim był dom i każdy miał się w nim czuć po prostu dobrze.

Przy stole rozmawiano o ostatnich polowaniach (mimo że jedzenia było pod dostatkiem, wciąż troszczono się o to, żeby na pewno nikt nie chodził głodny), o pogodzie, bo im bliżej było nocy, tym gęściej padał śnieg i tym silniejszy zrywał się wicher, a także o wieściach z innych obozów dzikich plemion. Brienne głównie słuchała, zaskoczona, że wszyscy z taką uprzejmością i uwagą słuchają siebie nawzajem, nawet gdy mówili Munda, Torreg, czy nawet mały Dryn. 

Tormund przyszedł do niej późnym wieczorem, gdy kobieta szykowała się już do spania. Munda zniknęła wraz z mężem za kotarą oddzielającą ich posłanie od pozostałej części chaty i jeszcze przez chwilę dobiegały stamtąd ich szepty dopóki się nie położyli, Torreg cicho pochrapywał pod stosem futer w swoim kącie, a Dryn został odprowadzony do matki i siedząc przy palenisku na własnym posłaniu, Brienne uświadomiła sobie nagle, że właściwie zostali z mężczyzną sami. Tormund usiadł przy niej blisko, a kobieta rzuciła mu nieśmiałe spojrzenie, pełna sprzecznych uczuć, jakby z obawą, że na jego twarzy nie znajdzie już tej samej fascynacji i oczarowania, z jaką zwykle ją obserwował. Żaden mężczyzna przed nim nigdy nie patrzył na nią w ten sposób. Nigdy, aż do chwili, gdy przekroczyła bramy Czarnego Zamku, Brienne nie widziała oczu, które wodziłyby za nią z takim pożądaniem. Ona sama nigdy nie czuła się tak podekscytowana, a jednocześnie tak całkowicie przerażona.

Tormund powoli sięgnął do jej dłoni, którą oparła sobie na udzie i ujął ją w swoją, mocno splatając z nią palce, a Brienne w jednej chwili poczuła jak jej serce szaleńczo przyspiesza, a na twarz wypływa rumieniec. Teraz, gdy już potrafiła nazwać te wszystkie uczucia, które nosiła w sobie od tamtej wspólnej wyprawy, przyłapała się na tym, że zastanawia się, czy nadal jest dla niej u Tormunda jakaś szansa. Chociaż Tormund różnił się od Jaimego Lannistera tak samo, jak noc od dnia, a ona wątpiła, czy mógłby kiedykolwiek zrobić jej to, co zrobił Jaime, myśl o wpuszczeniu innego mężczyzny do jej serca wciąż ją przerażała. W końcu to niepewność zwyciężyła i Brienne spuściła wzrok, wpatrując się w ogień płonący na palenisku i nieco niechętnie wysunęła dłoń z ręki mężczyzny, cofając się przed dotykiem Tormunda.

Nie protestował i nie próbował jej namawiać. W tej chwili nie pragnął niczego bardziej niż zamknąć ją w swoich ramionach i zostać tak już na zawsze. Chciał całować każdy centymetr jej ciała i kochać się z nią przez całą noc, ale rozumiał też, dlaczego mu tego nie wolno i zamierzał czekać, aż będzie gotowa. Rozumiał, jak głęboko została zraniona. Gdyby Jaime Lannister nadal był teraz wśród żywych, Tormund wypatroszyłby go własnym mieczem. Za żadne skarby nie pozwoliłby, żeby ten południowy bubek skrzywdził Brienne. Jego miłość do niej była tak mocna, że ​​jeśli tego właśnie potrzebowała, mógłby czekać wiecznie.

Położyli się, on po jednej stronie paleniska, ona po drugiej. Brienne leżała skulona pod futrami, ze swojego miejsca wciąż spoglądając na szykującego się do snu Tormunda. Zarumieniona patrzyła na jego pokrytą rudymi włosami klatkę piersiową i umięśniony brzuch, gdy mężczyzna rozbierał się do spania i przez głowę przemknęła jej irracjonalna myśl, że nie rozebrał się do naga tylko dlatego, że tej nocy spała pod jego dachem. Mocniej wtuliła twarz w miękkie futro, ostrożnie wdychając męski zapach piżma i drewna opałowego, które wydzielało. Jej myśli wciąż mimowolnie krążyły wokół Tormunda. Przez chwilę zastanawiała się nawet jak by to było, gdyby już z nim została. Czuła, że z łatwością przyszłoby jej przyzwyczajenie się do troski i czułości z jakimi ją traktował.

Tormund zakopał się pod futrami niemal po czubek głowy, tak że spod okrycia widać było właściwie tylko strzechę jego rudych włosów. Musiał zasnąć niemal natychmiast, bo chwilę potem w namiocie rozległo się ciche chrapanie wydobywające się od czasu do czasu z jego gardła i Brienne nie mogła się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć. Pozwoliła swoim myślom wędrować bezładnie i w końcu przyłapała się na zastanawianiu jakby to było spać z nim pod jednym futrem, tulić się do niego w ciepłej ciemności, w jego ramionach, czuć na ustach jego wargi. Brienne poruszyła się niespokojnie, czując zdradliwy ucisk w podbrzuszu, mocniej ścisnęła uda, bardziej naciągnęła na siebie futra, nakazała sobie spokój i spróbowała zasnąć.

Obudził ją dopiero szept padającego śniegu i dziwnie szary śnieżny blask sączący się przez otwór w suficie, przez który zwykle ulatywał dym z ogniska. Jeszcze na wpół śpiąca wyczołgała się spod futra, by odsunąć ciężką, skórzaną klapę namiotu i wyjrzeć na zewnątrz. Zobaczyła świat lasu – ciemne drzewa iglaste, rosnące między pojedynczo rozrzuconymi chatami i tylko gdzieniegdzie wyrastające spod śniegu zielone pędy roślin – spowity w czystą, subtelną biel. Ten spokojny, cichy poranek szybko miał zostać zmącony codziennym życiem osady, na razie jednak był piękny; Brienne przymknęła oczy i odetchnęła głęboko jego świeżością.

– Podoba ci się? – usłyszała tuż za sobą szorstki po nocy głos Tormunda i spojrzawszy na niego, skinęła głową. Mężczyzna patrzył na nią z namysłem, uśmiechając się przy tym lekko, tajemniczo, może nieco figlarnie. – Chcę ci dzisiaj coś pokazać. Pójdziesz ze mną? – Brienne zawahała się przez chwilę, może nieco wystraszona perspektywą spędzenia z nim całego dnia sam na sam, ale w końcu ponownie odpowiedziała skinieniem.

Wyruszyli zaraz po śniadaniu, pieszo, brnąc powoli przez świeżo spadły śnieg, między drzewami, dopóki nie wyszli z okalającego osadę lasu na szeroki, pokryty bielą step. Słońce zaczynało muskać lekko szczyty odległych gór, nieco dalej teren opadał łagodnie, odsłaniając ciągnący się aż po horyzont pokryty warstwą śniegu krajobraz, gdzieniegdzie poznaczony tylko skupiskami samotnych drzew. Wszystko, co rozciągało się od ich stóp aż do granicy między ziemią a niebem, było białe. Wśród skalistych gór i pustyń widać było tylko nieliczne plamki koloru, tam gdzie kamienne zbocza porastały sosnowe i świerkowe lasy i gdzie wśród cieni skał gasnące światło zmieniało kolor na srebrny lub fioletowy. Nawet powietrze gęste od kryształków lodu zdawało się iskrzyć w słońcu. Brienne nie mogła oderwać wzroku od tych widoków i może właśnie dlatego potknęła się na jednym ze wzniesień, omal nie tracąc równowagi. Tormund wyciągnął wówczas ku niej dłoń w rękawiczce, którą chętnie chwyciła. Przez resztę drogi trzymali się za ręce.

Szli wydeptaną w śniegu wąską ścieżką pod gałęziami świerków, z których wiatr strącał im za kołnierze drobinki białego puchu. Minęli zamarznięty strumyk – zamieniony w lodową rzeźbę niewielki wodospad wyglądał jak miniaturowe dzieło sztuki, zastygłe nieruchomo strugi połyskiwały w promieniach słońca. Niebo było szare i kobaltowe, z pasmami świetlistej żółci rozlanej pomiędzy warstwami chmur. Jak marmur inkrustowany złotem, pomyślała Brienne. Potem zeszli ze ścieżki i ruszyli dalej, między pojedynczymi skupiskami drzew. Powietrze miało ostry żywiczny zapach, na śniegu widzieli od czasu do czasu tropy dzikich zwierząt: zajęcy, lisów i saren, a raz chyba nawet wilka. Wokół panowała cisza przerywana tylko szelestem gałęzi, na których przysiadały nieliczne, niebojące się zimna ptaki, i skrzypieniem śniegu pod butami.

Wylot jaskini był szczeliną w skale, tak wąską, że z trudem mógłby zmieścić się w niej koń. Szczelinę na wpół przesłaniała żołnierska sosna. Grota wychodziła na północ, a jej korytarz opadał dwadzieścia stóp w dół, po czym przechodził w grotę tak obszerną, jak Wielka Komnata Winterfell. Dopiero później Brienne dostrzegła jeszcze jeden otwór, tuż obok płytkiej sadzawki, prowadzący pewnie do drugiej jaskini na dole, która mogła być jeszcze większa, choć po ciemku trudno to było określić. Tormund ruszył w tamtym kierunku i kobieta też podążyła za nim, do mrocznej, głębiej położonej części groty. Zdawało jej się, że słyszy cichy szum, jakby gdzieś poniżej płynął podziemny strumień.

Tormund rozpalił ogień, Brienne usłyszała cichy odgłos skrzesanego płomienia, ale mimo pochodni, którą mężczyzna przyniósł ze sobą, minęła jeszcze chwila, nim jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Nie było tu żadnego innego źródła światła; w grocie było ciemno, teraz już wyraźnie słychać było plusk wody, a Brienne miała wrażenie, że każdy jej oddech odbija się od kamiennego sklepienia głośnym echem. Tormund stał przy małym wodospadzie, który wypływał ze skalnej szczeliny, tworząc dużą czarną sadzawkę. Pomarańczowożółte płomienie odbijały się w jasnozielonej tafli.

– Przyszedłem tu kiedyś, żeby zobaczyć jak głęboko sięga ta jaskinia. – Mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał pochodnię. – Tam jest korytarz, który schodzi dalej w dół, ale najważniejsze jest to – dodał, wskazując na ciemną taflę wody. – Spod ziemi wybijają tutaj gorące źródła. Jesteś pierwszą osobą, której je pokazałem. Nikogo innego nie było tu przed tobą.

Tormund wyciągnął ku niej dłoń i Brienne po chwili wahania ujęła ją niepewnie, przysuwając się bliżej do mężczyzny. Nie spuszczała przy tym wzroku z jego twarzy, próbując znaleźć w niej coś, co świadczyłoby o tym, że to wszystko nie jest prawdziwe, ale uśmiech i spojrzenie Tormunda pozostawały wciąż jednakowo szczere i łagodne. Mężczyzna pogładził kciukiem jej palce i wierzch dłoni.

– Próbuję przez to powiedzieć, że moje uczucia do ciebie nie zmieniły się ani odrobinę przez ten czas. Wciąż jesteś dla mnie jednakowo ważna, jednakowo wspaniała. Pragnąłem cię, czekałem na ciebie i tęskniłem. Nadal to robię, choć miałbym wielką ochotę przerzucić cię sobie przez ramię i w swojej chacie po prostu rzucić na łóżko.

– Och... – Brienne wyrwało się jeszcze westchnienie, zanim Tormund przyciągnął ją do siebie bliżej i przytknął wargi do jej ust, całując dokładnie w taki sposób, jakiego pragnęła i do jakiego tęskniła. Mocno i czule, ale też bez pośpiechu, dając jej czas potrzebny na oswojenie się z sytuacją na tyle, by poczuła się przy nim pewniej. Brienne niemal czuła jak całe jej ciało drży lekko pod dotykiem mężczyzny, kiedy objął ją łagodnie za ramiona i przylgnęła do niego blisko, zupełnie rozemocjonowana.

Wkrótce pod naporem jego ust również i ona rozchyliła wargi, pozwalając mu na więcej, o wiele więcej niż do tej pory. W objęciach Tormunda już wcześniej czuła się po prostu bezpieczna, jego dotyk, choć odważny, był całkowicie pozbawiony podtekstu. Widać było, że fizyczna bliskość przede wszystkim sprawia mu przyjemność i chciałby tego samego dla niej, a przy tym jednakowo jak delikatny, był też silny, obiecywał stabilizację.

Wreszcie obojgu zabrakło tchu i Brienne odsunęła się od niego, czerwieniąc się mocno ze wstydem. Oczy na chwilę zaszły jej łzami i musiały ugiąć się pod nią kolana, bo Tormund przytrzymał ją mocno i dopiero wsparta na jego ramieniu zdołała odzyskać równowagę. To uczucie przenikało ją jak zimno. Podniecające i straszne. A co, jeśli pragnęła go bardziej, niż on jej?

– Nie powinniśmy... – zaczęła nieśmiało.

– A właśnie, że powinniśmy. Nie mógłbym cię zhańbić. Ale ty jesteś teraz wolną kobietą, tak samo jak ja jestem wolnym mężczyzną. Jeśli oboje chcemy tego tak samo mocno, to gdzie tu hańba?

– Tak, ale... Nie jestem jeszcze gotowa do... małżeństwa. Nie wiem czy kiedykolwiek będę...

Tormund ryknął głośnym śmiechem.

 – A kto mówi o żeniaczce? Czy na południu mężczyzna musi się żenić z każdą dziewczyną, z którą śpi?

– Cóż... – Brienne poczuła, że znowu się czerwieni. – A co jeśli... Moglibyśmy... mieć dziecko.

– Mam taką nadzieję. Silnego syna albo pełną życia, wiecznie roześmianą dziewczynkę pocałowaną przez ogień. Co w tym złego?

– Byłoby bękartem.

– A czy bękarty są słabsze od innych dzieci? Bardziej chorowite, łatwiej umierają?

– Nie, ale... – Na chwilę zabrakło jej słów, zanim jednak zdążyła ułożyć sobie w głowie to wszystko, co chciała mu powiedzieć, Tormund odezwał się znowu.

– Nie musimy tego robić, jeśli nie chcesz. Czekałem na ciebie już wystarczająco długo, by poczekać jeszcze chwilę. Tyle, ile ty będziesz potrzebowała, by mi zaufać i uwierzyć, że nigdy cię nie skrzywdzę. Ale ten czas możemy wykorzystać w inny sposób. – W oku dzikiego na ułamek sekundy błysnęła figlarna iskra.

Brienne patrzyła, zupełnie zdezorientowana i zawstydzona jak Tormund rozwiązał podszytą futrem kurtkę, a potem koszulę z jeleniej skóry, zrzucił je i ściągnął wszystkie trzy wełniane podkoszulki jednocześnie przez głowę, a potem sięgnął do paska skórzanych spodni. Czuła jak jej policzki płoną rumieńcem, ale nie mogła się ruszyć, nie mogła nawet odwrócić wzroku, kiedy mężczyzna zdecydowanym ruchem zsunął z bioder spodnie i je również odrzucił gdzieś na bok, a potem wskoczył wprost do ciemnej sadzawki, rozchlapując wodę. Brienne zaczerwieniła się jeszcze mocniej, jeśli tylko było to możliwe, kiedy na ułamek sekundy mogła dostrzec między nogami Tormunda jego męskość i sama mocno ścisnęła uda, w reakcji na ten widok czując ucisk w podbrzuszu.

– Jest ciepła. – Mężczyzna uśmiechnął się do niej, wynurzając się z wody i potrząsnął kudłatą głową, siejąc wokół kropelkami wody. – Jesteś pewna, że nie chcesz do mnie dołączyć? To przyjemne.

Brienne jeszcze przez chwilę stała w miejscu, jak zmartwiała, bijąc się z własnymi myślami, wreszcie jednak odwróciła wzrok, zawstydzona. Odkąd wyjechała z Winterfell, kilka dni temu, nie miała okazji do porządnej kąpieli, a dobrze wiedziała, że na Północy długo jeszcze może się taka nie trafić. Palce drżały jej lekko, kiedy powoli rozpinała własną kurtkę i noszoną pod spodem kamizelkę. Tormund nie odrywał od niej wzroku, uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy zawstydzona zdjęła przez głowę kaftan. Nawet w ciemności mógł dostrzec jak piersi kobiety podskoczyły lekko, gdy stanęła na jednej nodze, żeby ściągnąć but, a potem przeskoczyła na drugą, żeby zdjąć drugi.

Wreszcie odwróciła się od niego wstydliwie, żeby rozsupłać troczki koszuli. Jej policzki były czerwone jak jesienne jabłuszko, kiedy drżącymi dłońmi rozsznurowywała ubranie i zsuwała koszulę z ramion. Minęła chwila zanim odważyła się na tyle, by zdjąć ją całkiem i rzucić na ziemię, a potem pospiesznie wślizgnąć się w ślad za Tormundem do wody. Wyrwało jej się ciche westchnienie, gdy ciepło rozeszło się po jej ciele i wzięło we władanie, pozwalając jej się rozluźnić. Na chwilę zamknęła oczy, rozkoszując się tym cudownym uczuciem; woda otulała ją i rozgrzewała, źródło było głębokie, Brienne ledwie dosięgała do dna palcami u stóp, w jaskini panował półmrok i cisza, słychać było tylko lekki plusk wody, łagodnymi falami obmywającej skały, w świetle pochodni na kamiennym suficie tańczyły odbijające się od powierzchni refleksy.

Brienne dopiero po chwili podniosła głowę, nieśmiało zerkając ku mężczyźnie, który przez cały ten czas nie odrywał od niej pełnego uwielbienia i czułości wzroku. Zdawało mu się zupełnie nie przeszkadzać, że zbyt zawstydzona wciąż odwracała wzrok, czerwieniąc się mocno, a jej sylwetka pozostawała skulona, kiedy ramionami dla pewności nieśmiało osłaniała piersi.

– Muszę cię o coś zapytać – powiedziała cicho. Nawet jej szept odbijał się echem od kamiennego sklepienia. Tormund jedynie głębokim pomrukiem i skinieniem głowy dał jej znać, że słucha. – Zraniłam cię... wtedy, w Winterfell... po bitwie... Zraniłam cię, prawda?

– Złamałaś mi serce – przytaknął mężczyzna, ale na jego twarzy wciąż widniał lekki uśmiech. – Kochałem cię. Pragnąłem cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, ale pokochałem cię prawdziwie, gdy płakałaś w moich ramionach tej nocy, kiedy podróżowaliśmy razem. Tak, chciałem, żebyś to mnie wybrała... ale jeszcze bardziej chciałem, żebyś to ty była szczęśliwa. Nawet jeśli to oznaczało, że będę cię widywał z innym mężczyzną. 

Jego wzrok był łagodny i wyczekujący, kiedy zbliżył się do niej powoli, nie na tyle jednak, by jeszcze bardziej ją spłoszyć. Brienne podniosła głowę i dopiero wtedy zobaczył, że nawet teraz oczy ma pełne łez.

– Straciłam tamtej nocy... dziewictwo – powiedziała powoli. – Coś co powinno być twoje.

– Twoje co? – Brienne znów odwróciła wzrok z zażenowaniem.

– Przed tamtą nocą... byłam... – przerwała, nie potrafiąc ubrać własnych myśli w odpowiednie słowa. – Nigdy przedtem... To był mój pierwszy raz z mężczyzną.

Tormund roześmiał się głośno, sprawiając, że kobieta na powrót spięła się zdezorientowana.

– Brienne – powiedział łagodnie, z charakterystycznym dla niego szorstkim akcentem wymawiając jej imię. – Dobrze wiesz, że cię pragnę, nieważne, czy jesteś... dziewicą, czy nie. – Stała przed nim naga jak w dzień imienia, a on był twardy niczym otaczająca ich skała. Nawet jeśli przez chwilę, nigdy dotąd nie widział, jaka jest piękna. – Kocham cię. Kocham twój zapach – mówił. – Kocham twoje usta i to, jak mnie całujesz. Kocham twój uśmiech. Kocham twoje cycki. Kocham twoje nogi i to, co jest między nimi. Czekałbym na ciebie tysiąc żyć, by ci to powiedzieć.

Brienne westchnęła cicho, pozwalając by łzy ulgi spłynęły jej po policzkach. Wiedziona czymś w rodzaju instynktu, chwyciła go za rękę. Zamarł, gdy przyciągnęła go do siebie. W słabym świetle zauważyła jak rozszerzają mu się oczy, gdy patrzył na nią z wyczekiwaniem.

Przechyliła głowę pytająco.

W odpowiedzi Tormund przycisnął usta do jej warg.

W jego oczach był bezgraniczny głód. To powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie jeszcze bliżej. Całowała go, jakby była wygłodniała, ale to nie wystarczało. Nigdy nie wystarczało.

Wsunęła palce w jego włosy. Ciepła dłoń Tomunda znalazła się na jej głowie, druga na plecach. Brienne wiedziała, co się teraz stanie. To musiało się stać. Nie istniała taka siła na świecie, która mogłaby ją powstrzymać. Zbyt długo tego pragnęła. Mężczyzna jęknął głucho, wsuwając palce w jej włosy i całując ją tak, jakby czekał na to całe życie.

Jego zapach ją odurzał. Przylgnęła do niego, żeby stłumić jakikolwiek opór, gdy palcami wodziła po znajomych krawędziach szczęki, po policzkach i brodzie, o napiętej skórze, o której tyle myślała. Żadnych więcej pytań. Żadnego wahania. Pocałunki Tormunda też stały się śmielsze. Bardziej natarczywe. Dyszał ciężko. Czuła jego oddech na ustach. Jego dłonie niemal parzyły jej plecy, skórę. Czuła jego pełne życia ciało. Twarde i pełne życia.

Był silny. Dziki. Niebezpieczny.

Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, aż w końcu Tormund wziął ją w ramiona, unosząc ją lekko i skłaniając przed nią głowę niczym w modlitwie. Objęła go nogami w pasie, dopóki nie posadził jej na opadającym ostro brzegu sadzawki i ogarnął wzrokiem, całą. Nogi miała szczupłe, ale muskularne, delikatny puszek w miejscu ich połączenia miał jeszcze jaśniejszą barwę niż jej i tak jasne włosy. Pochylił się, by pocałować ją lekko we wzgórek, lecz Brienne rozsunęła nieco nogi i zobaczył ukrytą wewnątrz różowość. Pocałował ją również i poczuł jej smak. Westchnęła cicho.

– Bogowie, daliście mi niezwykłą kobietę – powiedział z uwielbieniem. – I, bogowie, tak bardzo ją kocham.

Obrócił ją i przyparł do kamiennej ściany. Pochwycił jej spojrzenie. Pierwotne. Mówiące wszystko. Już nic ich nie dzieliło. Chwycił jej uda. Oplotła nogami jego biodra i przyciągnęła go do siebie. W siebie. Wyszeptał jej imię. Tam, gdzie dotąd nie było nic, teraz pojawiała się tęsknota i pragnienie. Gorąco, które rozsadzało. Gwałtowny, słodki ból. Naparł na nią, mocno, rytmicznie. Z gardła Brienne wyrwał się jęk. Na chwilę powróciło poczucie winy, znacznie już jednak słabsze. Jeśli to było takie złe, to czemu bogowie uczynili to tak przyjemnym?

Tormund stłumił krzyk, wciskając usta w jej szyję.

W ich żyłach tętnił ten sam puls. Brienne patrzyła mu w oczy, gdy trzymał ją w objęciach i pieścił palcami jej pierś. Zapomniałą o wszystkich przysięgach i honorze. Wpatrywała się w jego twarz. Chłonęła każdy jej szczegół. On robił to samo. Przyciągnął ją do siebie. Gdy pochodnia zgasła, żadnego z nich nie obchodziło już nic poza nimi. To było to. Ta jedna chwila. Teraz czas mógł się zatrzymać. Światy mogły runąć.

Kiedy skończyli, w grocie zapadła już nieprzenikniona ciemność. Widać było tylko słaby blask bijący z korytarza prowadzącego do wyżej położonej jaskini, gdzie wpadało słabnące światło popołudniowego słońca. Obijali się o siebie, próbując się ubrać w ciemności. Brienne potknęła się i z powrotem wpadła do sadzawki. Krzyknęła głośno, wystraszona. Gdy Tormund parsknął śmiechem, wciągnęła go za sobą.

Przez chwilę siłowali się i pluskali w ciemności, a gdy znowu znalazła się w jego ramionach, okazało się, że wcale jeszcze nie skończyli.

── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro