1. how do free folks take wives?
── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──
Brienne nie miała pojęcia dlaczego właściwie się na to zgodziła.
Odkąd przywiozła do Czarnego Zamku Sansę, której jedynie cudem udało się wydostać z obleganego przez Ramsaya Boltona Winterfell, nieufnie spoglądała na obecnych na Murze Dzikich, przed którymi Jon Snow otworzył bramy. Jego decyzja była zrozumiała i szlachetna, to kobieta musiała przyznać, Wolny Lud zamieszkujący krainy za Murem był teraz najbardziej narażony na atak ze strony Innych, nieumarłych wędrowców, o których mówiło się dużo w Czarnym Zamku. Potrzebowali schronienia i pomocy, a także sami oferowali wsparcie w walce, a jednak, nieważne jak wielkim zaufaniem darzyłby ich Jon Snow, Brienne nie potrafiła się zmusić, by patrzeć na któregokolwiek z nich przychylnie, a już zwłaszcza jeśli chodziło o ich przywódcę, Tormunda zwanego Zabójcą Olbrzyma.
A teraz jechała konno właśnie u jego boku, razem z dzikim mężczyzną przemierzając wyludnione, pokryte śniegiem pustkowie, pozwalając by Tormund prowadził ją w stronę osady położonej dwa dni drogi na północ, gdzie przed tygodniem zostawił rodzinę i przyjaciół. Kiedy Brienne usłyszała, że potrzebna będzie pomoc, by bezpiecznie przeprowadzić ostatnią grupę wolnych ludzi na Mur, nie spodziewała się jeszcze, że stanie się to jej zadaniem. Ale mężczyźni z Nocnej Straży, którzy pozostali lojalni Jonowi potrzebni byli w Czarnym Zamku, a Sansa zaproponowała, by to właśnie ją posłać z Tormundem na południe i Brienne, choć protestowała zaciekle, nie zdołała jej przekonać, że to wręcz okropny pomysł. Nie pomogło przekonywanie, że Brienne jest potrzebna swojej pani, że przysięgała trwać przy niej i ją chronić; Sansa uznała, że jest wystarczająco bezpieczna w otoczeniu Nocnej Straży i brata, a Lord Dowódca Snow również przyznał, że kobieta poradzi sobie za Murem i Brienne była zmuszona ustąpić.
Właśnie dlatego znalazła się tu teraz, okutana w futra, a mimo to zmarznięta, za jedyne towarzystwo mając Tormunda, rudowłosego Dzikiego, który patrzył na nią jak na wyjątkowo smaczny deser odkąd tylko postawiła stopę w Czarnym Zamku. Nie było dnia, żeby nie próbował jej zaczepiać, czy to zagadując, popisując się przed nią, czy wodząc za nią wzrokiem. Gdy tylko była świadoma jego obecności, Brienne niemal przez cały czas czuła między łopatkami spojrzenie jego oczu, aż wreszcie zaczęła unikać go jak ognia, uciekając przed im już tak długo, że właściwie był to odruch.
Mężczyzna był prawie tak wysoki jak ona, a bogowie dali mu szeroką pierś, splątaną rudą brodę i włosy, spojrzenie, które sprawiało, że czuła się niezręcznie, i przyklejony do ust uśmiech, na widok którego cała się rumieniła. Jon Snow mawiał, że śmiech Tormunda strąca śnieg z górskich szczytów, a śmiał się często i swobodnie. Gdy Zabójca Olbrzyma się gniewał, jego ryki przypominały trąbienie mamuta, a Tormund ryczał często i głośno, choć nie tylko ze złości. Spojrzenie miał intensywne i przeszywające, a w Brienne od samego początku wlepiał wzrok z wyraźnym zachwytem i pożądaniem i kobieta zupełnie nie mogła zrozumieć dlaczego. Tormund patrzył na nią, śledził wzrokiem każdy najmniejszy jej ruch, za każdym razem wywołując u niej niespokojny rumieniec i chęć natychmiastowej ucieczki.
Teraz z kolei to ona zerkała na niego co jakiś czas, próbując go rozgryźć. Odkąd tylko wyjechali na północ, Tormund nie odezwał się do niej ani razu, zdając się przede wszystkim cieszyć wspólną podróżą jak zwykłą konną przejażdżką. Właściwie większą część dnia spędzili w milczeniu. Brienne siedziała na grzbiecie swojej klaczy sztywno wyprostowana, z wysoko uniesionym podbródkiem i wzrokiem utkwionym w to co miała przed sobą. Ale w końcu jej gniew i upór opadły, pozostawiając ją trochę niepewną, zastanawiającą się czy może powinna zacząć rozmowę, a jeśli tak to od czego. Prawdę mówiąc była zaskoczona, że kiedy zostali sami, we dwoje, Tormund zachowywał się niemal uprzejmie. Przez głowę przemknęło jej, że być może ze wszystkich sił próbował sprawić, by poczuła się choć trochę komfortowo w jego towarzystwie i to sprawiło, że zawstydzona opuściła głowę. Oczywiście była mu za to wdzięczna, ale jednak gdzieś głęboko czuła też narastające poczucie winy, że być może zbyt szorstko go oceniła, zakładając najgorsze.
Brienne pomyślała też przez chwilę o jego współplemieńcach, nie mogąc odgonić się od wyrzutów sumienia. Ludzie Tormunda docierali na Mur głodni, zmarznięci i wystraszeni. Trzeba było ich nakarmić i odziać, a także dać im schronienie. Niektórzy z nich byli ponadto chorzy i potrzebowali opieki. Na każdego zdatnego do walki mężczyznę przypadały trzy kobiety i tyle samo dzieci, a broń większości z nich stanowiło niewiele więcej niż patyki. Drewniane maczugi i młoty, kamienne topory, włócznie o utwardzanych nad ogniem końcach, noże z kości, kamienia i smoczego szkła, wiklinowe tarcze, kościane zbroje, utwardzane skóry. W większości właśnie to stanowiło ich oręż. Serce Brienne od zawsze wyrywało się do pomocy innym, a tym ludziom zdecydowanie trzeba było pomóc. Wolni Ludzie w gruncie rzeczy nie tak bardzo różnili się od tych zamieszkujących Siedem Królestw. Ich też mocno dotknęły ostatnie wydarzenia.
Brienne westchnęła ciężko, patrząc jak z jej ust ulatuje powoli obłoczek pary i wreszcie podniosła wzrok. To co zobaczyła, sprawiło, że zamarła w zdumieniu, odruchowo ściągając wodze, aż jej klacz stanęła w miejscu. Wcześniej zdawało jej się, że krainy Za Murem to przede wszystkim zimne, pokryte śniegiem i lodem pustkowia, nieprzyjazne żadnej żywej istocie, która chciałaby tam żyć, a co dopiero osiedlić się na stałe. I tak było rzeczywiście, ale teraz kobieta widziała przed sobą o wiele więcej.
Dzień był pogodny i bezchmurny. Świat otulony był białym puchem, a nad ośnieżonym stepem górowało słońce. Brienne pierwszy raz od swojego przybycia na Północ widziała je tak jasne i ciepłe. Po pustkowiu hulał zimny wicher, a mimo to kobieta powoli zsunęła z głowy obszyty futrem kaptur płaszcza i poluzowała wyszywany szal, żeby móc lepiej się rozejrzeć. Wokół było... biało. Wśród skalistych gór i pustyń widać było tylko nieliczne plamki roślinności. Na zbitej, zmarzniętej ziemi wyrastały głównie trawy, ale kawałek dalej można było dostrzec pierwsze drzewa, a im bliżej gór, tym gęściej zbocza porastały lasy, głównie sosnowe i świerkowe. Odległe szczyty, doskonale widoczne w jasnym świetle dnia pokrywała biel. Poza szumem wiatru było tutaj zupełnie cicho i Brienne w jednej chwili poczuła jak ogarnia ją niesamowity spokój.
– Pięknie, prawda? – Usłyszała niski, szorstki, ale dziwnie łagodny głos i dopiero to sprawiło, że oderwała głowę od rozciągającego się przed nią widoku, spoglądając na Tormunda, który przystanął tuż przy niej.
Dziki tym razem przyglądał się jej ze szczerym uśmiechem na twarzy i zainteresowaniem w oczach. Brienne od razu poczuła, że zaczyna się czerwienić. Jego intensywne spojrzenie zawsze sprawiało, że czuła się nieswojo, zawstydzona, ale, o dziwo, nie w złym sensie. I tym razem brakowało w nim czegoś, co zazwyczaj wywoływało w niej chęć ucieczki, ukrycia się przed nim. Tormund ciągle mówił też o niej z fascynacją, zwłaszcza ojej urodzie i chociaż Brienne wiedziała, że jest szczery, wciąż trudno jej było uwierzyć w jego słowa, w końcu aż za bardzo była przyzwyczajona do kpin z jej wyglądu. Ciężko jej było z myślą, że ktoś byłby w stanie ją podziwiać.
– Tak, rzeczywiście – odpowiedziała dopiero po chwili, skinąwszy głową. Przez dłuższy czas i kiedy ruszyli już w dalszą drogę nie powiedziała już nic więcej, wydawało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Tych kilka słów wystarczyło, by przełamać między nimi pierwszą, niewidzialną barierę, a niezręczność wreszcie powoli zniknęła.
Nawet jeśli Brienne wciąż prawie się nie odzywała, Tormund nadrabiał za nich oboje, a kobieta tylko od czasu do czasu wtrącała jakieś pytanie, kiedy zaczął opowiadać o życiu w krainach Za Murem, przed nią odkrywając oblicze Północy, o którym nie miała wcześniej pojęcia. Nawet jeśli większość swojego dorosłego życia Brienne spędziła w obozach rycerskich, albo w podróży, przyzwyczajona była do tego, że niczego jej nie brakuje. Tymczasem Wolni Ludzie właściwie codziennie walczyli tu o przetrwanie. Dla ludów koczowniczych największą część majątku stanowiła rogacizna, toteż ubój wołów czy owiec miał miejsce tylko sporadycznie. Na co dzień Dzicy żywili się głównie przetworami mlecznymi, chlebem i upolowaną zwierzyną, co jakiś czas wędrując z miejsca na miejsce i uważnie gospodarując zapasami.
A jednak to wszystko ani trochę nie przeszkadzało im w dostrzeganiu piękna Północy. Oczy Brienne niemal z radością chłonęły wszystko, co oglądała po drodze, a Tormund co jakiś czas pokazywał jej coraz to nowe rzeczy. To dzięki niemu ze szczytu wzgórza dostrzegła wśród skał stado gazeli, przepięknych zwierząt o wielkich, czarnych oczach i smukłych nogach, które uciekły w popłochu bardziej może wyczuwając niż zauważając intruzów. Zadzierając głowę oglądała kołujące po niebie sokoły, sługi niebios, przez Wolny Lud, ale także przez mieszkańców Północy po drugiej stronie Muru, wykorzystywane do polowań. W końcu w śniegu wypatrzyła przyczajoną sylwetkę śnieżnego lisa, którego zdradzał tylko ciemniejszy koniec ogona, kołyszący się rytmicznie w obie strony. Wszystkie te cuda sprawiały, że Brienne niemal kręciło się w głowie.
– Mój klan przebywa teraz na zimowych terenach, w osadzie – powiedział Tormund. – Tam skierujemy się najpierw, to na wschód od tych szczytów. – Pokazał ręką kierunek. – Liczę na to, że moja najstarsza odpowiednio zajęła się trzodą, to roztropna dziewucha.
– Masz dzieci? – spytała powoli Brienne, odwracając wzrok od jego twarzy, nagle zawstydzona.
– Trójkę. Każde od innej matki. Moi pozostali synowie... – Wykrzywił twarz w grymasie żałoby. – Dormund padł w bitwie pod Murem. Był jeszcze prawie chłopcem. Załatwił go jeden z rycerzy waszego króla. Jakiś zakuty w szarą stal skurwysyn z ćmami na tarczy. Widziałem cios, ale nim dotarłem na miejsce, mój chłopak już nie żył. A Torwynd... to zimno go zabiło. Zawsze był chorowity. Pewnej nocy po prostu wziął i umarł. A najgorsze, że nim zauważyliśmy jego śmierć, wstał, blady i niebieskooki. Musiałem sam się nim zająć. To było trudne. – W jego oczach na kilka sekund zalśniły łzy. – Prawdę mówiąc, żaden był z niego mężczyzna, ale kiedyś był moim małym synkiem i kochałem go.
– Przykro mi. – Brienne odruchowo wyciągnęła dłoń, zamierając położyć ją na ramieniu mężczyzny, ale równie szybko zrezygnowała, cofając rękę. Zarumieniła się lekko, mocniej otulając się szalem w nadziei, że mężczyzna nie dostrzeże tego gestu.
– Dlaczego? To nie twoja wina. – Tormund potrząsnął głową. – Nadal mam dwóch silnych synów, choć to jeszcze nicponie i mają pstro w głowie.
– A twoja córka...?
– Munda. Ma szesnaście lat. – Na twarz dzikiego powrócił uśmiech. – Wzięła sobie za męża Rika Długą Włócznię. Chłopak ma długiego kutasa, ale mało rozumu, jeśli mnie o to pytasz, niemniej dobrze ją traktuje. Ostrzegłem go, że jeśli ją kiedyś skrzywdzi, urwę mu członka i zbiję nim do krwi. – Brienne skrzywiła się, lekko marszcząc przy tym nos.
– I naprawdę... każde z twoich dzieci ma inną matkę? – zapytała po chwili z wahaniem, a gdy Tormund skinął głową, dodała: – To nie jest... To niewłaściwe.
– Niewłaściwe – powtórzył Tormund drwiącym tonem. W jego oczach błysnęła iskierka rozbawienia, szybko zastąpiona jednak przez coś mroczniejszego. Brienne była zmuszona odwrócić wzrok od niepokojącej głębi jego spojrzenia. – Dlaczego właśnie to miałoby być nie w porządku? Wy, klękacze, macie naprawdę dziwne przekonanie o tym co jest właściwe. Czy wypada palić ludzi żywcem? Zarzynać niemowlęta przy piersi? Czy właściwe jest traktowanie kobiet jak swojej własności? Wydawanie ich za mąż za takie mordercze pizdy, jak Ramsay Bolton? Po co? Dla tytułu czy statusu, który w jakiś sposób czyni cię ważniejszym od innych? Czy wypada klękać przed królami i królowymi, którzy mają w dupie tych, którzy mają nieszczęście stać niżej od nich? Żeby okrutni ludzie rządzili pozostałymi, żeby wykorzystywali swoją władzę do wszczynania wojen, albo nieustannego pieprzenia się i ucztowania podczas gdy zwykli ludzie za to cierpią? Jeśli to jest właściwe, to gówno mnie to obchodzi.
Tormund mówił spokojnie, nie podnosząc głosu, ale mimo to dawało się wyczuć, że jego słowa mają wielką wagę. Z początku Brienne nie wiedziała, co powiedzieć. Kusiło ją, żeby się z nim pokłócić, żeby zarzucić mu, że w jego rozumowaniu jest błąd, ale trudno było to zrobić, kiedy sama wiedziała, że w tym co mówił, było sporo racji. Siedem Królestw wcale nie było wolnych od okrucieństwa i strachu, oszustwa i szaleństwa, ale dawało się znaleźć w tym wszystkim także dobro. Poza tym czy tego samego nie można było powiedzieć o wolnych ludach, urodzonych na północ od Muru?
– Powiedz mi więc, co ty uważasz za właściwe? – Jako osoba, która nigdy nie pasowała do wyobrażeń innych o tym jak powinna wyglądać i zachowywać się kobieta, była ciekawa.
– Wydaje wam się, że bardzo się różnicie od nas, zupełnie jakbyśmy nie byli w gruncie rzeczy uszyci z tego samego materiału co południowcy. Mamy swoje spory, swoich gwałcicieli i morderców, tak samo jak wy. Północ zamieszkują różni ludzie, tak samo jak wasze krainy na południe stąd. Dobrzy czy źli, dzicy czy porządni... Czy w gruncie rzeczy nie jesteśmy jednymi i drugimi? Nie zależy mi na tytułach. Nie przepadam za królami. Dajcie mi tylko przywódcę, który wie jak walczyć, kogoś wybranego nie przez pierworództwo, ale przez swój lud. Taki mężczyzna lub taka kobieta jest wart więcej niż jakakolwiek nosząca koronę cipa, sadzająca swój tyłek na tronie. Mance taki był, Jon też, dzięki niemu moi ludzie żyją.
Brienne przez chwilę rozważała to wszystko, czego była świadkiem od śmierci Renly'ego. Dobro, zło, ale także wiele odcieni szarości, więcej, niż kiedykolwiek spodziewałaby się ujrzeć. Nie wszyscy dobrzy ludzie byli bez winy i nie wszyscy źli nie mieli nadziei na odkupienie. Czasami ta linia była tak rozmyta, że trudno było w ogóle ją zauważyć. Nigdy nie gardziła Robertem Baratheonem, ale też nie troszczyła się o niego zbytnio. Nie był ani dobrym, ani złym królem. Kiedyś myślała, że Renly będzie lepszy, ale teraz Brienne wiedziała już, że ta ocena pochodziła raczej z jej serca niż z głowy. Jon mógł rzeczywiście zasługiwać na taki tytuł, gdyby to właśnie ona miała wybrać kogoś, za kim chciałaby pójść do bitwy.
Ale podążanie za wojownikiem do walki to jedno, podążanie za mężczyzną do łoża to zupełnie inna sprawa.
– A co z kobietami? Jak wolni ludzie biorą sobie żony? – Nie powinno jej to obchodzić, w końcu nigdy nie mieli być nikim więcej niż sojusznikami w nadchodzącej wojnie, ale pytanie właściwie samo wyrwało jej się z ust.
Uśmiech rozświetlił twarz Tormunda, kiedy odpowiedział bez wahania:
– Najlepiej znaleźć dobrą, silną kobietę i ją ukraść.
– Ukraść? To nie...
– Co? Niewłaściwe? – Z piersi Tormunda wyrwał się donośny, głęboki śmiech. Śmiech, który sprawił, że Brienne w jednej chwili poczuła się jak naiwna dziewczyna, która nie ma jeszcze pojęcia o tym jak działa świat. – Wolałabyś zostać wydana za mężczyznę, który nie dba o ciebie, a tylko o twój tytuł? Który traktowałby cię jak byle dziewkę, której jedynym zadaniem jest sprawienie mu dziedzica i posuwał cię, nie biorąc pod uwagę twojej przyjemności?
Brienne zmarszczyła brwi i wydawało się, że to wystarczyło mu za odpowiedź.
– Nie? Nasze zwyczaje mogą ci się wydawać dziwne, ale rzecz w tym, że kiedy szukamy kobiety, którą warto ukraść, nie chcemy potulnej owieczki. Nie, to ma być wilczyca, która będzie walczyć u twego boku, bo jeśli ci się uda, chcesz mieć przy sobie kobietę równą tobie, chcesz wiedzieć, że będzie zdolna do walki, do ochrony życia i bezpieczeństwa swojej rodziny, którą razem stworzycie. I chcesz, żeby ona też o tym wiedziała. A jeśli okażesz się gównianym mężem, cóż, wtedy ma pełne prawo poderżnąć ci gardło.
Brienne odruchowo sięgnęła dłonią do własnej szyi, niespokojnie przełykając ślinę. Kątem oka dostrzegła jak na twarzy Tormunda po raz kolejny maluje się rozbawienie. Przez chwilę chciała zapytać, czy to dlatego ciągle się na nią gapi, czy zamierza ją ukraść. Była przekonana o tym, że jej pożąda, widziała to samo spojrzenie na twarzy wielu mężczyzn, jednak fakt, że nigdy nie była obiektem tak jawnego podziwu, dawał jej do myślenia.
– Gdybyśmy byli na północ od Muru, a ty byłabyś jedną z nas, ukradłbym cię w chwili, gdy pierwszy raz na ciebie spojrzałem. – Zdawało się, że Tormund odczytał wówczas jej myśli. Jego wyznanie było tak nieoczekiwane, że Brienne poczuła, że po raz kolejny rumieni się głęboko, a jej oddech przyspiesza. Wbrew sobie mocniej ścisnęła uda, poruszywszy się niespokojnie, kiedy w podbrzuszu poczuła dziwny ucisk, ale mimo to wciąż miała na tyle rozsądku, by czuć się urażona.
– Spróbowałbyś. – Kącik ust drgnął jej lekko, niemal bezwiednie, kiedy ostrzegawczo sięgała do rękojeści Wiernego Przysiędze.
– Owszem. A ty wybiłabyś mi zęby. To byłoby krwawe i chwalebne. – Tormund wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I naprawdę nie przeszkadza wam, że... Kiedy bierzecie kobietę za żonę... Że nie ma... To znaczy... Że nie jest już dziewicą? – zapytała, nieporadnie próbując złożyć w całość logiczne zdanie i przy tym rumieniąc się mocno pod wpływem zażenowania. Mężczyzna mruknął cicho, marszcząc brwi i po tym Brienne poznała, że nie wie o czym mówi. – Że nie jest czysta. – Spróbowała jeszcze raz. – Że już wcześniej... była z innymi mężczyznami.
– Południowcy... – Tormund pokręcił głową z widocznym rozbawieniem. – Brienne... – zaczął i kobieta poczuła, że rumieni się chyba jeszcze mocniej niż dotychczas. Była prawie pewna, że wcześniej nie zwrócił się do niej jej imieniem, zawsze mówił "kobieto", albo "dziewczyno". Nie była nawet pewna, czy w ogóle zna jej imię. To było coś nowego. – Trudno byłoby znaleźć kobietę z Wolnego Ludu, która wciąż jest... dziewicą... w dniu ślubu. I zwykle nie zachowuje swojego pierwszego razu dla mężczyzny, za którego wychodzi. Nie obchodzi nas to. – Wzruszył ramionami. – Nie obchodzi nas kto jako pierwszy dobierze się do naszej wybranki. Dopóki jesteśmy ostatni. – Tormund znów uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby.
Brienne zmarszczyła brwi lekko, z powrotem opuszczając głowę, ale nic już nie powiedziała.
── ∗ ⋅◈⋅ ∗ ──
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro