nasze pierwsze spotkanie
— Przecież ja cię nawet nie znam!
Daruma gryzie dolną wargę i choć nie jest to mocne – zęby ledwie ją przebijają – ma wrażenie, że czuje spływającą do gardła krew. Jej krople kapią i kapią, i kapią aż zaczyna go mdlić od ich słonego posmaku. Cudem nie robi grymasu – jego mina jest już wystarczająco durna, gdy tak próbuje jednocześnie patrzeć i nie patrzeć na namolnego zakonnika. Jego palce zaczynają boleć, gdy za mocno zaciska je na szkicowniku, ale, niczym z obserwowaniem chłopaka, ma problem z zaprzestaniem, więc palce w końcu robią się trochę sine, trochę pręgowate.
Letnie słońce przedziera się przez liście drzew i niemal roztapia chodniki; przeżera się przez daszek czapki i razi Darumę w oczy. Wcale nie pomaga. Właściwie, mógłby je kopnąć z frustracji, gdyby nie myśl o późniejszym zamienieniu się w smutną kupkę spalonego żywcem popiołu.
— A czy to jakiś problem? — mówi zakonnik, a z jego nosa naprawdę cieknie krew i wygląda to na tyle ohydnie, że Daruma sięga do swojej torby.
— Nie nazwałbym tego problemem. To raczej... nieoczekiwany zwrot akcji. — Jak przystało na dobrego chłopca i jeszcze lepszego mężczyznę, Daruma wręcza chusteczkę irytującemu zakonnikowi. — Mało osób wie o tym miejscu, więc rzadko kiedy kogoś tu widuję — wyjaśnia, skupiając wreszcie wzrok na jednym z licznych, brzoskwiniowych warkoczy — a już na pewno nie widuję tu zakonników próbujących rekrutować gawiedź.
— Gawiedź? Poważnie? Ktoś jeszcze używa takich słów? — Irytujący zakonnik prycha. Ledwie sekundę później uśmiecha się w sposób, którego Daruma zdecydowanie nie lubi. — Kim jesteś, zakonnikiem?
Jego oczy otwierają się szerzej, gdy wybucha śmiechem i, och na wszystkich trzech bogów!, ten chłopak po prostu wygląda jak siedem nieszczęść. Włosy wypadają mu ze wszystkich pięciu luźnych warkoczy (Daruma nigdy by na to nie pozwolił; jest mistrzem w pleceniu warkoczy, wszystkie jego siostry mogą to potwierdzić), krew przesiąka chusteczkę (Daruma oferuje drugą), a czarne plamy od długopisu naznaczają policzki (po zastanowieniu podaje również trzecią chusteczkę). Ubrania ma potargane i zabrudzone. Lewą dłoń zdobi szybki szkic przedstawiający jakiś kwiat albo gwiazdę; Daruma nie jest pewien na co patrzy. Prawa dłoń jest zajęta przez rozpływające się w upale notatki. Jako zaciekły zwolennik noszenia przy sobie przynajmniej dwóch notatników i pięciu długopisów (trzech wciąż zapakowanych i dwóch używanych), Daruma uznaje ten stan za niedopuszczalny.
— Jestem tylko studentem, który planował wrócić do domu — mówi, ostrożnie dobierając słowa. Jest cholernie gorąco, a czwarta chusteczka przykleja mu się do ręki, gdy próbuje wytrzeć nią twarz. — W każdym razie — odchrząkuje, udając, że wcale nie obserwuje kropli krwi spływającej na gardło zakonnika — jest już późno, a ja naprawdę chciałbym wrócić do domu.
— Dlaczego?
— Cóż, zaraz nadejdzie dwunasta, więc pragnę coś zjeść i-
— Aach! Mogłeś tak od razu, głupku! — Zakonnik przewraca oczami i Daruma przez chwilę, dokładnie dwie sekundy, wierzy, że zostanie puszczony. — Mam przy sobie ciastka. I oranżadę też, ale długo leżała w mojej torbie, więc zrobiła się trochę ciepła, więc... Nie wiem. Chcesz ją czy nie? — Wyjmuje z torby wypitą do połowy, czerwoną oranżadę i macha nią przed twarzą Darumy. Plastikowa butelka prawie wyślizguje mu się z dłoni.
Potem nadchodzą też ciastka: otwarte i roztopione od słońca. Lądują przed twarzą nieszczęśliwego studenta, a opakowanie dźga go w polik.
— Nie znam cię.
— Jestem Nyorai. Wiesz, coś jak Jego Świętobliwość, Szeptacz Nyorai, ale jednak jestem fajniejszy!
Daruma wie. Nie jest głupcem, a ponadto posiada w domu telewizor i internet, z których sprawnie potrafi korzystać. Oczywiście, że wie o istnieniu Nyoraia – tajemniczego mężczyzny, którego twarz zawsze zdobi czarny welon.
Nie da się być fajniejszym, ma ochotę powiedzieć.
— Miło cię poznać, ale wciąż wolałbym wrócić do domu — mówi.
Wzdryga się, bo oto ręce zakonnika lądują na idealnie białym mundurku i na zawsze naznaczają go plamami atramentu. Złote oczy osiągają wielkość spodków, a dolna warga zaczyna drżeć. Chusteczki leżą porzucone, całkowicie zapomniane na chodniku. I, och na wszystkich władców i bogów, jaki to żałosny widok!
Dalej jest paskudnie gorąco, podczas gdy w domu czeka na niego wiatrak i klimatyzacja oraz idealnie zbilansowany posiłek, a na koniec – wygodne łóżko, w którym, wedle harmonogramu, ma prawo spędzić resztę dnia. Choć wciąż są tam jego rodzice, nie ma roztopionych ciastek, niedobitej oranżady i irytujących zakonników ze spoconymi, brudnymi rękoma i wielkimi oczami miażdżącymi mu duszę.
I być może właśnie dlatego, a być może przez udar, którego z pewnością teraz doświadcza, z jego ust padają kolejne słowa:
— Właściwie to mam wolną godzinę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro