3. women shouldn't be... stolen
── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──
Tym co obudziło Brienne następnego ranka był świergot ptaków, melodyjne nawoływanie się wróbli i sójek, a ponadto jasne światło, słoneczny blask, który odbijał się ostro od śniegu, wciskając pod powieki na wpół pogrążonej jeszcze we śnie kobiety. Brienne mruknęła cicho z niezadowoleniem, futro, którym była okryta, naciągając sobie niemal na głowę i jeszcze na chwilę znieruchomiała, usiłując złapać ostatnie chwile snu. Kiedy się kładła, była przekonana, że nie zaśnie tej nocy, okazało się jednak, że wystarczyło, by przyłożyła głowę do posłania, a zmęczenie wygrało i ostatecznie spała prawie równie mocno jak wtedy, gdy przyjechała z Sansą do Czarnego Zamku. Pierwsza noc od dawna spędzona w prawdziwym łóżku była wówczas błogosławieństwem. Wtedy i przez kolejne noce śniła o Jaimem. Dzisiaj... Dzisiaj w jej snach obecny był Tormund.
Brienne zarumieniła na wspomnienie marzeń sennych ostatniej nocy i powoli wysunęła się spod futer, przecierając oczy, odrobinę oślepiona pierwszym brzaskiem. Tormund siedział nieco dalej przy dogasającym ognisku, również już nie śpiąc, być może obudził się, usłyszawszy jak kobieta wierci się na swoim posłaniu. Nie uszło jej uwadze, że mężczyzna otulony był tylko w skóry, które nosił na sobie i zupełnie zdezorientowana spojrzała w dół, na dwie warstwy futra, dużego, grubego futra, okrywającego teraz jej ciało.
– Dzień dobry. – Tormund uśmiechnął się do niej lekko, wyłącznie z czystą sympatią. Po jego twarzy poznała, że na pewno spał tej nocy o wiele krócej niż ona.
– Dzień dobry – odpowiedziała Brienne, niemal od razu opuszczając wzrok. Niezręcznie się czuła pod jego spojrzeniem, nieważne w jaki sposób na nią patrzył. – Dlaczego ja...? – zaczęła nieudolnie. – To twoje futro...
– Trzęsłaś się w nocy – Tormund wzruszył ramionami, jeszcze zanim zdążyła wyartykułować to co miała na myśli.
– Musisz być zmarznięty. – W głosie Bienne pobrzmiała troska i mężczyzna nie mógł powstrzymać się przed szerokim uśmiechem, który rozjaśnił mu twarz. Nawet jeśli jej ciężko było uwierzyć, że dziki zdobył się na taki gest zupełnie bezinteresownie, ciekawie było patrzeć jak kobieta się go wstydzi. Nawet jeśli chodziło o tak błahą rzecz jak odstąpienie jej swojego okrycia.
Z gardła Tormunda wyrwał się ryk, kiedy mężczyzna roześmiał się głośno.
– Zapominasz skąd jestem. Zdarzało mi się znosić gorsze zimno. Dla mnie ta noc była raczej jak dla ciebie ciepły wiosenny dzień.
Spojrzenie Brienne złagodniało. W zasadzie nikt poza jej własnym ojcem (i może Jaimem, czasami) nigdy wcześniej nie okazywał jej takiej uwagi i troski o jej potrzeby.
– Dziękuję – powiedziała cicho, spoglądając na niego nagle roziskrzonymi oczami, zupełnie jakby widziała go po raz pierwszy. Może zresztą rzeczywiście tak było.
Tym razem nie odwróciła wzroku, kiedy Tormund podłapał jej spojrzenie i mężczyzna uśmiechnął się szeroko, prezentując przy tym cały komplet zębów.
– Zrobiłbym dla ciebie o wiele więcej – odpowiedział, zanim odwrócił się, żeby, skoro oboje już nie spali, osiodłać konie i przyszykować się do dalszej drogi.
Brienne przez chwilę stała jeszcze w bezruchu, z jedną dłonią zaciśniętą na futrze, które jej odstąpił, uważnie mu się przyglądając, kiedy zbierał ich rzeczy i pakował juki. Na chwilę podniosła dłoń do twarzy, by dotknąć zaczerwienionego policzka. Och, jak bardzo nie cierpiała tego, że nie potrafiła przestać się rumienić na choćby najmniejszy jego gest. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy teraz o nim myślała. Właściwie mogła go uznać za całkiem przystojnego. Jak na dzikiego. Był też interesujący, a ostatni dzień pokazał, że mógł mieć sporo do zaoferowania, kiedy już zajrzało się pod jego powierzchowność. Gdy wsiadali na konie i stępa ruszali znowu przed siebie, Brienne obiecała sobie, że postara się być dla niego milsza. Być może to ona zachowała się nie w porządku wobec niego. Być może źle go oceniła.
Od miejsca, w którym zatrzymali się na nocleg niedaleko już było do górskiego zbocza, wzdłuż którego prowadziła droga do osady, w której klan Tormunda osiedlał się na długie zimowe miesiące i podczas jazdy Brienne nie potrafiła oderwać wzroku od tego cudu natury. Widziała już góry, niewielkie pasmo biegło wzdłuż południowej granicy jej rodzinnej wyspy, nigdy jednak nie widziała takich jak te. Podczas gdy górskie zbocza Tarthu porastały lasy, a także całe mnóstwo innej roślinności, tutaj były to właściwie nagie skały, z których gdzieniegdzie wyrastały pojedyncze krzewy i kępki trawy. Szczyty prawie zupełnie niknęły we mgle i pokrywał je śnieg. W Brienne budziły wręcz niepokój swoją surowością i zimnem. W pewnym momencie przyłapała się na tym, że instynktownie wypatruje zagrożenia, niebezpieczeństwa przyczajonego wśród skał, a kiedy w pewnym momencie dostrzegła kilka kozic, wspinających się po niemal zupełnie pionowej skale, nie mogła powstrzymać okrzyku zaskoczenia.
Tormund zaś ze wszystkich sił próbował powstrzymać się od śmiechu na widok jej zdumionego wyrazu twarzy. Policzki kobiety był zarumienione, mógłby przysiąc, że nie tylko od mrozu, a oczy błyszczały w niemym zachwycie. Choć widziała w swoim życiu już wiele rzeczy, tutaj na Północy wciąż odkrywała coś nowego. Również jeśli chodziło o Tormunda. Co jakiś czas, kiedy jechali obok siebie w rzadko przerywanym milczeniu, rzucała mu nieśmiałe spojrzenia, zastanawiając się czy w mężczyźnie wciąż pozostaje ta sama fascynacja jej osobą, z jaką obserwował ją na dziedzińcach Czarnego Zamku. Żaden mężczyzna przed nim nie patrzył na nią w ten sposób. Nigdy, aż do momentu, gdy przekroczyła bramę fortecy Nocnej Straży, Brienne nie widziała oczu, które śledziłyby ją z takim pożądaniem. Sama nigdy nie była tak podekscytowana i jednocześnie tak strasznie przerażona. Tym co się z nią działo, tym co czuła i jak na niego reagowała, tym jak Tormund zachowywał się wobec niej.
Zastanawiała się, czy to co rozwija się między nimi praktycznie bez jej udziału, rzeczywiście mogłoby mieć rację bytu. Ostatecznie... to był dziki mężczyzna. Dzieliło ich właściwie wszystko, zwyczaje, zachowania, kultura, nawet sposób w jaki postrzegali świat, a jednocześnie miała wrażenie, że mają o wiele więcej wspólnego niż jej się wcześniej wydawało. Tormund był waleczny, silny i zręczny, co udowodnił już niejeden raz. W otoczeniu innych pozował na człowieka ze stali, ale wystarczyło, by została z nim sam na sam, a okazało się, że potrafi być również troskliwy i uważny. Ktoś musiał mu poradzić jak zachowywać się w kontaktach z kobietą z południa, Brienne nie mogła powstrzymać uśmiechu na tę myśl. Bała się też, że poprzedniego wieczoru wszystko zepsuła, długo zastanawiała się jak powinna zacząć, co powiedzieć, nie mogli przecież spędzić reszty podróży w zupełnej ciszy, a jednak milczała dopóki nie zatrzymali się na pierwszy popas i nie przysiadła skulona przy niewielkim ognisku. Wtedy słowa niemal same wyrwały się z jej ust.
– Kobiety nie powinny być... kradzione – oświadczyła zdecydowanie, nawiązując do ich rozmowy z poprzedniego dnia. To określenie pozostawiło gorzki posmak w jej ustach. – Nie są własnością, której można się domagać.
– Nie są własnością? – Tormund skrzywił się, odwzajemniając spojrzenie, które mu posłała. Brienne patrzyła na niego odważnie, niemal prowokująco i mężczyzna podświadomie czuł, że rzuca mu w ten sposób wyzwanie. Serce natychmiast zabiło mu mocniej, a w oku błysnęła iskierka. – Czyż lord z Południa nie chce wydać swoich córek za mąż za mężczyzn, którzy żądają ich tylko po to, by zdobyć ich złoto, ziemie i armie? Zgodnie ze wszystkimi prawami twoich południowych królów?
– To nie to samo.
– Oczywiście, że nie. Mężczyzna z Wolnego Ludu domaga się kobiety, ponieważ jej pragnie. Ponieważ jej potrzebuje. To dzięki niej staje się lepszym człowiekiem, a jego klan rośnie w siłę, nie dzięki złotu, ziemiom ani rycerzom.
– A jeśli ona będzie się opierać? Co wtedy?
– Oczekujemy, że będzie się opierać.
– Dlaczego?
– Ma do tego prawo. Mężczyzna musi udowodnić swoją determinację, by ją zdobyć. Musi udowodnić swoją siłę i odwagę. Swoje pragnienie. Dopiero wtedy kobieta zdecyduje, czy zaakceptuje to, co ma do zaoferowania.
– A co on może mieć jej do zaoferowania?
– Nie kwiaty ani bogactwa. Ani wymyślnej zbroi czy miecza. – Tormund zerknął znacząco na ostrze w pochwie u jej lewego biodra. Brienne czuła na sobie jego intensywne spojrzenie, kiedy wpatrywał się w nią w skupieniu. Sama jednak nie miała śmiałości podnieść wzroku. – To tylko prosty człowiek. Niewiele ma do zaoferowania poza obietnicami.
– Jakiego rodzaju obietnicami? – Serce tłukło jej się w piersi, boleśnie obijając się jej o żebra.
– Obietnicami, że będzie walczył u jej boku. Że będzie bronił ją przed wrogami by chronić ją i całą swoją rodzinę. Że kiedy przysięgnie ją kochać i szanować, nie weźmie sobie do łóżka żadnej innej. Że nauczy swoich synów i córki polowania, łowienia ryb i posługiwania się toporem. Że zarówno on jak i ona będą równie we wszystkich sprawach, wielkich i małych.
– Och... – Brienne pozwoliła, by wyrwało jej się westchnienie. Nie spodziewała się takich słów po dzikim, którego do tej pory uważała za nieokrzesanego, może nawet wulgarnego, kiedy czuła na sobie jego lepkie spojrzenia. Podczas tej podróży Tormund zdawał się być zupełnie innym człowiekiem niż w Czarnym Zamku. Czy to możliwe, by był jednakowo spłoszony jak ona sama?
– Czy to wystarczy, by zdobyć kobietę z południa?
Brienne niespokojnie przełknęła ślinę.
– Chyba tak – odpowiedziała odrobinę zduszonym głosem.
Zastanawiała się, czy to jest ten moment, w którym Tormund przerzuci ją sobie przez ramię, "ukradnie" i poniesie... Dokąd? Może zaciągnie ją za włosy do swojego namiotu, wyrywającą mu się, wierzgającą i krzyczącą. Biorąc pod uwagę wyraźny błysk pożądania w jego oczach, prawdopodobnie byłby w stanie zrobić to tutaj, w śniegu i pod otwartym niebem. I skąd właściwie wiadomo, że po czymś takim zostaje się uznanym za małżeństwo? Czy on mi powie? Czy potrzebna jest jakaś ceremonia? A może będziemy musieli... hmm... O bogowie, o czym ona w ogóle myślała.
Nie zdążyła się porządnie wystraszyć, właściwie nawet nie zorientowała się co tak naprawdę się stało, kiedy Tormund usiadł obok niej i po prostu przytknął swoje usta do jej warg w pocałunku. Brienne w jednej chwili zamarła w bezruchu z szeroko otwartymi oczami, ale ręka mężczyzny opadła na jej dłoń, zaciskając się na niej w kojącym geście. Ich palce splotły się ze sobą niemal bez ich udziału w serdecznym i ciepłym uścisku. I nagle Brienne uświadomiła sobie, że ona również przysuwa się ku niemu, choć nie jest to efekt żadnej świadomej decyzji. Serce biło jej tak mocno, jakby za chwilę miało wyrwać jej się z piersi. Wreszcie zamknęła oczy, odruchowo rozchylając wargi pod naporem ust Tormunda. Jego pocałunek był szorstki, ale dawało się w nim wyczuć również osobliwą czułość i ostrożność. Nie spieszył się, musiał wiedzieć, że dla niej to coś wielkiego, bo pozwolił, by powoli oswoiła się z sytuacją, na tyle na ile była w stanie.
Brienne miała wrażenie, że kiedy Tormund przycisnął swoje wargi do jej, nagle cały świat zniknął. Zdawało jej się, że umilkł nawet trzask płomieni, nawet wiatr hulający między drzewami, czuła się tak, jakby znaleźli się w swoistym kokonie, jakby nie było już nikogo i niczego poza nimi. Jakby nikt inny nigdy nie istniał. Jakby ich cel był tylko ideą, a nie fizycznym miejscem, do którego zmierzali. Jakby wszystko nagle znikło, aby zrobić miejsce dla tej chwili, dla rytmicznego oddechu ich obojga.
Brienne nie zważała już nawet na zimno i wiatr, bo ciepło promieniujące z ciała Tormunda było jak magnes. To ciepło było silniejsze nawet niż ciepło słońca na jej rodzinnej wyspie. Wdychała jego zapach – mieszankę skóry, piżma i dymu z ogniska – do którego teraz dochodził silny aromat wiatru i śniegu. Ich ramiona się stykały i chociaż oboje mieli na sobie grube warstwy ubrań, to ten dotyk wydawał się dziwnie intymny. Brienne czuła każdy, najdrobniejszy nawet ruch ciała mężczyzny. Przenosił się na nią i wibrował w jej ciele. I była pewna, że on tak samo czuje jej ciało.
Wreszcie odsunęła się od niego, z trudem łapiąc oddech, z wymalowanym na twarzy szokiem i dezorientacją. Oczy Tormunda skrzyły się jasno, ale był w nich też jakiś cień. Wpatrywał się w nią intensywnie, tak jak wtedy, podczas ich pierwszego spotkania, żeby nie dać jej po sobie poznać, że sam czuł się niepewnie. W końcu odważył się sięgnąć po to, czego pragnął od niej najbardziej i bał się, że wszystko to zniknie jeśli się choćby poruszy. Nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko. W myślach przeklął Jona Snowa i jego rady dotyczące obchodzenia się z południowymi kobietami, słodkimi słówkami i gestami nie osiągnął nawet w połowie tak dużo jak tym pocałunkiem, był tego pewien. Nigdy wcześniej nie był tak poruszony przez żadną kobietę. Co ona z nim robiła. Nigdy nie był tak pewny swoich uczuć, a jednocześnie tak niepewny w swoich działaniach, jak przy niej. Czuł się niemal jak niezręczny chłopiec, który po omacku przebrnął przez swój pierwszy raz. Brienne była inna od kobiet, z którymi zwykle miał do czynienia, jedyne czego się obawiał, to że zniechęci ją do siebie jakimś słowem lub gestem.
Brienne zadrżała i zarumieniła się gwałtownie, kiedy drugą dłonią Tormund sięgnął do jej policzka, żeby założyć jej za ucho zbłąkany kosmyk włosów.
– Jesteś taka piękna – powiedział cicho z uwielbieniem, nie mogąc oderwać od niej oczu.
Wyraz twarzy Brienne zmienił się w ułamku sekundy. Zmieszanie ustąpiło miejsca grymasowi bólu i wściekłości, a w oczach wezbrały łzy, które potem poleciały po policzkach. Doń, tę, którą Tormund trzymał w swojej, zacisnęła w pięść i wysunęła z jego uścisku, a cała jej sylwetka spięła się natychmiast.
– Nie nazywaj mnie tak – syknęła przez zęby, za szorstkim tonem próbując ukryć całą resztę.
– Dlaczego? O co chodzi?
– Nikt nigdy nie powiedział o mnie, że jestem piękna dlatego, że naprawdę tak myślał. Nigdy nie pasowałam do wyobrażenia innych o tym jak powinna wyglądać i zachowywać się dama. – Głos drżał jej niespokojnie pod wpływem wzbierającego w piersi szlochu, nad którym usilnie starała się zapanować. – Odkąd byłam dziewczynką wszyscy tylko ze mnie szydzili, a z czasem stawało się to tylko coraz bardziej okrutne. Piękna Brienne, tak mnie nazywali. Najpierw tylko za plecami, potem zaczęli rzucać mi obelgi prosto w twarz. Nawet jeśli byli świadomi do kogo mówią. – Przerwała, kiedy głos załamał jej się zupełnie.
Właściwie to nie wiedziała nawet, dlaczego płacze. Nigdy nie pozwalała sobie na to, żeby wspomnienia, choć niewątpliwie bolesne, aż tak bardzo ją przytłoczyły, a już na pewno nie pozwalała sobie na to przy świadkach. Nagle się tego wystraszyła. Nie miała pojęcia co ten mężczyzna z nią robił i chociaż te nowe uczucia nie były nieprzyjemne, nie wiedziała też do końca, czy jej się to podoba. Już dawno nauczyła się, że to nic takiego, że obelgi obcych ludzi nic tak naprawdę nie znaczą. Słowa to tylko wiatr, wielokrotnie jej to powtarzano, sama próbowała sobie wbić do głowy, że zwykłe gadanie nie może jej skrzywdzić, pozwalała, by wszystko to po prostu po niej spływało. A jednak mimo wszystko to bolało. O wiele bardziej niż stłuczenia, siniaki czy krwawiące rany, z którymi zawsze kończyła treningi.
Tormund przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Nie wydał też z siebie żadnego dźwięku. Po prostu przyglądał się kobiecie, tym bardziej nie wiedząc jak powinien się zachować, co mógł zrobić, by nie zranić jej jeszcze bardziej. Czuł jak zaczyna wrzeć w nim krew na samą myśl o jej dawnych oprawcach. Żałował, że nie może rozerwać ich wszystkich na strzępy gołymi rękami, poderżnąć gardeł. Jednocześnie pierwszy raz widział ją tak bezbronną, zwykle nie pokazywała światu tej swojej wrażliwej strony.
– Czy tego nie widzisz? – powiedział w końcu, nachylając się do niej. – Właśnie to, że jesteś tak inna od południowych kobiet sprawia, że jesteś taka... – Przez chwilę próbował znaleźć odpowiednie słowo, które nie przysporzyłoby jej jeszcze więcej smutku, ale nie potrafił inaczej tego opisać. – Taka piękna... Dlaczego ktoś miałby pragnąć kruchego, żałosnego stworzonka, które najpewniej umarłoby, próbując wydać na świat czyjeś dziecko? Na północy lubimy, gdy nasze kobiety są silne, aby mogły walczyć u naszego boku, chronić nasze rodziny.
– To obelga, rozumiesz? – przerwała mu Brienne, znów podnosząc na niego wzrok wypełnionych łzami oczu, w których czaił się też ukryty gniew. – Nigdy nie przestanie nią być. Ja... Ja się zapomniałam... Nie powinnam była... – dodała nieskładnie, próbując się wytłumaczyć, a kiedy Tormund spróbował znów jej dotknąć, odsunęła się od niego, wstając z miejsca. Mężczyzna mógł tylko odprowadzić ją wzrokiem, kiedy odeszła między drzewa, drżąc lekko od tłumionego szlochu i dłońmi próbując ocierać sobie łzy. Coś mu podpowiadało, że gdyby teraz poszedł za nią, tylko pogorszyłby sprawę.
── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro